Wilga Mariusz - Mokre palta.txt

(20 KB) Pobierz
Autor: MARIUSZ WILGA
Tytul: Mokre palta

Z "NF" 1/98

                 A ja tam w dole łaknę - K. K. Baczyński

   Wysypisko trwało, samo dla siebie; pogoda była mu 
obojętna tak jak ludzie, którzy na nie przychodzili. Strefa 
zapomnienia. Wzgórze mokrych desek, papieru, plastyku, 
puszek, opakowań i innych niepotrzebnych różności. 
Siedliskio dziwnych ptaków, szczurów i ludzi.  
   Padało. Czwórka bezdomnych kucała pod prowizorycznym 
kartonowym dachem. Ludzie nie pamiętani, tak jak to miejsce; 
także oni zdawali się nie zwracać uwagi na kaprysy pogody.  
   Pierwszy - oszpecony dziesiątkami blizn. Przerażająca 
twarz pod wełnianą czapką. Nerwowe ruchy. Drugi - skóra i 
kości. Chudy jak szczapa. Spod słomianki kapelusza wyzierają 
wielkie, białe oczy.  Trzeci - obsypany różową i czerwoną 
wysypką. Przygaszone spojrzenie, chrapliwy oddech.  I 
czwarty, ostatni - najbardziej niepozorny. Zgarbiony.  
Prawie nie oddycha i nie rusza się, ponury jak noc, wygląda 
jakby ciągle spał.  
   Na sobie mają stare i stale wilgotne palta w tym dziwnym 
odcieniu szarości, którego nie używa żaden krawiec czy 
malarz. Strój ludzi zapomnianych, ale wolnych. Wtapiają się 
w otoczenie jak wielkie, szare ptaki. Patrzą przed siebie i 
cicho rozmawiają. Przez zawiesinę barw deszczu, wysypiska i 
ubioru - słychać ich puste głosy.  
   Ten z wysypką powiedział, że nadszedł czas rzeki, która 
chce zamknąć kolejny cykl. W jakiś sposób to go ucieszyło.  
   Pokaleczony okazał całkowitą obojętność wobec radości 
kompana oraz jej przyczyny.  
   Wysypka kontynuował z cichą nadzieją, że oto znowu coś 
zaczyna się dziać.  Chwile spokoju i zastoju to tylko 
pozory. Dla nich i dla innych czas biegnie inaczej.  
   Chudzielec upomniał go, że znaleźli się na wysypisku nie 
dla zabawy. Trzeba być uważnym...  
   Któryś wykonał obszerniejszy gest i karton zsunął się na 
mokre, śmieciowe podłoże. Na chwilę uderzył w nich deszcz, a 
palta nasiąkły jeszcze bardziej. Szybko zamontowali z 
powrotem nietrwałą osłonę. Zaczęli mówić ciszej, jakby z 
obawy, że ostre dźwięki strącą znowu karton. Poza tym ulewa 
zdawała się nie robić na nich wrażenia.  
   Oczekiwanie, nadzieja i tęsknota.
   Irytacja. Wyjaśnienie.
   Niecierpliwość.
   Woda - żywioł - oczyszczenie. 
   Wątpliwości.
   Milczenie, uspokojenie.

   Woda zazwyczaj nie była aż tak niecierpliwa, tym razem 
zachowywała się jakby miała skończyć coś ważnego.  Nie 
chciała się uspokoić, chociaż ludzie robili, co mogli.  
Systematycznie przeciskała się przez wszystkie szpary, 
szukała nowych szlaków: uliczek, ogródków działkowych, 
parkingów - zwyczajnych miejskich zakamarków. Ale też tych 
niezwyczajnych, zakazanych, których ludzkie zwyczaje, prawa 
i wyobraźnia nie mogły albo nie chciały przewidzieć. Żywioł 
występujący dotąd łagodnie przeciw porządkowi człowieka, 
stał się nagle zły, rujnujący, zabójczy. O nie, Odra nie 
była bezmyślnym niszczycielem, miała niepojęty cel.  
   Cykl.
   Świat z boku, około drogi - rzeka nie zauważała go. 
Wszystko płynęło wolniej niż wezbrane wody i wszystkiego 
było mniej. Wydarzenia działy się same, ale stawały się 
nieoczywiste i niepewne.  

   Niebo jak zwykle uspokoiło się ostatnie i najpóźniej na 
przedmieściach. Słońce zachodziło ospale nad szarymi, 
umęczonymi ulicami. Niektóre z nich spały pod wodą i 
naniesionym mułem. Nie słychać tam było odgłosów samochodów; 
przemożna cisza penetrowała domy pozbawione prądu. 
Odgrodzone od świata workami z piaskiem, czuwały 
przygotowane na najgorsze.  
   Woda podeszła blisko, ale, zaspokoiwszy swoją ciekawość 
przy ogrodzeniach albo na przedpolach ogrodów, wycofywała 
się i ruszała dalej. Docierała do worków, naciskała na nie, 
a kiedy nie ustępowały, wsiąkała w nie z wiarą, że przejdzie 
na drugą stronę i coś zobaczy. Robiła tak wszędzie. Jeśli 
nie przez piasek lub asfalt, przeciskała się przez glebę - 
niezbyt głęboko, bo nie było tam nic, oprócz niej samej co 
zwróciłoby jej uwagę. Potem płynęła dalej, a zostając gdzieś 
na dłużej z różnych powodów, ryzykowała wyschnięcie. Ale 
było jej dużo.  
   Niewielki cmentarz okazał się jednym z najlepiej 
strzeżonych miejsc.  Worki leżały tu równo i ściśle; starano 
się nie zostawić najmniejszego prześwitu, aby osłonić 
miejsce zakazane i święte zarazem. Wysoka zapora opierała 
się na ceglanym murku, nie było więc obaw. Stąd brak w tym
miejscu jakichkolwiek opiekunów, zwłaszcza w nocy, kiedy to 
wszyscy myślą o doczesnym świecie i jego koszmarach. Na 
przykład pilnują dobytku przed grasującymi w ciemnościach 
szabrownikami, jawiącymi się jako najgorsza okropność czasu 
rzeki.  
   Nie wiadomo jak, ale jednak znalazła sposób. Woda 
przeniknęła przez zaporę, częściowo pod nią, wpłynęła wolno 
na alejki małej nekropolii.  Nie było jej wiele, mimo to w 
zapamiętaniu podmyła korzenie kilku drzew śpiących w pobliżu 
ogrodzenia i naruszyła konstrukcje trzech czy czterech 
nagrobków.  
   Dźwięk? Dźwięki?
   Ziemia wokół zrobiła się miękka, więc woda dotarła 
głębiej. Po pewnym czasie zatrzymała się, jakby dalej nie 
chciała zaglądać. Beznamiętnie ruszyła swoją drogą, 
pozostawiając cmentarz.  
   Koniec? Początek?

   Bernadzki szedł na wyczucie i dlatego bardzo wolno. 
Dobrze znał okolice cmentarza, ale nigdy nie oglądał ich w 
nocy i po raz pierwszy szedł tędy po kostki w brudnej 
wodzie. Wszystko wyglądało i brzmiało bardzo dziwnie. Kroki, 
oddech, szpadel na przemian obracany i ściskany mocno w 
dłoni, stara raportówka przewieszona przez ramię, z której 
wystawał mały łom, niespokojnie obijająca się o biodra.  
Serce biło szybko. Oczy lustrowały pośpiesznie rozmazaną w 
ciemnościach uliczkę - na szczęście cmentarna brama 
zamajaczyła wkrótce na granicy wzroku.  
   Bernadzkiemu udało się wdrapać po prętach i zejść po 
drugiej stronie, choć kalosze nie najlepiej nadawały się do 
wyczynów tego typu.  Wszedł na główną alejkę. Wody było  
mniej, więc kroki stały się twardsze. Nagle Bernadzki 
zatrzymał się.  Być może przeceniał swoją odwagę i 
desperację. Zastanawiał się, czy podoła.  Świętokradztwo 
było zyskownym grzechem, problem ile przyjdzie mu kiedyś za 
nie zapłacić. Wiedział, że wszystko ma swoją cenę; jaką - 
okazywało się po fakcie. Dlatego się wahał. Odwlekał 
decyzję, patrząc na nagrobki. Chciał zyskać trochę czasu, 
więc tłumaczył sam siebie, że przecież nie wie, gdzie zacząć.  

   Otchłań rządziła się własnymi prawami. Nie znała ich 
wszystkich i nie potrafiła się dziwić, więc czasem coś 
zakłócało jej trwanie. Nigdy nie było to coś z jej wnętrza, 
nie mogło być. Wypełniały ją dwie rzeczy: nadzieja i 
niecierpliwość. Trudno powiedzieć, czy coś więcej. Może 
cierpienie, może ulga. A może była pusta i jałowa.  

   Pytania. Wątpliwości.
   Obserwacja. Niecierpliwość.
   Niepokój.
   Irytacja.
   Bernadzki usłyszał szelesty. Nie był tu pierwszy raz, 
więc wiedział, że wiatr brzmi w tym miejscu zawsze inaczej. 
Wiatr, gałęzie, cóż innego? Cisza wyostrzyła słuch, co stało 
się przekleństwem. Nie można o tym myśleć. Szpadel 
gwałtownie wbił się w glebę. Pracował powoli, ale głośno.  
   Pierwsze było powonienie. Wychwyciło zapach, otaczający 
Bernadzkiego ze wszystkich stron. Woń jedyną w swoim 
rodzaju, bo nie można jej zapomnieć. Zmieszaną z wilgocią, 
ziemią i jeszcze czymś.  
   Potem był słuch i odrętwienie. Bernadzki poczuł za sobą 
obecność. Cichy szmer wywołał ciarki przebiegające od głowy 
i karku w dół pleców. Dotyk dłoni na ramieniu.  
   Zobaczył dwóch mężczyzn w kompletnie mokrych i powalanych 
ziemią garniturach. Mieli rozczochrane włosy; w nich też 
była ziemia i małe kamyki. Twarze nieznajomych, kompletnie 
bez wyrazu, pokrywała skóra wyglądająca bardzo niezdrowo. To
właśnie ona roztaczała dziwny odór.  
   Taki sen nie zdarza się często komuś, czyje marzenia są 
szare i nijakie. To był koszmar, który gdyby udało się z niego 
obudzić, pamięta się przez całe życie. Wszystko, co w głowie 
Bernadzkiego odpowiadało za pilnowanie orientacji w 
rzeczywistości, tym razem zawiodło. Nic nie mogło wyrwać go 
zmorze. Za szybko i za wiele z niego odpłynęło. Barnadzki 
nie czuł strachu, trudno powiedzieć, czy cokolwiek czuł, w 
każdym razie nie krzyczał, nie mdlał i nie uciekał.  
   Z dala słychać było zgrzyty marmuru, prychanie ziemią, 
niepewne i sztywne kroki, ciche szepty zabarwione 
ciekawością. Pojawiło się więcej postaci w mokrych 
ubraniach, śmierdzących martwą skórą i ciałem. Jedna z nich, 
Bernadzki widział to bardzo wyraźnie, podeszła do bramy, 
złapała za pręty i otworzyła szeroko usta, jakby chciała 
krzyknąć. Nie mogła wydać dźwięku, ale ciągle próbowała. W 
końcu z wysiłkiem wspięła się na bramę i przeszła na drugą 
stronę. Obejrzała się za siebie, potem ruszyła w noc.  
   Bernadzki stał jak wmurowany. To przeczyło jego 
rozumieniu świata. W takiej chwili nie można robić nic 
innego, tylko trwać i czekać na powrót rzeczy na swoje 
miejsce. Chyba że ktoś jest na tyle silny, żeby się 
zbuntować i odrzucić wszystko. On nie miał tyle siły, 
przecież to miał być koszmar.  
   Ci, którzy wyszli spod ziemi, nie wiedzieli, jak wygląda 
sytuacja ani co mają myśleć.  
   Dwaj naprzeciw Bernadzkiego chcieli wiedzieć, czy to 
naprawdę koniec. Bliższy wypowiedział to wreszcie na głos. 
Pytał o trąby, o aniołów, o pieczęcie i bestię. Mówił sucho, 
chociaż z mokrej marynarki urywały mu się co chwilę krople 
wody. Wyznawał, że przebudzenie to ból. Widział w Bernadzkim 
posłańca, który zaprowadzi wszystkich na sąd.  Wyrażał 
pretensje, obawy i skargi. Bernadzki, któremu szpadel dawno 
wypadł z rąk, a raportówka zsunęła się pod nogi, nie 
potrafił wzruszyć ramionami ani nawet głupio się uśmiechnąć. 
Miał puste oczy.  
   Tymcz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin