Dick Philip K - Klany Ksiezyca Alfy.rtf

(452 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Philip K. Dick

 

 

 

Klany Księżyca Alfy

(tłumaczyła Agata Dudkiewicz)

 

 

SCAN-dal


1

 

 

Zanim wszedł do gabinetu zgromadzenia, Gabriel Baines wysłał przodem klekoczącego symulakrona, chcąc sprawdzić, czy nie zostanie zaatakowany. Symulakron, tak zręcznie skonstruowany, że przypominał go w każdym szczególe, od kiedy został wyprodukowany przez pomysłowy klan Mansów, robił już wiele rzeczy, ale Baines używał go jedynie dla własnej ochrony. Zapewnienie sobie bezpieczeństwa było jedynym celem jego życia, roszczeniem do członkostwa w enklawie Pare w Adolfville na północnym krańcu księżyca.

Baines, rzecz jasna, wielokrotnie bywał poza Adolfville, ale bezpiecznie, czy raczej stosunkowo bezpiecznie, czuł się jedynie tutaj, w obrębie grubych murów miasta Pare. Dowodziło to, iż jego chęć przynależności do klanu Pare nie była wynikiem kombinacji, dzięki którym mógł dostać się do któregokolwiek z masywnych, solidnie zbudowanych okręgów miejskich. Baines niewątpliwie był szczery, jeżeli w ogóle ktoś mógłby mieć co do niego jakiekolwiek wątpliwości.

Na przykład jego wizyta w obskurnych norach Hebów, gdy poszukiwał zbiegłych członków brygady pracowniczej.

Byli Hebami, więc prawdopodobnie powrócili do Gandhitown.

Problem jednakże polegał na tym, że wszyscy Hebowie, przynajmniej dla niego, wyglądali identycznie: zgarbione istoty w poplamionych ubraniach, chichoczące i niezdolne skoncentrować się na jakiejkolwiek skomplikowanej czynności. Byli użyteczni jedynie jako siła robocza, nic więcej. Ale w Adolfville, gdzie nieustannie trzeba udoskonalać fortyfikacje przed najazdami Mansów, siła robocza była zawsze potrzebna. A żaden Pare nie zabrudziłby sobie rąk. W każdym razie między rozpadającymi się chatami Hebów czuł paniczny strach, jako reakcję tej części osobowości, która narażona była na największe wpływy z zewnątrz. Siedlisko Hebów było zamieszkanym śmietnikiem pełnym kartonowych domów. Oni jednak nie protestowali, żyli wśród własnych śmieci w niezmąconej równowadze.

Tutaj, na odbywającym się dwa razy w roku zebraniu wszystkich klanów, Hebowie oczywiście będą mieli swojego rzecznika. Prawdopodobnie w tym roku znowu będzie to gruba Sarah Apostoles. Baines, przemawiając w imieniu Pare, znajdzie się w jednym pomieszczeniu z odpychającym - mówiąc dosłownie - Hebem. Nie przydawało to godności jego zadaniu.

Większą jednak obawę budził w nim reprezentant Mansów, ponieważ Baines, jak każdy Pare, panicznie się ich bał. Szokowała go ich bezmyślna agresywność. Nie mógł jej pojąć, gdyż była bezcelowa. Lubowali się w przemocy, znajdowali wręcz perwersyjną przyjemność w niszczeniu przedmiotów i zastraszaniu ludzi, szczególnie Pare, do których należał.

Świadomość tego, jacy są Mansowie, niczego nie ułatwiała - ciągle drżał na samą myśl o mającej nastąpić konfrontacji z Howardem Strawem, ich delegatem.

Sapiąc astmatycznie, symulakron powrócił. Na jego twarzy, imitującej oblicze Bainesa, przyklejony był sztuczny uśmiech.

- Wszystko w porządku. Szkodliwych gazów nie ma, nie ma też substancji trujących w dzbanie z wodą, otworów strzelniczych na karabiny maszynowe i maszyn piekielnych. Nie istnieje też zagrożenie wyładowań elektrycznych. Może pan bezpiecznie wejść - klekotał chwilę aż do całkowitego zatrzymania; potem zamilkł.

- Nikt się do ciebie nie zbliżał? - spytał ostrożnie Baines.

- Nikogo jeszcze tam nie ma - odparł symulakron. - Z wyjątkiem oczywiście Heba zamiatającego podłogę.

Baines szybkim ruchem otworzył drzwi i ujrzał Heba. Mężczyzna zamiatał we właściwy sobie sposób, powoli i jednostajnie. Miał zwyczajny, głupi wyraz twarzy, jak gdyby bawiła go ta praca. Prawdopodobnie mógłby ją wykonywać bez znudzenia miesiącami. Hebowie nie męczyli się swoimi zadaniami, gdyż nie pojmowali nawet idei różnorodności. Oczywiście - zastanawiał się Baines - w tej prostocie była jakaś zaleta. Na przykład duże wrażenie wywarł na nim słynny święty Hebów, Ignatz Ledebur. Emanowała z niego ogromna siła duchowa, kiedy tak wędrował z miasta do miasta, rozsiewając ciepło swej niewinnej osobowości Heba. Ten z pewnością nie budził uczucia zagrożenia...

Hebowie, nawet ich święci, nie starali się nawracać ludzi, jak to czynili mistycy Skitzów. Jedno, czego pragnęli, to żeby pozostawiono ich w spokoju. Ich życie z roku na rok stawało się coraz mniej skomplikowane. Wegetacja na poziomie warzywa była ich ideałem.

Po sprawdzeniu swego pistoletu laserowego Baines zdecydował się wejść. Ostrożnie wkroczył do gabinetu zgromadzenia, usiadł, po czym nagle zmienił miejsce na inne. Tamto było za blisko okna - stanowiłby zbyt wygodny cel dla kogoś znajdującego się na zewnątrz. By zająć się czymś, w oczekiwaniu na pozostałych, postanowił podrażnić się z Hebem.

- Jak się nazywasz? - zapytał.

- J-jacob Simion - odpowiedział Heb, nie przestając zamiatać z tym samym głupim uśmiechem. Heb nigdy nie zdawał sobie sprawy, że ktoś mu dogryza, lecz nawet jeżeli o tym wiedział, nie przejmował się. Apatia wobec wszystkiego, to był ich sposób na życie.

- Lubisz swoją pracę, Jacob? - spytał Baines, zapalając papierosa.

- Jasne - odparł Heb i zachichotał.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ładna, pulchna Annette Golding z torebką pod pachą, delegatka Poly. Jej okrągła twarz była zarumieniona, a zielone oczy błyszczały, gdy chwytała oddech.

- Myślałam już, że się spóźniłam - powiedziała.

- Nie. - Baines podniósł się, podając jej krzesło. Obrzucił ją fachowym spojrzeniem. Nic nie wskazywało, że przyniosła ze sobą broń. Mogła jednak mieć śmiercionośne zarodki w kapsułkach ukrytych w ustach. Uznał, że tak było, i przesiadł się, wybierając krzesło na dalekim końcu wielkiego stołu. Dystans... to najważniejsze.

- Gorąco tu - powiedziała Annette, wyraźnie spocona. - Przebiegłam całe schody. - Uśmiechnęła się do niego szczerze, jak to zwykli robić niektórzy Poly. Nie uważał, że jest atrakcyjna... chociaż, gdyby trochę schudła... Niemniej jednak lubił Annette i wykorzystał sposobność, by trochę się z nią podroczyć. Rozmowa miała delikatne zabarwienie erotyczne.

- Annette - powiedział - jesteś tak miłą i sympatyczną osobą. Szkoda, że nie masz męża. Gdybyś wyszła za mnie...

- Tak, Gabe - odparła, uśmiechając się - czułabym się bezpiecznie. Papierek lakmusowy w każdym kącie, pulsujące analizatory atmosfery, ekwipunek na wypadek oddziaływania promieniowania maszyn...

- Bądź poważna - powiedział Baines zagniewany. Zastanawiał się, ile mogła mieć lat. Z pewnością nie więcej niż dwadzieścia. I, jak wszyscy Poly, wyglądała dziecinnie. Poly nie dorastali, nie zmieniali się z upływem czasu. Bo na czym polegało bycie Poly, jeżeli nie na sztucznym przedłużaniu dzieciństwa? W końcu wszystkie dzieci, z każdego klanu na księżycu, rodziły się jako Poly, chodziły do wspólnej centralnej szkoły jako Poly i nie zmieniały się do dziesiątego czy dwunastego roku życia. A niektóre, jak ona, nigdy nie miały się zmienić.

Annette otworzyła torebkę, wyjęła z niej paczuszkę cukierków i zaczęła łapczywie jeść.

- Jestem zdenerwowana - wyjaśniła - więc muszę jeść. Podała paczuszkę Bainesowi, ale uprzejmie odmówił - w końcu

nigdy nic nie wiadomo. Chronił swoje życie przez trzydzieści pięć lat i nie zamierzał go stracić pod wpływem głupiej zachcianki. Wszystko powinno być uprzednio przemyślane i zaplanowane, jeżeli chciał przeżyć drugie tyle.

- Mam nadzieję, że Louis Manfreti w tym roku ponownie będzie reprezentował klan Skitzów - powiedziała Annette. - Zawsze go lubiłam. Ma tyle interesujących rzeczy do powiedzenia. Bestie z ziemi i nieba, potwory, które walczą pod ziemią... - Zamyślona ssała twardego cukierka. - Czy myślisz, że wizje Skitzów są prawdziwe, Gabe?

- Nie - odpowiedział szczerze Baines.

- W takim razie, dlaczego wciąż rozmawiają i myślą o nich? Przynajmniej dla nich są rzeczywiste.

- Mistycyzm - rzekł Baines pogardliwie. Wciągnął powietrze i poczuł jakiś nienaturalny zapach, coś słodkiego. Zdał sobie sprawę, że pochodzi on z włosów Annette i odetchnął. Może o to właśnie chodzi - pomyślał nagle, znów czujny.

- Masz ładne perfumy - powiedział nieszczerze. - Jak się nazywają?

- „Noc dzikości” - odparła Annette. - Kupiłam je od handlarza z Alfa II. Kosztowały mnie dziewięćdziesiąt skinów, ale pachną pięknie, nie uważasz? Miesięczna pensja. - Z jej oczu wyzierał smutek.

- Wyjdź za mnie - zaczął znowu Baines, a potem urwał.

Pojawił się reprezentant Depów. Stał w drzwiach, a jego wytrzeszczone oczy, w pełnej przerażenia twarzy, zdawały się przeszywać Bainesa na wylot.

- Dobry Boże - jęknął Gabriel, nie wiedząc, czy współczuć biednemu Depowi, czy żywić dla niego pogardę. W końcu mężczyzna mógłby nabrać werwy, wszyscy Depowie mogliby, gdyby mieli trochę odwagi. Ale odwaga była uczuciem nie znanym mieszkańcom kolonii z południa. Ten rzeczywiście wykazywał całkowity jej brak. Zawahał się przy drzwiach, bojąc się wejść, tak obojętny na swój los, że zrobiłby każdą rzecz, nawet taką, której się bał. Podczas gdy Ob-Com na jego miejscu po prostu policzyłby do dwudziestu, odwróciłby się i uciekł.

- Proszę wejść - nakłaniała Annette, wskazując krzesło.

- Jaki jest sens naszej rozmowy? - zapytał Dep i wszedł powoli, pochylony, zdesperowany. - Zadajemy sobie tylko ból. Nie widzę powodu rozpętywania kolejnych awantur. - Usiadł zrezygnowany z pochyloną głową i ciasno zwartymi rękami.

- Jestem Annette Golding - powiedziała Annette. - A to jest Gabriel Baines, Pare. Ja jestem Poly. Ty jesteś Depem, czyż nie? Wnioskuje ze sposobu, w jaki gapisz się w podłogę - zaśmiała się ze zrozumieniem.

Dep nie odpowiedział, nie wymienił nawet swojego imienia.

Mówienie (o czym Baines dobrze wiedział) było dla Depów niezwykle trudne - mieli problemy z zebraniem energii. Ten Dep przyszedł wcześniej prawdopodobnie ze strachu przed spóźnieniem. Nadgorliwość wynikająca z obawy. Baines nie lubił ich. Byli bezużyteczni dla siebie i dla innych klanów. Po co w ogóle żyli? W przeciwieństwie do Hebów nie mogli nawet służyć jako robotnicy. Kładli się na ziemi i patrzyli w niebo niewidzącymi oczami, pozbawieni nadziei.

Pochylając się do Bainesa, Annette powiedziała miękko:

- Rozchmurz go.

