Erskine Caldwell
Sługa boży
Tłumaczył
Krzysztof Zarzecki
Książka i Wiedza 1977
Tytuł oryginału
JOURNirrMAH
Ilustracje na okładce i stronie tytułowej
Mieczysław Wasilewski
Redaktor serii
Mirosława Karpińska
Rozdział I
MIS By snadne Caldwell
Zapocony, rozklekotany samochód skręcił
z drogi i utknął martwo pod magnolią. Męż-
czyzna przy kierownicy - wysoki i tak chudy,
jakby nie dojadał, odkąd go matka odstawiła
od piersi - zastygł z posępną miną i wzro-
kiem utkwionym w rzędzie koślawych sztachet
przed maską.
Clay Horey, rozparty w swoim krześle na
werandzie, pochylił się do przodu i zmrużył
oczy rażone blaskiem słońca i bielą piasku.
Wypatrywał, kto to taki, niepewny, czy rze-
czywiście ma przed sobą żywego człowieka.
Przesiadując tak na werandzie tydzień po ty-
godniu, rok po roku, patrząc wciąż na ten sam
suchy, bezbarwny krajobraz, czasami nie do-
wierzał już własnym oczom,
- A to diabelna lura ta kawa - powie-
dział. - Tylko oczy człowiekowi mgłą zaciąga
na taki gorąc. Trzeba będzie pomyśleć o jakim
gąsiorku. Jedna kukurydzówka, co jeszcze wy-
rwie człowieka z tej drętwoty.
Nie podnosząc powiek, starał się rozróżnić
pośród fal upału dzwoniących w uszach jakiś
dźwięk, który by świadczył o obecności kogoś
obcego. Słyszał paplanie sójek, pisk lemiesza
i różne inne dobrze znane odgłosy, jakie za-
wsze niosą się milami nad piaszczystą równiną,
ale żaden obcy dźwięk nie dochodził z podwó-
rza przed domem.
- Nikt ważny to nie może być - powie-
dział w końcu, otwierając szeroko oczy. -
A jak jest, to musiał diablo zmylić drogę.
Pokiwał z niedowierzaniem głową, nie
spuszczając oka z posępnego mężczyzny, wciąż
nieruchomo tkwiącego w odkrytym wozie. Nie
miał najmniejszego pojęcia, kto, u Boga Ojca,
mógł do niego przyjechać z tej strony, i to
o takiej porze dnia. Nie miał pieniędzy na
kupno czegokolwiek, nie miał pieniędzy na
spłacenie choćby cząstki długów - zwykłą
stratą czasu było się zapuszczać tak daleko od
szosy, żeby się z nim zobaczyć. 1
Jeszcze raz wytężył wzrok, ale jak okiem
sięgnąć nie mógł dostrzec najlżejszego poru-
szenia świadczącego, że to nie majaki po
dzbanku zbożowej kawy, którą wypił na śnia-
danie. Ani jedna chmurka nie płynęła po błę-
kicie nieba, najmniejszy powiew nie przebie-
rał listkami magnolii, nie czuło się nic ruchu
nawet w bezkresnych kręgach i poślizgach
myszołowów szybujących w górze, a teraz
przybył jeszcze ten rozklekotany samochód
i mężczyzna szary od kurzu, równie nierucho-
my jak rząd koślawych sztachet wzdłuż dro-
gi.
Clay pragnął się za wszelką cenę utwierdzić
w przekonaniu, że to, co widzi, jest tylko złu-
dzeniem wzroku zmęczonego upałem i bielą
piasku. Miał ochotę ściągnąć kapelusz na oczy
i zdrzemnąć się jeszcze trochę przed kolacją.
Spróbował to uczynić, ale majak nie chciał ja-
koś zniknąć tylko dlatego, że sięgnął ręką do
ronda. Poderwał się z powrotem na krześle,
zły i niespokojny, i jął na nowo wypatrywać.
dział. - Nie zdążył jeszcze zjechać z drogi
i już gasi motor. Jak facet tak się trzęsie nad
każdą kapką benzyny, to jeszcze nie widzia-
łem, żeby to był kto ważny.
Minęło pewnie z pięć minut, gdy nagle mo-
tor zapalił ni z tego, ni z owego. Zakurzony
mężczyzna podskoczył za kierownicą, po czym
znów znieruchomiał sztywny i wyprostowany.
Wyglądało, jakby przez cały czas tego właśnie
oczekiwał, a w końcu został zaskoczony w
chwili nieuwagi.
Tymczasem silnik pracował coraz szybciej
i szybciej. Kiedy w wozie, który szedł w upal-
ny dzień bez wody w chłodnicy i z niedosta-
teczną ilością oleju w karterze, zaczyna po
wyłączeniu zapłonu ni z tego, ni z owego dzia-
łać motor, nie trzeba zbyt długo czekać na na-
stępstwa. Clayowi wydawało się, że wóz się
lada chwila rozpadnie na kawałeczki od wi-
brujących zgrzytów, które nim wstrząsały od
błotnika do błotnika, kiedy raptownie motor
zabrzęczał jak pęknięta sprężyna w budziku,
po czym nastąpił ogłuszający wybuch w roz-
klekotanej rurze wydechowej. Na tym się
skończyło.
Teraz, kiedy było po wszystkim, nieznajomy
rozluźnił napięte mięśnie. Słup gęstego, czar-
nego, mdlącego dymu, który się kłębił nad wo-
zem, zaczynał się powoli przesuwać w stronę,
domu. W oddali zamarło echo wybuchu i za-
raz ponad korony drzew wzbiło się stado spło-
szonych sójek, kołując z takim lamentem, jak-
by odkryły na gałęzi węża.
- Trzeba będzie chyba wstać, dowiedzieć
się, czego on tu właściwie szuka - powiedział
Clay. - Nie ma taki nawet dość oleju w gło-
wie, żeby podejść, schować się przed żarem.
Czarny słup dymu rozpływał się powoli w
rozprażonym powietrzu, ale mdlący fetor wy-
pełnił całą werandę i jął się przedostawać
przez otwarte drzwi i okna do wnętrza domu.
Clay poderwał się na równe nogi, przewra-
cając krzesło.
- Niech to diabli! - powiedział, rozbudzo-
ny w końcu do reszty. Czuł, że zaczyna go
mdlić w dołku. - Podjedzie ci taki pod sam
dom i tylko smrodu narobi! Jak żyję, nie by-
łem taki wściekły!
Nie mógł tego znieść ani chwili dłużej. Prze-
chylił się przez poręcz werandy i ująwszy czu-
bek nosa w dwa palce dmuchnął z całej siły.
Ale zapach pozostał jeszcze bardziej mdlący.
- Niech to wszyscy diabli! Podjedzie ci ta-
ki pod sam dom i nasmrodzi! - wrzasnął
z pasją w stronę wysokiego, ogorzałego męż-
czyzny.
Z wściekłości jął walić w belkę podtrzymu-
jącą dach werandy, aż dom zadrżał w posa-
8
dach. 'Narobił tyle hałasu, że przybiegła Dene.
Zatrzymała się w drzwiach sieni, za jego ple-
cami.
- Kto tu tak nasmrodził, Clay? - spytała
łapiąc dech. - Jak żyję, nie było tu takiego
smrodu.
Clay wskazał mężczyznę, który właśnie wy-
siadał z samochodu pod magnolią. Mruknęła
coś, czego nie zrozumiał, i obciągając spódnicę
uciekła w popłochu z werandy.
Clay zszedł po schodkach na podwórze. Męż-
czyzna wysiadł już i przechadzał się wielkimi
krokami koło samochodu, rozprostowując kola-
na i zatrzymując się co chwila, żeby potrzą-
snąć to jedną, to drugą nogą. Ubranie miał
wymiętoszone i całkiem szare od kurzu, skórę
na twarzy ogorzałą i jakby zbryzganą brązową
farbą.
- Jestem Semon Dye - powiedział mie-
rząc Claya od stóp do głów takim spojrzeniem,
jakby miał przed sobą kołek. - A ty coś za
jeden?
I wyciągnął znienacka rękę, sztywną jak
drąg wetknięty w rękaw starej kapoty. Clay
łypnął na wyciągniętą dłoń i jął się cofać krok
za krokiem w stronę płotu. Ale ręka była
wciąż tuż przed nim.
- Ja ci powiedziałem, kto jestem - rzekł
Semon. - A ty co?
Clay przyparty do płotu, nie spuszczał oka
z łapy o wielkim kciuku, który sterczał mu
tuż przed nosem jak nie wykształcona kolba
kukurydzy.
- Niby ja? - powiedział. - No, Clay
Horey jestem.
Semon złapał go za rękę i jął potrząsać, aż
Clay poczuł, że mu mdleje ramię.
- Bardzo mi przyjemnie - mówił Semon,
wciąż wymachując jego ręką. - Bardzo przy-
jemnie.
Rozluźnił uścisk i dłoń Claya opadła na bio-
dro bezwładnie jak woreczek śrutu. Przez ra-
mię Claya jął teraz taksować dom i stajnię,
wykręcając szyję, żeby lepiej widzieć.
- Pierwsza klasa gospodarka - rzekł wre-
szcie. - Miałem i ja kiedyś niczego sobie
farmę.
Obrócił się i popatrzył wzdłuż drogi. W od-
ległości kilkuset jardów stały przy niej domki,
w których mieszkali Murzyni. Przed nimi roz-
pościerały się pola bawełniane, za nimi widać
było linię drzew obrzeżających rzeczkę. Długo
nie odrywał oczu od murzyńskich bud.
- Twoi ludzie? - zapytał.
Rozwarł szeroko oczy i kiwał wolno głową,
wpatrując się w wargi Claya. Clay pokiwał
głową w takt ruchów Semona, ale w porę się
opamiętał i nie otworzył oczu tak szeroko jak
on.
- Niby Hardy i George? - spytał. - Ano,
sieją mi trochę kukurydzy w tym roku. Robią
teraz gdzieś w polu.
Semon się odwrócił i zamarł znów z oczami
10
utkwionymi w domki przy drodze. Clay po-
szedł za jego wzrokiem, ale nie mógł dostrzec
nic godnego uwagi.
Gdy tak stali i patrzyli, z jednego z domków
wyszła młoda Murzynka i zaczęła się oddalać
drogą.
Clay nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie
Semon zdradzi, czym właściwie się zajmuje,
i wyjaśni, co go tu sprowadza. Nie był przy-
zwyczajony, żeby ni z tego, ni z owego nad-
jeżdżał ktoś nieznajomy i zatrzymywał się
przed domem. Szosa była oddalona o jakieś
osiem, dziewięć mil, a polna droga, przy której
stał dom, prowadziła donikąd - urywała się
nagle pośród trzcin trzy mile w górę rzeczki.
Ale Semon nie przejawiał jakoś chęci tłuma-
czenia, co go przywiodło w te strony.
- Pan nietutejszy? - spytał wreszcie Clay
nie mogąc już dłużej wytrzymać.
- I tak, i nie - odparł Semon. - Nietu-
tejszy i tutejszy.
Dźgnął nagle Claya swoim sztywnym palu-
chem w lewy bok, cmokając równocześnie
wargami - zabrzmiało to, jakby przywoływał
psa.
- Jak Boga kocham, człowieku! - wrza-
snął Clay podskakując wysoko w górę. - Nie
rób nigdy takich kawałów!
- Takiś łachotliwy? - spytał Semon.
Clay zmierzył go uważnie kącikiem oka.
- Żeby łachotliwy, to nie. Ale od szczenia-
11
ka nie znosiłem, jak mnie kto dziabał pod
żebra.
- Tak, niektórzy tego nie znoszą - powie-
dział Semon. - Widać i ty taki jesteś.
- Może i jestem - przyznał Clay spoglą-
dając z ukosa i gładząc się po żebrach. - Ale
co komu do tego?
' Po raz pierwszy Semon się roześmiał. Nie
oglądając się na Claya ruszył w stronę domu.
- To dopiero frajda po takiej podróży wy-
leźć z wozu i rozprostować kości - powie-
dział. - A najważniejsze, że zajechałem dobrze
w czas na kolację.
Byli w pół drogi do werandy. Clay podbiegł
i złapał Semona za połę marynarki.
- Wolnego - powiedział z groźbą, ciągnąc
kurczowo za połę. - Chwileczkę, jeśli łaska.
Semon oswobodził się jednym szarpnięciem.
- Oj, Horey, nie podnoś ręki na sługę bo-
żego - powiedział surowo.
Clay wlepił wzrok w ogorzałą twarz Semo-
na.
- Co? Chyba pan nie jest kaznodzieją?
zapytał z drżeniem, dopiero teraz spostrzega-
jąc zakurzony czarny garnitur, czarny ka-
pelusz i czarną muszkę Semona, wąską jak
tasiemka.
- I owszem, jestem - potwierdził Semon
i zmarszczył brwi tak, że utworzyły jedną pro-
stą krechę. - Zapamiętaj sobie, Horey, nie
podnoś nigdy ręki na sługę bożego. Jestem
Semon Dye.
12
Wyciągnął ramię, żeby dźgnąć Claya swoim
sztywnym paluchem, ale Clay uskoczył w porę.
- No, jak tak, to co innego - powiedział
i ruszył przodem, prowadząc Semona na we-
randę. - To całkiem co innego, jak pan jest
Semon Dye. Tam pod drzewem, jak pan mi
powiedział swoje nazwisko, usłyszałem nawet,
nie powiem, ale jakoś się nie połapałem. Dia-
blo jestem wdzięczny, że mi pan przypomniał.
Bo nie wiem, czemu sobie wbiłem w głowę, że
z pana to musi być kawał drania i że po nic
dobrego pan tu nie przyjechał. Ale tak to cał-
kiem co innego. Przyjmiemy pana z otwarty-
mi ramionami. Diablo jestem kontent, że pan
przyjechał. Dumny jestem, że do mnie. Tak,
jestem kontent, dumny jestem.
Semon spoglądał na niego z wysoka, uśmie-
chał się i kiwał głową na znak, że wcale się
nie czuje urażony.
- Diablo dumny jestem, że pan do mnie
zajechał - powtórzył Clay. - Przyjechał pan
pewnie, żeby tu gdzieś w okolicy wygłosić
kazanko, co?
- A po cóż by innego - odparł Semon.
Zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał w stronę
murzyńskich bud. Dziewczyna zniknęła już za
zakrętem drogi. - Co, bracie, myślę, że mnie
chyba zakwaterujesz na jakiś czas?
- Ano, zrobię, co się da - rzekł Clay. -
Ale żeby tak prawdę powiedzieć, to u mnie
się nie przelewa. Mam to, co pan widzi, i nie-
wiele więcej.
•13
- Dobra jest - powiedział Semon kładąc
Clayowi rękę na ramieniu. - Ja tam jestem
przyzwyczajony zadowalać się byle czym. Tyl-
ko jak mam ochotę pofiglować z dziewczynka-
mi, to co innego. Prawdziwy mężczyzna, jak
poczuje wolę bożą i musi sobie trochę potęgo,
nie zadowala się byle czym jak jakiś pierwszy
lepszy.
- Nie wiem, czy powinienem mówić -
rzekł Clay. - Ale żeby tak prawdę...
- Och, nie wyobrażaj sobie, bracie, że już
się biorę do rzeczy - wtrącił Semon klepiąc
go po ramieniu. - Jeszcze się nawet nie zdą-
żyłem porządnie rozejrzeć.
- Właśnie to chciałem powiedzieć - podjął
Clay. -- Może to Wcale nie jest takie miejsce,
za jakim pan się rozgląda. Bo żeby tak prawdę
powiedzieć...
- Już ty sobie o to głowy nie susz, Horey.
Rozpatrzę się do jutra rana. W najgorszym
razie zbieram manatki i jazda dalej. Jestem
prawie całe życie wędrownym kaznodzieją
i potrafię zbierać plony nawet tam, gdzie inni
widzą tylko ugór.
Clay potrząsnął głową, ale przysunął mimo
wszystko krzesło, żeby Semon miał gdzie
usiąść.
- U nas to nie będzie takie łatwe - po-
wiedział pomyślawszy chwilę. - Sam już nie
wiem, ile lat nie było tutaj żadnego dorzecz-
nego kaznodziei. Może osiem albo nawet dzie-
więć. Ostatni, którego pamiętam, mało ze skóry
14
nie wylazł, ale psu na budę się to wszystko
nie zdało. Jak już odjeżdżał, powiedział, że
ludzie tutaj za daleko zabrnęli, żeby im. można
było pomóc w tym życiu.
...
wyspiarz81