Czarci jar - Marczyński Antoni.pdf

(1319 KB) Pobierz
Antoni Marczyński
CZARCI JAR
Spis treści
1. Upiór
2. Polski Sherlock Holmes
3. Prawdziwy Baltazar
4. Lista podejrzanych
5. Tajemniczy podpalacz
6. Śledztwo
7. Milioner dziwak
8. Priwim zabił królika
9. Nieprzewidziane komplikacje
10. Pułapka
11. Stary rów strzelecki
12. Przygody w podziemiach
13. Fotografia ducha
14. Podwójny sekretarz?
15. Za późno!
16. Towarzysz broni
17. Wołanie o ratunek
18. Wstrząsający seans
19. Strzał i pocałunek
20. Przyjazd Sherlocka Holmesa
21. Spotkanie dwóch Baltazarów
22. Żywcem pogrzebani
23. Walka o cnotę
24. Uchylenie rąbka tajemnicy
25. Straszne oskarżenie
26. Upiór mówi
27. Potworna zasadzka
28. "Płynne złoto"
Epilog
Tekst wg wydania z 1943 r.
Rozdział I
UPIÓR
Nie spała. Nie mogła zasnąć, chociaż zmęczyła ją uczciwie dzisiejsza podróż w nabitym
wagonie i trzęsionka na rozklekotanej bryczce, której stare miękkie resory były skrupulatnymi
licznikami dla wszelkich wybojów i dziur kiepskiej drogi. Pełną piersią chłonęła wiejskie
powietrze, czyste, rześkie, z lekka tylko wonią ostatnich bzów naperfumowane, istny haszysz dla
płuc człowieka, który co dopiero z miasta przyjechał, powieki ciążyły, kleiły się same, a sen nie
przychodził.
— Do rana pewnie ani oka nie zmrużę... przez te bajki — irytowała się. Na wszystkich
domowników, lecz najbardziej na siebie. Właśnie dlatego, że nie wierzyła w te bajki. Ha, ha, ha,
ha, duch! Gospodyni go widziała dwukrotnie, kucharka nawet miejsce wypowiedziała, ponieważ
„straszy” we dworze, żony fornali tylko pod eskortą mężczyzn chciały wracać do czworaków po
wieczornym udoju, pastuch za żadne skarby nie wyjdzie wieczorem na stryszek nad oborą i tak
dalej, i tak dalej, słowem, jakaś epidemia zabobonnego strachu poraziła całą służbę w Borach.
No, pięknie, takie epidemie „chodzą po ludziach”, zwłaszcza wiejskich prostaczkach, ale żeby
podobne brednie zdołały przepłoszyć sen z oczu młodej dziedziczki, studentki z trzeciego roku?
Nie! Świat się kończy!
Ewa Turno przewróciła się na drugi bok z taką energią, że aż sprężyny łóżka jęknęły
żałośnie. — Nonsens warknęła odrzucając puchową kołdrę — nie mogę zasnąć, bo za gorąco.
Ogarnął ją nagle niepohamowany gniew. Zgodne zeznania całej służby i fakty tak
niepokojące, jak na przykład tajemnicze wytrucie wszystkich psów na folwarku w ciągu
ostatniego półrocza, utwierdziły ją jeszcze z wieczora w przekonaniu, że nie ma się tu do
czynienia z halucynacjami, z przywidzeniami, z masową sugestią, lecz po prostu z psim figlem
jakiegoś łajdaka, który przebiera się od czasu do czasu za owego „ducha” i tymi występami
terroryzuje domowników...
— Ale nie mnie! Ja tej psychozie nie ulegnę! — zaperzyła się. — Ja cię zdemaskuję,
drabie jeden i udowodnię tym osł...
Umilkła w pół słowa. Zamieniła się w słuch. — Jak gdyby ktoś drzwi z klucza odmykał
— przemknęło jej przez myśl.
Przywidzenie? Skinęła głową skwapliwie, że tak.
— Przywidzenie, oczywiście — wmawiała w siebie. Przywidzeniem był także przeciąg,
który zafalował firankami i przyniósł do sypialni zapach farby ze świeżo malowanego saloniku,
przywidzeniem nazwała kilkakrotne skrzypnięcia parkietowej posadzki i inne szmery,
wyolbrzymione ciszą nocną, czy fatalną „psychozą”, której nie chciała ulec ani rusz, lecz uległa z
wolna. Nadsłuchiwała dalej z sercem bijącym coraz szybciej.
Coś zgrzytnęło zardzewiałym głosem. Zakrztusiło się, zachłysnęło i niski, dźwięczny ton
zawibrował w powietrzu... Znowu... i znowu.
Odetchnęła. To wielki szafkowy zegar w jadalni. Z uczuciem ulgi liczyła jego uderzenia.
Dwanaście naliczyła, więc była zaledwie północ.
— Dopiero? — zdziwiła się nieprzyjemnie. Nie bała się niby to, a jednak wolałaby, żeby
już dniało. W głębi serca żałowała nawet, że nie zamknęła się w sypialni, jak radziła „kuchnia”,
lecz, dla podkreślenia swojej brawury, poleciła pootwierać na oścież wszystkie wewnętrzne
drzwi pomiędzy tymi pustymi pokojami. Nie byłaby się teraz denerwowała owymi szmerami,
skrzypnięciami, które z miejsca na rachunek źle położonych parkietów zaliczyła. Jest na to rada
pomyślała. Przeprosiła się z kołdrą, nasunęła ją sobie aż na głowę i zwinęła się w kłębek. Jeśli
teraz nie zasnę, to już chyba w ogóle nie zasnę tej nocy.
Zanosiło się stanowczo na tę drugą możliwość. Bo w ciasnym tunelu pod kołdrą zrobiło
się Ewie od razu bardzo gorąco, duszno, a jakiś niewytłumaczony lęk czy przeczucie nie
pozwalały wytknąć głowy na zewnątrz.
Jak długo tak leżała, nie potrafiłaby określić. Zresztą było to nic nie znaczącą
okolicznością wobec tego co nastąpiło teraz.
Nagle zdrętwiała.
Coś opadło ciężko na jej stulone stopy. Co? Jakby szpony jakieś. Wczepiły się w dolną
krawędź kołdry, szarpnęły leciutko, jak gdyby na próbę, potem zaczęły ją zdzierać powolutku ale
nieustępliwie. Odczuła to, kiedy w samoobronnym skurczu dłoni chciała przytrzymać tę kołdrę,
będącą jej jedyną tarczą, jedyną zasłoną przed nieznaną zgrozą.
Z okrzykiem przerażenia usiadła na łóżku. Skamieniała. Wrzask zamarł jej w krtani i z
otwartymi ustami, bez tchu, spoglądała wybałuszonymi oczyma na straszliwą zjawę.
Widmo miało kształt ludzki, strój również, mianowicie długi do ziemi szynel żołnierza
rosyjskiego, lecz wzrostem przerastało przeciętnego śmiertelnika o dobre trzy głowy.
Szczególnie niesamowicie wyglądała jego żyrafia szyja i osadzony na niej olbrzymi łeb, nakryty
futrzaną czapką, oraz głęboko wpadnięte ślepia, żarzące się zielonkawym ogniem.
Ewa Turno przychodziła do siebie niespodziewanie szybko. Nieruchoma bezczynność
upiora ośmieliła ją, pozwoliła zebrać zdrętwiałe, rozpierzchłe myśli: Że duchy ukazują się tylko
histeryczkom lub ciemnym, zabobonnym nieukom. Że ten potwór nie jest wprawdzie wytworem
jej rozgorączkowanej wyobraźni, że stoi „jak drut” za jej łóżkiem, ale też nie jest jakimś tam
duchem, tylko bezczelnym opryszkiem, który dla niewiadomych celów urządza sobie takie
maskarady. Że jego zuchwalstwo przebrało wszelką miarę, skoro próbuje sterroryzować ją,
wykształconą dziewczynę, prawą dziedziczkę Borów, i skoro poważył się wtargnąć nocą do jej
sypialni. Że to należy ukarać przykładnie. Że ona ma pod poduszką stary, ojcowski rewolwer. Że
w końcu trzeba się tylko zdobyć na pewien wysiłek woli i mocnym epilogiem zakończyć tę
błazeńską farsę. — Trzeba to zrobić dyskretnie, niepostrzeżenie — upominała się w myśli, i już
drżąca ze wzruszenia dłoń skradała się po prześcieradle, w tył, poza plecy, pod poduszkę.
Chłodne żelazo rewolweru wpłynęło zbawiennie na nerwy, palce objęły z ufnością chropowatą
rączkę, kciuk odepchnął bezpiecznik, a wskazujący palec spłynął z lufy na twardy cyngiel.
Błyskawicznym ruchem wyrwała Ewa broń, wciągnęła ją przed siebie i wrzasnęła, co tchu w
płucach:
— Ręce do góry, łotrze!
Upiór ani drgnął. Albo kpił sobie z rewolweru, albo nieoczekiwane przyjęcie
przygwoździło go do podłogi.
Upłynęło kilka sekund, może minut. Ewie zdawało się, że godzin.
Nic.
Wtem... Paszcza upiora kłapnęła, rozwarła się, ukazując długie obnażone aż do szczęk
kły, za nimi czeluść zda się bezdenną, z której trysnęła smuga seledynowego światła, i szyderczy
chichot rzygnął na sypialnię.
Nerwy odmówiły posłuszeństwa dziewczynie. Instynktowny odruch zgiął palec na cynglu
leżący, lewa powieka spadła sama, przelotne spojrzenie prawego oka umiejscowiło muszkę lufy
na tle fosforyzującej paszczy.
— Giń!... Przepadnij!...
Huk wystrzału zagłuszył stłumiony charkot dalszych słów.
Nic! Żadnego efektu. Upiór stał jak przedtem, stał kilka sekund, potem szybko podciągnął
w górę kołdrę, jak gdyby się chciał nią zasłonić przed dalszymi strzałami lub jakby ją chciał Ewie
zarzucić na głowę! To drugie wydało się jej prawdopodobniejsze, jeżeli w ogóle jeszcze mogła
myśleć i przewidywać zamiary niesamowitego przeciwnika.
Wszystko liczyło się na sekundy. Nie przebrzmiało jeszcze echo pierwszego wystrzału,
gdy muszka rozdygotanego rewolweru, zakryła pół czarciego ślepia. Lewego. Naciskając
powtórnie cyngiel zdawała sobie Ewa dokładnie sprawę, że mierzy w lewe oko widma.
— Trachchch!... Drrrrriń!
Z brzękiem spadły na podłogę kawałki szyby. To z jednego z portretów rodzinnych, jakie
wisiały w sypialni.
A upiór stał nieporuszony!
Ewie wydawało się, że oszalała. Jak to? Kule przechodzą na wylot przez tego draba, tłuką
szkło wiszących za nim portretów, a jemu żadnej krzywdy nie czynią? Więc może to naprawdę
jakaś zjawa, jakiś przybysz z tamtego świata? Nie! Nonsens! To przeczy zdrowemu rozsądkowi,
to absurd! A czy to nie przeczy rozsądkowi, że zwyczajny śmiertelnik, po dwóch celnych
strzałach oddanych z takiej bliskości stoi nietknięty? I jeszcze gotuje się do ataku?!
Jakby przez mgłę dojrzała zbliżającą się do niej mordę upiora, ziejące trupim światłem
ślepia i szpony wyciągnięte po rewolwer.
Chciała uciekać. — Byle do okna huczało jej w głowie. — Wyskoczyć do ogrodu, biec do
czworaków, do ludzi, dokądkolwiek, tylko stąd uciekać, uciekaaaać!
Szarpnęła się, zeskoczyła z łóżka, lecz jedna noga omotała się jej w prześcieradło. —
Chwycił mnie za nogę, nie ujdę — zdołała pomyśleć w ostatnim przebłysku świadomości i runęła
bez zmysłów niemal do stóp upiora.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin