Roger Żelazny
Dziś wybieramy twarze
Today We Choose Faces
Przełożył Filip Grzegorzewski
Dryfowanie. Łagodne, chociaż nieustępliwe. Spokojne, chociaż bezlitosne. Dryfowanie.
Błysk światła i nieskończona ulga…
Pośpiech, spadanie…
Powolny deszcz fragmentów układanki; niektóre z nich spadając obok mnie dopasowują się do siebie…
…I zaczynam rozumieć.
A jednak — tak jakbym cały czas rozumiał.
Wtedy obraz został ukończony i ujrzałem go w całości z wiecznego dystansu.
Widać było oczywiście wyraźne następstwo, jak w kręgosłupie czy dominie. Wcale nie było trudno, jak dotąd, dotąd, tam.
Tutaj. Na przykład.
…Wychodziliśmy z klubu w zimną sobotnią listopadową noc. Chyba trochę po 22.30. Był ze mną Eddie. Staliśmy za szklanymi drzwiami tuż przy wyjściu, zapinając płaszcze. Wyglądaliśmy na mokre ulice Manhattanu, na kawałki papieru, które przelatywały obok nas pchane porywami wiatru. Czekaliśmy, aż Denny przyprowadzi samochód. Nie odzywaliśmy się do siebie. Eddie wiedział, że nadal jestem w złym humorze. Wyciągnąłem papierosa. Szybko mi go przypalił.
W końcu gładki czarny sedan zatrzymał się obok wyjścia. Właśnie założyłem jedną rękawiczkę, drugą trzymałem w dłoni. Eddie podszedł i otworzył szklane drzwi. Przytrzymał je przede mną. Wyszedłem na zewnątrz; chłodne powietrze uderzyło mnie prosto w twarz, wyciskając z oczu łzy. Zatrzymałem się, chcąc wyjąć chusteczkę i wytrzeć je, przelotnie zwracając uwagę na wiatr, pracujący silnik i dalekie odgłosy klaksonów.
Kiedy opuściłem chustkę, zauważyłem, że na tylnym siedzeniu w samochodzie jest jeszcze jedna osoba. W tej samej chwili spostrzegłem, że tylna szyba jest opuszczona, i że Eddie odsunął się sześć czy siedem kroków ode mnie.
Usłyszałem strzał i poczułem uderzenie kilku pocisków. Dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się, że zostałem trafiony cztery razy.
Moim jedynym pocieszeniem, zanim upadłem pośród wirujących, gasnących wokół mnie świateł, był widok uśmiechu znikającego z twarzy Eddie’ego, gdy ten szarpał ręką, ale nie udawało mu się chwycić własnej broni, i powoli zaczynał się przewracać.
Wtedy właśnie, gdy upadał, zanim uderzył o krawężnik, widziałem go po raz ostatni.
Tutaj. Jeszcze jeden.
Słuchając Paula obserwowałem coś, co wyglądało jak uroczy pejzaż przedstawiający lśniące górskie jezioro, do którego wpadał strumyk. Obok stała ogromna wierzba, drżąc, jakby z powodu chłodnej wody, którą smakowała zielonymi, błyszczącymi koniuszkami gałęzi. Było to fałszerstwo. To znaczy, było to prawdziwe, ale widok ten przekazywano z miejsca oddalonego o setki kilometrów. Był przyjemniejszy od tego, który rozciągał się za oknem wysoko położonego mieszkania, zobaczyłbym stąd bowiem jedynie fragment dzielnicy — aczkolwiek schludnej i atrakcyjnej — należącej do miejskiego kompleksu, który rozciągał się od Nowego Jorku do Waszyngtonu. Mieszkanie było dźwiękoszczelne, klimatyzowane i wydaje mi się, że urządzone ze smakiem, zgodnie z duchem czasów. Nie mogłem tego ocenić, gdyż nie byłem jeszcze obeznany z tymi czasami. Brandy jednak mieli znakomitą.
— …Musiało to być cholerne zaskoczenie! — mówił Paul. — Zdumiewa mnie, jak szybko się przystosowałeś.
Odwróciłem się i znowu na niego spojrzałem. Szczupły, nadal młody ciemnowłosy mężczyzna o ujmującym uśmiechu i oczach, które naprawdę nie zdradzały, co się za nimi kryje. Nadal mnie fascynował. Mój wnuk, z sześcioma czy siedmioma „pra–” stojącymi przed tym słowem. Cały czas szukałem podobieństw, znajdując je tam, gdzie najmniej się ich spodziewałem. Nastroszone brwi, wąska górna warga, dolna natomiast ciężka. Nos miał inny, ale obaj w ten sam sposób wykrzywialiśmy lewy kącik ust w chwilach rozgoryczenia lub rozbawienia.
W odpowiedzi uśmiechnąłem się.
— Nie ma w tym nic zadziwiającego — odrzekłem. — Z tego, że się zabezpieczyłem właśnie w taki sposób, powinno wynikać, iż myślałem trochę o przyszłości.
— Tak sądzę — powiedział. — Ale prawdę mówiąc, myślałem tylko, że szukałeś jakiegoś sposobu, aby uciec śmierci.
— Oczywiście, że tak. Byłem świadomy, że sprawy mogą się potoczyć w taki sposób, w jaki się potoczyły, i kiedy o zamrażaniu ciała można się było dowiedzieć tylko z książek, wtedy, w latach siedemdziesiątych…
— Tysiąc dziewięćset siedemdziesiątych — przerwał, znowu się uśmiechając.
— Tak, rzeczywiście, mówię to tak, jakby zdarzyło się parę lat temu, prawda? Sam tego kiedyś spróbuj, a zrozumiesz, co to za uczucie. W każdym razie pomyślałem: do diabła z tym! Gdyby mnie zastrzelono, jakichkolwiek doznałbym obrażeń, dałoby się mnie wyleczyć — kiedyś w przyszłości. Dlaczego by nie przygotować wszystkiego tak, aby mnie zamrożono, licząc na to, że się uda? Przeczytałem na ten temat kilka artykułów i sądziłem, że to się może powieść. Więc tak zrobiłem. A poza tym było to nawet zabawne… Stało się to dla mnie pewną obsesją. To znaczy, zacząłem o tym myśleć tak, jak ktoś naprawdę religijny myśli o niebie. Jakby: „Kiedy umrę, pójdę do przyszłości”. Potem zauważyłem, że coraz częściej zastanawiam się, jak tam może być. Dużo o tym myślałem i czytałem, próbując przewidzieć, jak to się wszystko potoczy. Niezłe hobby — podsumowałem, nalewając sobie następnego drinka. — Sprawiło mi to wiele przyjemności i jak się okazało, było warto.
— To prawda — przytaknął. — Nie zdziwiło cię więc tak bardzo, że opracowano metodę podróży z prędkością większą niż światło i że odwiedziliśmy planety poza naszym Układem Słonecznym?
— Oczywiście, byłem zdziwiony, ale spodziewałem się tego.
— A ostatnie sukcesy w teleportacji międzygwiezdnej?
— To mnie bardziej zaskoczyło. Jednak w sposób pozytywny. Takie połączenie odległych krańców Wszechświata musiało być wielkim osiągnięciem.
— W takim razie powiedz mi, co było dla ciebie największą niespodzianką.
— No nie wiem — zacząłem. Usiadłem i wysączyłem łyk napoju. — Pomijając fakt, że udało nam się zajść aż tak daleko i nadal nie znaleźliśmy sposobu, żeby pozbyć się zagrożenia wojny… — Uniosłem rękę, w momencie, gdy chciał mi przerwać mówiąc o kontroli i sankcjach. Uciszył się. Z zadowoleniem zauważyłem, że okazuje szacunek starszym. — Pomijając ten fakt — kontynuowałem — najbardziej zadziwia mnie, że cały czas postępowaliśmy w sposób mniej lub bardziej zgodny z prawem.
Uśmiechnął się szeroko.
— Co rozumiesz przez „mniej lub bardziej”?
Wzruszyłem ramionami.
— Nie wydaje ci się? — zapytałem.
— Postępujemy tak samo zgodnie z prawem jak wszyscy inni — zaprzeczył. — Inaczej nigdy nie moglibyśmy uczestniczyć w Światowej Wymianie Towarów.
Nic nie powiedziałem, tylko znowu się uśmiechnąłem.
— Oczywiście, to bardzo dobrze prowadzona organizacja.
— Byłbym rozczarowany, gdyby tak nie było.
— No tak, tak — mruknął. — Ale właśnie tacy jesteśmy. COSA, Inc. Wszystko legalnie, czysto i porządnie. Tak jest od pokoleń. Właściwie zaczęło się to w ten sposób kształtować już za twoich czasów, wraz z —jak to lubili opisywać niektórzy pisarze — „praniem pieniędzy” i powtórnym ich lokowaniem w bezpiecznych przedsięwzięciach. Po co walczyć z systemem, jeśli się jest wystarczająco silnym, żeby dobrze w nim prosperować bez walki? Co znaczy te kilka dolarów w tę, czy w drugą stronę, jeśli można mieć wszystko, czego się chce, i do tego zapewnione bezpieczeństwo? Bez żadnego ryzyka. Po prostu zgodnie z przepisami.
— Ze wszystkimi?
— No cóż, zrobiło się ich tak wiele, że w razie czego, jeśli się trochę pomyśli, zawsze można znaleźć łatwiejszą drogę.
Skończył swojego drinka i przyniósł nam następne.
— Nie pozostało żadne piętno — podsumował po pewnym czasie. — Opinia, jaką mieliśmy za twoich czasów, jest już od dawna historią.
Konspiracyjnie pochylił się w moją stronę.
— To jednak naprawdę musiało być coś: żyć w tamtych czasach — szepnął, po czym spojrzał na mnie wyczekująco.
Nie wiedziałem, czy powinno mnie to irytować, czy mi schlebiać. Na podstawie tego, jak mnie traktowali od momentu przebudzenia kilka tygodni temu, doszedłem do wniosku, że należę oczywiście do historii tak jak nocnik czy brontozaur. Z drugiej strony jednak Paul był w pewnym sensie dumny ze mnie, ale traktował mnie raczej jak rodzinny spadek, który został powierzony jego opiece. Zdążyłem się już zorientować, że jego pozycja w hierarchii władzy organizacji jest zarówno bezpieczna, jak i wpływowa. Nalegał, żebym był jego gościem, a mogłem przecież mieszkać w jakimkolwiek innym miejscu. Wydawało mi się, że sprawia mu ogromną przyjemność rozmowa o moim życiu i o tamtych czasach. Pomału dowiedziałem się, że wiedzę dotyczącą tamtych spraw w większości czerpał z przejaskrawionych książek, filmów oraz ogólnie panującej opinii. Mimo wszystko jednak karmił mnie, spałem pod jego dachem i byliśmy krewnymi. Służyłem mu więc moimi wspomnieniami.
Mógł być trochę rozczarowany, że studiowałem parę lat na uczelni, zanim przejąłem interes ojca, kiedy to spotkał go nagły, przedwczesny koniec. Fakt jednak, że spędziłem część młodości na Sycylii, zanim ojciec wezwał do siebie rodzinę, zdawał się to nadrabiać. Chyba rozczarowałem go po raz kolejny, gdy powiedziałem, że na podstawie moich wiadomości nigdy nie istniało tam centrum przestępczej konspiracji na światową skalę. Według mnie, onorata società było tylko miejscową organizacją, opartą głównie na rodzinie, która w swoim czasie wydała tak znakomitych galantuomi jak Don Vito Cascio Ferro i Don Calò Vizzini. Próbowałem wyjaśnić mu, że istnieje ogromna różnica pomiędzy società degli amici z własnymi małomiasteczkowymi sprawami oraz czasem tylko wędrującymi członkami, którzy czasem byli, a czasem nie byli amici. Oni rzeczywiście zajmowali się działalnością bezprawną i woleli raczej prowadzić interesy między sobą niż z obcymi, podtrzymywali także żywą tradycję rodzinną. Paul stał się taką samą ofiarą czaru konspiracji, jak każdy czytelnik brukowców. Niemniej był przekonany, że nadal kultywuję jakieś tajemnicze obyczaje czy coś podobnego. Pomału zdawałem sobie sprawę, iż miał w sobie coś z romantyka; chciał, żeby sprawy potoczyły się inaczej, pragnął należeć do tej nierzeczywistej tradycji. Opowiedziałem mu więc o tym, o czym, byłem pewien, chciałby usłyszeć.
Opowiedziałem mu, jak uporałem się ze sprawą śmierci ojca, oraz o innych wydarzeniach, które pomogłyby uzasadnić moje imię, Angelo di Negri. W pewnym momencie dzielącej nas przeszłości rodzina zmieniła je na Nero. Nie miało to dla mnie jednak większego znaczenia. Byłem tym, kim byłem. A Paul Nero uśmiechał się kiwając głową i starał się wyłowić szczegóły. Miał nieograniczone zapotrzebowanie na przemoc pochodzącą od kogoś innego.
To wszystko może zabrzmieć nieco pogardliwie, wcale jednak tak nie jest. W miarę upływu czasu coraz bardziej go bowiem lubiłem. Może dlatego, że przypominał mi w jakiś sposób mnie samego, w innym czasie i miejscu — moją łagodniejszą, bardziej niefrasobliwą i wytworną wersję. Może był tym, kim ja mogłem zostać; może chciałem, żeby było mnie stać na luksus upodobnienia się do niego.
Ale miałem już prawie czterdziestkę. Mój charakter ukształtował się dawno temu. Okoliczności, w których się wychowałem, dawno już przeminęły, a wszystko, co sprawiało mi przyjemność w społeczeństwie, według mnie niemal pozbawionym jakichkolwiek stresów, przesiąknięte było ocenami przyznawanymi według innej skali. Wzbudzało to przede wszystkim niesprecyzowane uczucie niepokoju, które następnie zaczęło się przeradzać w narastające niezadowolenie. Życie człowieka nie zależy tak bardzo od sytuacji kryzysowych, które wydają się rozstrzygające, jak chcieliby nas przekonać powieściopisarze. Prawdą jest przecież, że czasem po porażce dochodzimy do siebie mając świeże podejście do rzeczywistości i dziwiąc się własnemu istnieniu. Ale taki stan umysłu przemija, i to całkiem szybko, na nowo pozostawiając zarówno rzeczywistość, jak i nas samych nie zmienionymi. Zrozumiałem to, gdy siedziałem przy moim potomku i sentymentalnie wspominałem dawną brutalność. W trakcie następnych kilku tygodni popadłem w znaczną depresję. Ja sam nie zmieniłem się zanadto, mimo że wszystko wokół mnie stało się inne. Nie miałem wcale wrażenia, że jestem niepotrzebny, chociaż i takie myśli nachodziły mnie czasem. Nie była to też nostalgia, gdyż moje wspomnienia były wystarczająco świeże i obfite, żeby uniemożliwić koloryzowanie tego, co dla Paula było odległą przeszłością. Wzrastające wrażenie, że ludzie stali się odrobinę łagodniejsi i nastawieni bardziej pokojowo, obudziło we mnie odczucie, że jestem gorszy. Tak jakbym ominął jakiś niezbędny etap w procesie cywilizacji. Nigdy nie miałem skłonności do podobnych introspekcji, ale kiedy odczucia stają się wystarczająco silne i uporczywe, same zmuszają do ich badania.
A jednak, jak można się czuć odkrywając przed kimś swoje życie wewnętrzne, a w dodatku przed kimś, kto wydaje się zniekształconym obrazem mnie samego? To co chciałem mu przekazać, było bardzo złożone —jedna z tych rzeczy, które bardzo trudno jest wyrazić słowami.
Paul chyba jednak lepiej, niż przypuszczałem, potrafił to zrozumieć, zrozumieć mnie. Wysunął bowiem dwie sugestie; z pierwszej skorzystałem od razu, nad drugą zastanawiałem się jeszcze.
Tam. Na przykład.
Wróciłem na Sycylię. Powiedziałbym, że było to łatwe do przewidzenia dla człowieka znajdującego się w takich okolicznościach i z takim stanem umysłu. Poza oczywistymi skojarzeniami, jakie miałem z tą wyspą, kiedy sięgałem pamięcią do dzieciństwa, dowiedziałem się, że było to jedno z nielicznych miejsc na świecie nie skażonych jeszcze nadmiernym rozwojem cywilizacji. Właśnie wtedy, w bardzo rzeczywisty sposób cofnąłem się w czasie.
Nie zostałem długo w Palermo, ale skierowałem się prawie bezpośrednio w głąb kraju. Wynająłem leżący na uboczu teren, który nie budził uczucia obcości. Spędzałem kilka godzin dziennie jeżdżąc na jednym z dwóch koni, które byty na farmie. Rankiem jeździłem na skaliste wybrzeże i obserwowałem, jak fala, pieniąc się i hucząc, zbliża się do mnie i wślizguje przede mną na mokrą kamienistą plażę. Słuchałem skrzeczenia ptaków, które krążyły nade mną, co jakiś czas pikując w dół. Oddychałem ostrym, morskim powietrzem. Przyglądałem się grze świateł i cieni na szaro–biało–posępnym horyzoncie. Czasami po południu i wieczorem, jeżeli byłem w odpowiednim nastroju, jeździłem na wzgórza, gdzie rzadka trawa i powyginane drzewa rozpaczliwie próbowały utrzymać się na słabej ziemi, a wilgotny oddech Morza Śródziemnego, w zależności od swojego nastroju, przynosił rześkie lub duszne powietrze. Gdybym tylko nie wpatrywał się zbyt długo w kilka nieruchomych gwiazd, gdybym nie podnosił wzroku, gdy statek transportowy przemykał ponad moją głową. Gdybym ograniczył używanie komunikatorów tylko do słuchania muzyki, gdybym jeździł do najbliższego miasteczka nie częściej niż raz w tygodniu, żeby uzupełnić zapasy świeżej żywności. Czułem się tak, jakby czas dla mnie wcale nie przemijał. Nie tylko stulecie, które minęło, ale moje całe dorosłe życie zdawało się blednąc i cofać do wiecznego krajobrazu mojej młodości. A więc to, co się później wydarzyło, nie było tak całkiem niewytłumaczalne.
Na imię miała Julia, a spotkałem ją po raz pierwszy w skalistym zaułku, który wydawał się bujnie zarośnięty, w porównaniu do sinych wzgórz, między którymi jeździłem przez całe popołudnie. Siedziała na ziemi pod drzewem przypominającym zamarzniętą fontannę marmolady, do której poprzyczepiano jasne confetti. Ściągnięte do tyłu ciemne włosy spięła koralową spinką. Na kolanach trzymała szkicownik. Szybko spoglądała na stadko owiec i precyzyjnymi, przemyślanymi ruchami je rysowała. Przez jakiś czas po prostu tam siedziałem i obserwowałem ją, ale po chwili chmura przesunęła się na bok i słońce rzuciło mój cień w dół, obok niej.
Odwróciła się i przysłoniła oczy ręką. Zsiadłem z konia, okręciłem cugle wokół sporej gałęzi rosnącego obok krzewu i skierowałem się na dół.
— Dzień dobry — zawołałem, zbliżając się. Odczekałem dziesięć czy piętnaście sekund, nim zszedłem do niej, i tyle właśnie czasu potrzebowała, aby zdecydować się na skinięcie głową i lekki uśmiech.
— Dzień dobry — odparła.
— Mam na imię Angelo. Przejeżdżałem obok i zobaczyłem ciebie, zobaczyłem to miejsce. Pomyślałem sobie, że miło byłoby zatrzymać się na chwilę, zapalić papierosa i popatrzeć, jak rysujesz. Nie przeszkadza ci to?
Skinęła głową. Znowu się uśmiechnęła i przyjęła papierosa.
— Na imię mi Julia — powiedziała. — Pracuję tutaj.
— Artystka w swojej posiadłości?
— Biotechnik. To tylko hobby — wyjaśniła stukając w blok. Pozostawiła na nim dłoń, zakrywając swoją pracę.
— Tak? Co teraz badasz?
Wskazała głową wełniane stadko.
— Ją — powiedziała.
— To znaczy którą?
— Wszystkie na raz.
— Chyba nie nadążam…
— To klony — powiedziała. — Każda z nich powstała z tkanki jednego dawcy.
— Niezła sztuczka — odrzekłem. — Opowiedz mi o klonach. — Usiadłem na ziemi i zacząłem się przyglądać owcom skubiącym trawę.
Ucieszyła się chyba z tego, iż nadarza jej się okazja, żeby zamknąć blok nie pokazując mi pracy. Pogrążyła się w opowieści o swym stadzie i potrzebowałem tylko kilku pytań zadanych tu i tam, żeby dowiedzieć się również czegoś i o niej.
Pochodziła z Katanii, ale chodziła do szkoły we Francji, a w tej chwili pracowała w jakimś instytucie w Szwajcarii, który zajmował się badaniami nad hodowlą zwierząt. Wykorzystywała techniki związane z klonami, żeby sprawdzić w terenie obiecujące okazy w różnych środowiskach jednocześnie. Miała dwadzieścia sześć lat i właśnie zakończyła w bardzo niemiły sposób swoje małżeństwo oraz postarała się o wyjazd w teren, aby badać to stado. Wróciła na Sycylię przed ponad dwoma miesiącami. Dużo mi opowiedziała o klonach, naprawdę zapalając się do tego tematu, spotkawszy się z mojej strony z oczywistą ignorancją. Opisała mi w nadmiarze wszelkie szczegóły procesu, poprzez który jej owce wyrosły z wzorów komórkowych osobnika znajdującego się w Szwajcarii, tak że stworzono dokładną jego kopię. Powiedziała mi nawet o dziwnym, jak do tej pory niewytłumaczalnym efekcie rezonansu, który polegał na tym, że wszystkie z nich miałyby w jednej chwili objawy tej samej choroby, jeśli jedna z nich zostałaby nią dotknięta; dotyczyłoby to oryginału w Szwajcarii, jak również innych, znajdujących się na całym świecie. Wedle jej wiadomości, nie podjęto jeszcze prób klonowania człowieka — istniało mnóstwo prawnych, naukowych i religijnych sprzeciwów — a jednak mówiło się o eksperymentach przeprowadzanych na jednej z odległych planet. Mimo że chyba znała tę dziedzinę całkiem nieźle, zauważyłem po pewnym czasie, że bardziej czerpała przyjemność ze zwykłej rozmowy z kimkolwiek, niż z pragnienia poinformowania mnie o czymś. To również nas łączyło.
Jednak nie opowiedziałem jej wtedy mojej własnej historii. Słuchałem, siedzieliśmy przez jakiś czas w milczeniu, przyglądając się owcom i obserwując wydłużające się cienie, znowu rozmawialiśmy w bardzo chaotyczny sposób o błahych, obojętnych sprawach. Podczas gdy rozmawialiśmy, pomału stało się oczywiste wzajemne założenie, że wrócę, jutro, pojutrze, że spotkamy się jeszcze wiele razy. Założenie to nie okazało się błędne.
Julia szybko zainteresowała się jazdą konno. Niedługo później jeździliśmy razem codziennie rano lub wieczorem, czasem przez cały dzień. Powiedziałem jej, skąd jestem i w jaki sposób się tu znalazłem, pomijając tylko, co tam robiłem, oraz szczegóły mego przejścia. Zdałem sobie sprawę, że coraz bardziej ją kocham, długo po tym, jak staliśmy się kochankami. Odkryłem to dopiero wtedy, gdy chciałem podjąć decyzję w sprawie drugiej sugestii Paula, i przekonałem się, jak bardzo Julia stała się dla mnie ważna.
Wstałem, podszedłem do okna, odsunąłem zasłonę i zacząłem wpatrywać się w noc. Węgle na ruszcie nadal żarzyły się wiśniowo i pomarańczowo. Zewnętrzny chłód przeniknął przez ściany i naciskał jak fantastyczny lodowiec, zbliżając się do naszego kąta pokoju.
— Niedługo będę musiał wyjechać — odezwałem się.
— Dokąd jedziesz?
— Nie mogę ci powiedzieć.
Milczenie. Po chwili: — Wrócisz?
Nie umiałem na to odpowiedzieć, chociaż naprawdę chciałem.
— A chciałabyś, żebym wrócił?
Znowu milczenie. Po czym: — Tak.
— Spróbuję — obiecałem.
Dlaczego zamierzałem podjąć kontrakt na Stylera? Chciałem tego od momentu, gdy Paul opisał mi sytuację. Znacząca synekura w spółce i pokaźny pakiet drogich akcji były jedynie zewnętrznymi symbolami powrotu do interesu. Nie miałem złudzeń, że odmrożenie mnie, leczenie oraz mój powrót do zdrowia były jedynie powodowane pragnieniem, żebym znalazł się po stronie moich potomków. Niezbędna technika była dostępna już od kilku dziesięcioleci. Przyjemnie jest jednak czuć się potrzebnym, nieważne z jakich powodów. Przyjemność spowodowana tym, że poświęcają mi tyle uwagi, nie była w żaden sposób skażona świadomością, że miałem coś, czego chcieli. W każdym razie podnosiło to moją wartość. Co jeszcze wabiło mnie do tego pomysłu? Byłem więcej niż tylko zwykłą ciekawostką. Miałem wartość, która przekraczała chwilowe emocje, a realizacja tego kontraktu mogłaby przywrócić w pewnym stopniu moją dawną władzę, mogłaby na nowo zapewnić mi uznanie. Właśnie takie myśli, a przynajmniej podobne chodziły mi po głowie jeszcze wcześniej, gdy ściągnąłem cugle, spoglądając z góry na najbliższą wioskę, na ponure pola niskich krzaczków oliwkowych, wpatrując się w dół na światło i poruszające się postacie. Niedługo później Julia zatrzymała się obok mnie.
— O co chodzi? — zapytała.
Zastanawiałem się wtedy, jak by się wszystko ułożyło, gdybym obudził się bez żadnych wspomnień mojego wcześniejszego istnienia. Czy byłoby mi łatwiej, czy trudniej znaleźć dla siebie jakieś miejsce w życiu, coś, z czego byłbym zadowolony? Byłbym wtedy jak ci mieszkańcy wioski tam, na dole, znajdujący przyjemność w prostych czynnościach, powtarzanych dziesięć tysięcy razy i interesujący się tylko nimi?
Stałem obok płytkiego, osłoniętego wylotu strumyka, w ciepłe, słoneczne popołudnie, przypatrując się refleksom światła na wodzie obmywającej jej nagie piersi. Przestała chlapać i uśmiech zniknął z jej twarzy. — O co chodzi? — zapytała. Myślałem o siedemnastu osobach, które zabiłem, kiedy zaczęli mnie nazywać „Angie — Aniołek”, kiedy piąłem się w górę, by zapewnić sobie bezpieczeństwo we wcześniejszym istnieniu. Paul nie wiedział oczywiście o wszystkich, których zabiłem. Dziwiłem się, że wiedział aż o tylu — to znaczy ośmiu. Wypowiedział ich imiona z pewnością, której chyba nie mógł udawać. Z mojej strony było to prawie niewyobrażalne, że prawna finezja i formalności wewnątrz organizacji stały się więcej niż tylko fasadą; że tak naprawdę, niewielu było rzetelnych, profesjonalnych morderców, którzy mogliby pracować dla organizacji. Wydawało się więc, że rzeczywiście przyniosłem ze sobą pewną wartość poprzez te lata. Ja w każdym razie z reguły powstrzymywałem się od takiej działalności, kiedy tylko zapewniłem sobie wysoką pozycję w organizacji. Teraz, żeby zdobyć kontrakt w tych spokojnych czasach prawie całkowitej dostępności kulturalnej, gładko zazębiających się trybów, wydłużenia życia i podróży międzygwiezdnych… Wydawało się to więcej niż tylko trochę dziwne, nieważne jak delikatnie Paul to przedstawił.
Jedliśmy pomarańcze, siedząc w cieniu budynku oczyszczającego wodę; jego niewątpliwie kiedyś błyszczące i lśniące ściany zmiękczyła częściowo pogoda, a częściowo wpływ bzu i wisterii, tak że w końcu wyglądały jak mury klasztorne. Odgarnąłem jej włosy. Skubała bladozielone kwiatki ciemiernika, pradawnego lekarstwa przeciwko szaleństwu, składając je z tymi, które ja zebrałem. Moje myśli wyszły poza surowo naszkicowane rysunki szkieletu i ścian, wygładzone przez pianę kwiatów. Nie zwracałem uwagi na odgłosy całkowicie automatycznej pracy instalacji, powtarzające się łagodnie i nieprzerwanie, podczas gdy urządzenie nabierało, oczyszczało i wypluwało przez podziemne kanały sam nie wiem ile tysięcy litrów morza. Zastanawiałem się nad podwójną naturą Herberta Stylera, terenowego przedstawiciela Doxford Industries na planecie zwanej Alvo, tak bardzo odległej od bladej ludzkiej gwiazdy, przy której się znajdowaliśmy, że prawie niewyobrażalnie daleko. Tym razem jednak nie zauważyła tego i nie zapytała „O co chodzi?”. A zastanawiałem się właśnie, czy człowiek, który przeszedł doświadczalne skrócenie nerwowe, jakie nadal jest zabronione na Ziemi, zapewne pozwalające mu na w pełni świadomy dostęp do działania wielkiego kompleksu komputerowego, czy ten człowiek, który, pracując dla swej spółki, stał na drodze COSA do ekspansji na najlepsze planety, mógł być uważany za maszynę z ludzką osobowością czy za człowieka z komputerowym umysłem i czy to, co miałem zrobić, było zabójstwem, czy czymś zupełnie nowym — powiedzmy, mechanobójstwem albo cyborgobójstwem. Docierały do nas głuche, stłumione odgłosy morza, bliska wibracja powodowana przez wodociągi, zapach kwiatów i soli niesionej przez wiatr od morza.
Paul zapewnił mnie, że przejdę najlepsze przeszkolenie oraz dostanę najnowocześniejsze wyposażenie, jakie jest dostępne, żebym mógł wywiązać się z kontraktu. Zalecił więc, żebym udał się w podróż.
— Wyjedź na jakiś czas — poradził mi wtedy, po czym dodał — I pomyśl o tym.
Wpatrywałem się w góry poprzez noc, czując zimno, i zastanawiałem się, czy zdołam zabić Stylera, uciec, wrócić na Ziemię i na nowo rozpocząć
— świeży i czysty, należąc już do tego świata, z moim poprzednim życiem tak martwym i zapieczętowanym od tej pory…
— Spróbuję — powiedziałem i opuściłem zasłonę.
Tutaj, wtedy.
…Widzę, jak siedzi obok tej zwariowanej choinki, miękkie włosy spięte ma jasną koralową spinką, głowa i ręka poruszają się, podczas gdy przenosi owce na papier, dokładnie, rozmyślnie; potem promienie słoneczne, mój cień, jej uwaga, odwrócenie głowy, ruch ramienia, gdy podnosiła dłoń, by zasłonić oczy przed światłem, moje zejście z konia, zaczepienie cugli o gałąź, skierowanie się na dół w jej stronę, szukanie słów, wyrazu twarzy, jej skinienie głową, powolny uśmiech…
Tutaj.
…Widzę kwiaty ognia rozwijające się w rzędzie pode mną, ostatni kwiat przykrywa połowę budynku, swój cel; mój pojazd chwieje się, tonie, pali się, ja sam zostaję wyrzucony; nietknięta kabina obok mnie porusza się własnym życiem, klucząc, pędząc, płonąc, w dół i do przodu, oddziela się potem i opuszcza mnie łagodnie, łagodnie w dół, mój p...
Marcos31