- W życiu tego nie zrobię! - odparł Baines. - Co mnie to obchodzi? To jego wina, że jest, jaki jest. Mógłby się zmienić, gdyby chciał. Mógłby uwierzyć w dobro, gdyby zadał sobie trud. Jego los nie jest gorszy niż kogokolwiek z nas, może nawet lepszy. W końcu pracuje w ślimaczym tempie. Chciałbym wykonywać rocznie tak mało pracy, jak przeciętny Dep.

Przez otwarte drzwi weszła wysoka blondynka w średnim wieku ubrana w długi, szary płaszcz. Była to Ingrid Hibbler, Ob-Com. Liczyła szeptem, idąc dookoła stołu i dotykając kolejno każdego krzesła. Baines i Annette czekali, a Heb, zamiatając podłogę, podniósł głowę i zachichotał. Dep patrzył w dół, nic nie widząc. W końcu panna Hibbler znalazła krzesło, którego numer ją usatysfakcjonował, odsunęła je i usiadła sztywno ze ściśniętymi rękami. Jej palce poruszały się szybko, jakby robiła na drutach niewidzialny ubiór ochronny.

- Na parkingu wpadłam na Strawa - powiedziała i zaczęła cicho liczyć. - Ci Mansowie... Och, jest okropny, prawie przejechał po mnie. Musiałam... - przerwała. - Nieważne. Trudno pozbyć się jego aury, kiedy raz cię zakazi. - Zadrżała.

Annette odezwała się nie wiadomo do kogo:

- Jeżeli w tym roku Manfred ponownie jest delegatem Skitzów, prawdopodobnie wejdzie przez okno zamiast przez drzwi - zaśmiała się wesoło. Heb jej zawtórował. - I oczywiście czekamy na Heba - dodała.

- Ja jestem d-delegatem z Gandhitown - rzekł Heb, Jacob Simion, monotonnie poruszając miotłą. - M-myślałem, że pozamiatam trochę, kiedy będę cz-czekał - uśmiechnął się do nich otwarcie.

Baines westchnął. Reprezentant Hebów, dozorca. Ale oni wszyscy tacy byli, nawet jeżeli nie w tej chwili, to potencjalnie. Więc pozostał jeszcze tylko Skitz i Mans, Howard Straw, który przybędzie, jak tylko skończy krążyć po parkingu, strasząc przybywających delegatów. Lepiej by było, gdyby nie próbował mnie nastraszyć - pomyślał Baines. Laserowy pistolet przy pasie nie był zabawką, poza tym sym tylko czekał w holu na jego sygnał.

- Czego będzie dotyczyć dzisiejsze spotkanie? - zapytała Ob-Com, panna Hibbler, i nagle zaczęła liczyć z zamkniętymi oczami: - Raz, dwa. Raz, dwa.

- Krąży pogłoska - powiedziała Annette - że zauważono dziwny statek. Nie jest to statek handlowy z Alfa II. Jesteśmy tego prawie pewni. - Wciąż jadła cukierki z takim zacięciem, że skończyła już prawie całą torebkę. Wiedział, że Annette, miała jakieś zaburzenia w pracy mózgu, pewną odmianę syndromu żarłoczności. I za każdym razem, kiedy była zdenerwowana, jej stan znacznie się pogarszał.

- Statek - powiedział Dep, budząc się z odrętwienia. - Może to wydobędzie nas z tego bałaganu.

- Jakiego bałaganu? - spytała panna Hibbler.

- Przecież wiesz - odparł Dep, poruszając się. To było wszystko, na co mógł się zdobyć. Potem znów zamilkł i zapadł w swą ponurą śpiączkę.

Dla Depów zawsze wszystko było bałaganem. I oczywiście oni także bali się zmian. Pogarda Bainesa wzrosła, gdy zdał sobie z tego sprawę. Ale - statek. Jego wzgarda zmieniła się w przerażenie. Czy to prawda?

Straw, Mans będzie wiedział. W Da Vinci Heights Mansowie opracowali urządzenia do obserwacji przybywających pojazdów. Prawdopodobnie informacja ta przyszła stamtąd, jeżeli oczywiście mistycy Skitzów nie przewidzieli tego w swojej wizji.

- To pewnie podstęp - powiedział głośno Baines. Wszyscy w gabinecie, z ponurym Depem włącznie, spojrzeli na niego. Nawet Heb na moment przestał zamiatać.

- Mansowie gotowi są na wszystko - wyjaśnił Baines. - To ich sposób na uzyskanie przewagi nad resztą nas. Wyrównywanie długów.

- Za co? - spytała panna Hibbler.

- Wiesz, że Mansowie nienawidzą nas wszystkich - powiedział Baines. - Są pozbawieni ogłady. Barbarzyńscy brutale, nie myci bojówkarze, którzy sięgają po strzelbę, ilekroć usłyszą słowo „kultura”. Mają to zakorzenione w swej przemianie materii.

Ale to jeszcze niczego nie wyjaśniło. Szczerze mówiąc, nie wiedział, dlaczego Mansowie tak bardzo starają się zranić wszystkich dookoła, jeżeli nie wynikało to, jak głosiła jego teoria, z czystej przyjemności zadawania bólu. Nie - pomyślał - to musi być coś więcej. Złość i zawiść. Muszą nam zazdrościć, bo wiedzą, że kulturowo stoimy wyżej od nich. Tak zmienne jest Da Vinci Heights; nie ma tam żadnego porządku, żadnej estetycznej jedności. Galimatias niekompletnych, tak zwanych „twórczych” projektów, zaczętych, lecz nigdy nie ukończonych.

- Straw jest troszkę gruboskórny, przyznaję - powiedziała wolno Annette. - Nawet trochę zwariowany. Ale dlaczego miałby meldować o obcym statku, gdyby go nie widział? Nie podałeś żadnego jasnego wytłumaczenia.

- Ale ja wiem - twierdził Baines uparcie - że Mansowie, a szczególnie Howard Straw, są przeciwko nam. Powinniśmy się bronić przed... - przerwał, bo drzwi się otworzyły i do gabinetu obcesowo wkroczył Howard Straw.

Rudy, wielki i muskularny uśmiechał się szeroko. Jego nie obchodziło pojawienie się obcego statku na ich małym księżycu. Czekano jeszcze tylko na Skitza, który jak zwykle mógł się spóźnić godzinę. Mógł gdzieś wędrować w transie, zatopiony w swych wizjach prototypowej rzeczywistości, kosmicznych sił pierwotnych stanowiących podstawę doczesnego wszechświata, jego wiecznej wizji tak zwanego Urwelt.

- Równie dobrze możemy już zaczynać - zdecydował Baines, na tyle, na ile pozwalała mu na to obecność Strawa. I panny Hibbler. W gruncie rzeczy nie zwracał uwagi na żadne z nich, może z wyjątkiem Annette, tej o obfitych, wyrazistych piersiach. Ale to do niczego nie prowadziło.

Nie była to jego wina, wszyscy Poly byli tacy. Nikt nigdy nie potrafił przewidzieć, którą wybiorą drogę. Żyli celowo na opak, w sposób nie odpowiadający prawom logiki. Ale przy tym nie byli ćmami jak Skitzowie ani pozbawionymi mózgu maszynami jak Hebowie. Byli prawdziwie żywi. To było to, co mu się podobało w Annette - jej ożywienie i świeżość.

W rzeczywistości sprawiała, że czuł się sztywny, zamknięty w grubej, żelaznej skorupie jak jakaś archaiczna broń z bezsensownej, starożytnej wojny. Miała dwadzieścia lat, on trzydzieści pięć. Być może w tym tkwiła przyczyna. A potem pomyślał: „Założę się, że ona chce, abym czuł się w ten sposób. Ona umyślnie stara się, bym czuł się źle”.

I jak na zawołanie poczuł do niej lodowatą, wyrachowaną nienawiść Pare.

Annette, udając, że niczego nie zauważyła, nadal wyjadała resztki ze swej torebki z cukierkami.

 

 

Delegat Skitzów na naradę zgromadzenia w Adolfville, Omar Diamond, przyglądając się krajobrazowi świata, ujrzał dwa bliźniacze smoki - czerwonego i białego, życia i śmierci. Smoki, zwarte w walce, sprawiały, że równina się trzęsła, a niebo ponad nią rozstąpiło się i pomarszczone, jakby gnijące, szare słońce przyniosło zbyt małą ulgę światu, szybko tracącemu swój skąpy zapas życia.

- Stójcie - powiedział Omar, podnosząc rękę i zwracając się do smoków.

Mężczyzna i kobieta o falujących włosach, idący chodnikiem, zatrzymali się.

- Co mu się stało? Czy on coś robi? - spytała dziewczyna, spoglądając z odrazą.

- To tylko Skitz - odpowiedział rozbawiony mężczyzna. - Zatopiony w swoich wizjach.

- Odwieczna wojna wybuchła na nowo - nawoływał Omar. - Moce życia gasną. Czy żaden człowiek nie podejmie rozstrzygającej decyzji, nie wyrzeknie się swego życia, aby je odnowić?

- Wiesz, można im zadawać różne pytania i czasami dostaje się interesujące odpowiedzi - mężczyzna roześmiał się, mrugając do żony. - No, dalej, zapytaj go o coś. Tylko o coś wielkiego i ogólnego, na przykład: „Jakie jest znaczenie egzystencji?”, a nie: „Gdzie wczoraj zgubiłam nożyczki?” - nalegał.

Kobieta ostrożnie zwróciła się do Omara:

- Przepraszam, zawsze zastanawiałam się, czy istnieje życie po śmierci?

- Nie ma śmierci - odpowiedział Omar. Był zaskoczony pytaniem, dowodziło ono bowiem wielkiej ignorancji. - To co widzisz, co nazywasz „śmiercią”, jest jedynie fazą kiełkowania, w której nowa forma życia drzemie, czekając wezwania do przyjęcia kolejnej inkarnacji. - Podniósł ramiona, wskazując. - Widzisz? Nie można zabić smoka śmierci, nawet jeżeli jego krew spływa czerwienią po trawie. Jego nowe postacie powstają do życia ze wszystkich stron. Z ziarna zasianego w ziemi kiełkuje roślina. - Ruszył dalej, pozostawiając mężczyznę i kobietę. - Muszę iść do sześciopiętrowego kamiennego budynku - powiedział do siebie. - Czeka tam zgromadzenie. Howard Straw, barbarzyńca. Panna Hibbler, zrzęda, uwięziona przez liczby. Annette Golding, ucieleśnienie samego życia, zanurzająca się we wszystko, co pozwoli jej istnieć. Gabriel Baines, który zniewolony jest przez konieczność obrony przed tym, co nie atakuje. Prosty człowiek z miotłą, który bliższy jest Boga niż ktokolwiek z nas. I ten smutny, który nigdy nie patrzy do góry, człowiek nawet bez imienia. Jak go nazwę? Może Otto. Nie, chyba Dino. Dino Watters. Oczekuje śmierci, nie wiedząc, że żyje oczekiwaniem pustego widma, bo nawet śmierć nie może go uchronić przed samym sobą.

Stojąc u stóp sześciopiętrowego budynku, największego w osadzie Pare - Adolfville, lewitował. Balansował naprzeciwko właściwego okna, skrobiąc w nie paznokciem, dopóki ktoś mu nie otworzył.

- Pan Manfreti nie przybędzie? - spytała Annette.

- W tym roku to niemożliwe - wyjaśnił Omar. - Przeniósł się do innego królestwa i przez cały czas po prostu siedzi. Karmią go przez nos.

- Och - powiedziała Annette i wzdrygnęła się. - To katatonia.

- Zabijcie go - powiedział opryskliwie Straw - i będziecie to mieli z głowy. Ci Skitzowie są gorzej niż bezużyteczni. Zachowują się jak Joanna D’Arc. Nic dziwnego, że wasza osada jest taka uboga.

- Materialnie jest uboga - zgodził się Omar - ale bogata w wartości nieśmiertelne.

Trzymał się daleko od Strawa, w ogóle nie zwracając na niego uwagi. Nie odpowiadała mu jego pasja niszczenia wszystkich wokół. Okrucieństwo to wynikało z zamiłowania, a nie z potrzeby. Jego zło pochodziło ze świadomego, dobrowolnego wyboru.

Z drugiej strony, znajdował się tam Gabriel Baines. Jak wszyscy Pare potrafił być okrutny, ale był zniewolony. Przejęty chronieniem własnej skóry, naturalnie popełniał błędy. W przeciwieństwie do Strawa, nie można go było jednak ganić.

Zajmując miejsce, Omar powiedział:

- Błogosławione niech będzie zgromadzenie. A więc raczej posłuchajcie wieści o właściwościach dających życie, niż o działaniach smoka zła. - Odwrócił się do Strawa. - Jakie są wiadomości, Howardzie?

- Uzbrojony statek - powiedział Straw z szerokim, chytrym uśmiechem. Bawił go ich zbiorowy niepokój. - Nie statek handlowy z Alfa II, ale z całkowicie innego systemu. Przechwyciliśmy ich myśli. Nie dotyczą one żadnej misji handlowej, tylko... - z satysfakcją urwał, nie kończąc zdania. Chciał zobaczyć, jak wiją się przed nim.

- Musimy się bronić - powiedział Baines.

Panna Hibbler przytaknęła, a po niej niechętnie uczyniła to Annette. Nawet Heb przestał zamiatać i wyglądał na zaniepokojonego.

- My w Adolfville - mówi Baines - oczywiście zorganizujemy obronę. Zwrócimy się do twoich ludzi, Straw, po pomysły techniczne. Wiele od was oczekujemy. To jedyny raz, gdy chcemy, abyście dla naszego wspólnego dobra rzucili swój los na szalę.

- „Wspólne dobro” - przedrzeźniał go Straw. - Chodzi ci o „nasze” dobro.

- Mój Boże - powiedziała Annette. - Czy zawsze musisz być tak nieodpowiedzialny, Straw? Czy nie możesz choć raz zdać sobie sprawy z konsekwencji? Pomyśl przynajmniej o naszych dzieciach. Musimy, jeżeli nie siebie, to chociaż je ochronić.

- Niech moce życia powstaną i zatriumfują na polu bitwy. Niech biały smok umknie czerwonej plamie pozornej śmierci - modlił się cicho Omar Diamond. - Niech ten świat stanie się bezpiecznym łonem i strzeże nas od tych, którzy są w obozie piekła.

I nagle przypomniał sobie obraz, który ujrzał, gdy szedł na naradę zgromadzenia - zwiastun przybycia wroga. Strumień wody zamienił się w krew, kiedy go przekroczył. Teraz wiedział już, co znaczyła owa wizja. Wojna i śmierć, być może zniszczenie Sześciu Klanów

i ich sześciu miast - sześciu, jeżeli nie liczyć śmietnika, który był przestrzenią życiową Hebów.

- Jesteśmy zgubieni... - mamrotał chrapliwie Dino Watters. Wszyscy patrzyli na niego, nawet Jacob Simion, Heb. Jakież to podobne do Depa.

- Wybacz mu - wyszeptał Omar.

I gdzieś w niewidzialnym królestwie duch życia usłyszał, odpowiedział i wybaczył na wpół umarłej istocie, jaką był Dino Watters z kolonii Depów, Cotton Mather Estates.


2

 

 

Ledwie rzuciwszy okiem na popękane ściany starego mieszkadła, ukryte oświetlenie, które prawdopodobnie i tak już nie działało, archaiczne okno wizyjne i sfatygowaną, przestarzałą podłogę z płytek pochodzących jeszcze sprzed wojny koreańskiej, Chuck Rittersdorf powiedział: „Może być” i wyciągnął swoją książeczkę czekową, krzywiąc się na widok kominka z kutego żelaza; ostatni raz widział taki w roku 1970, kiedy był jeszcze dzieckiem.

Właścicielka tego walącego się budynku podejrzliwie zmarszczyła brwi, oglądając papiery identyfikacyjne Chucka.

- Wynika z tego, że jest pan żonaty, panie Rittersdorf, i ma pan dzieci. Nie może pan sprowadzić ich do tego mieszkadła. Wyraźnie zaznaczyłam to w ogłoszeniu w homeogazecie: „magistrowi, pracującemu, niepijącemu i...”

- O to właśnie chodzi - powiedział znużony Chuck. Recepcjonistka, gruba kobieta w średnim wieku, ubrana w wenusjańską suknię ze skóry grających świerszczy i futrzane pantofle, budziła w nim odrazę. Stało się to już męczące.

- Jesteśmy z żoną w separacji. Dzieci zostały z nią. Dlatego właśnie potrzebuję tego mieszkadła.

- Ale będą pana odwiedzać. - Jej purpurowo umalowane brwi uniosły się.

- Nie zna pani mojej żony - powiedział Chuck.

- Ależ na pewno będą. Znam te nowe federalne prawa rozwodowe. To już nie to samo co rozwody stanowe za starych czasów. Byliście już w sądzie? Dostaliście pierwsze dokumenty?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin