James Luceno - Nowa era Jedi 04 - Agenci Chaosu I. Próba bohatera.docx

(609 KB) Pobierz
Bez tytu.u-3

 

JAMES  LUCENO

 

PRÓBA BOHATERA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ

1

 

 

 

 

 

Jeżeli słońce systemu było zaniepokojone tym, co działo się na powierzchni i w przestworzach wokół czwartej planety, nie dawało ni­czego po sobie poznać. Wypełniając atmosferę ciepłym złocistym bla­skiem, świeciło równie spokojnie i jasno jak wówczas, kiedy bitwa do­piero się zaczynała. Cierpiał tylko ujarzmiony świat, czego dowodziły skąpane w słonecznym blasku rany na jego powierzchni. Okolice, które kiedyś mieniły się zielenią, błękitem lub bielą, przybrały teraz barwę rudobrunatną albo popielatoszarą. Spomiędzy przerażonych chmur wznosiły się kłęby dymu ze spustoszonych miast i czarnych ścieżek, wypalonych w ciemnej zieleni iglastych lasów. Dna wysuszonych gór­skich jezior i płytkich mórz kryły się w obłokach przegrzanej pary.

W głębi otaczających planetę chmur popiołów i wyrzuconych w powietrze szczątków unosił się gwiezdny okręt, główny sprawca wszystkich zniszczeń. Wyglądał jak gigantyczne jajo wykonane z korala yorik. Jego szorstką czarną powierzchnię zdobiły tu i ówdzie błyszczące niczym wulkaniczne szkliwo gładkie plamy. W mrocz­nych wgłębieniach chropowatej powłoki kryły się wyrzutnie rakiet i działa plazmowe. Inne, jeszcze głębsze, podobne do kraterów jamy mieściły dovin basale, które nie tylko napędzały okręt, ale także chro­niły go, pochłaniając energię laserowych strzałów. Z dziobowej i rufowej części jednostki wystawały krwistoczerwone i błękitne ra­miona. Niczym skorupiaki przyczepiły się do nich, podobne do astero-id, gwiezdne myśliwce. Wokół okrętu roiło się od mniejszych stat­ków. Piloci jednych usuwali odniesione w trakcie bitwy uszkodzenia; inni uzupełniali zapasy energii systemów uzbrojenia, kilku zaś trans­portowało łupy ze spustoszonej planety.

Nieco dalej od miejsca bitwy unosił się o wiele mniejszy okręt. Jego fasetkowa powłoka sprawiała wrażenie wypolerowanej po­wierzchni klejnotu. Od czasu do czasu niektóre fasetki rozjaśniały się albo gasły. Wyglądało to, jakby jedne sektory przekazywały są­siednim ważne informacje.

W dolnej części kanciastego dziobu okrętu, na poduszkach kryją­cych podobny do grzędy stojak, siedziała ze skrzyżowanymi nogami posępna chuda istota. Obserwowała unoszące się w przestworzach przedmioty i szczątki, pędzone przez grawitacyjne siły w okolice jej jednostki. Spoglądała obojętnie na fragmenty rozerwanych okrętów liniowych i myśliwców Nowej Republiki. Nie okazywała żadnych uczuć na widok ubranych w próżniowe skafandry ciał, zastygłych w najróżniejszych pozach. Chyba nie widziała pocisków, które nie wybuchły, bo nie dotarły do celu. W pewnej chwili jej uwagę zwró­cił podziurawiony kadłub cywilnego statku. Napis na burcie głosił „Rozpadlina Pengi".

W niewielkiej odległości unosił się sczerniały szkielet obronnej platformy. Nieopodal przewalał się bezwładnie z burty na burtę wy­palony wrak gwiezdnego krążownika. Już wkrótce miał roztrzaskać się o powierzchnię planety. Wysysane przez próżnię, z jego wnętrza niczym z siewnika wysypywały się różne przedmioty. W innym miej­scu wypełniony uchodźcami transportowiec został pochwycony przez szpikulec pękatego zdobywczego statku, który wciągał go do wnę­trza gigantycznego okrętu.

Siedząca istota patrzyła na to wszystko, nie okazując ani rado­ści, ani współczucia. Zniszczenia były podyktowane najzwyklejszą koniecznością. Musiało się tak stać.

W tylnej części grzędy dowodzenia stał młody akolita. Przeka­zywał najnowsze informacje, jakie otrzymywał od cienkiego stwo­rzenia, przyczepionego sześcioma cienkimi nogami do wewnętrznej powierzchni jego prawego przedramienia.

- Zwyciężyliśmy, eminencjo - odezwał się w pewnej chwili. -Nasze siły powietrzne i lądowe opanowały główne skupiska ludności, a koordynator wojenny zainstalował się w płaszczu. - Akolita zerk­nął na przytwierdzonego do przedramienia odbiorczego villipa, któ­rego łagodny bioluminescencyjny blask rozjaśniał pomieszczenie chyba bardziej niż skąpe oświetlenie grzędy dowodzenia. - Wojsko­wy taktyk komandora Tli jest przekonany, że przechowywane tam astrogacyjne mapy i historyczne dane okażą się podczas naszej kam­panii bardzo cenne.

Kapłan Harrar przeniósł spojrzenie na wielki okręt.

-              Czy taktyk powiadomił komandora Tlę o swojej opinii? Akolita zawahał się, zanim się odezwał, co samo w sobie wy­starczyło za odpowiedź. Ale Harrar i tak pragnął ją usłyszeć.

-         Nasze przybycie nie wprawiło komandora w zachwyt, emi­nencjo - odrzekł w końcu akolita. - Co prawda, dowódca nie oświadczył wprost, że uważa składanie ofiar za coś zbytecznego; stwierdził jednak, że dzięki pomyślnemu przebiegowi dotychcza­sowej kampanii nie musi uciekać się do pomocy religijnych nad­zorców. Obawia się, że nasza obecność może tylko utrudnić jego zadanie.

-         Komandor Tla nie potrafi pojąć, że angażujemy wroga na różnych frontach - oznajmił Harrar. - Przeciwników można bardzo łatwo zmusić do posłuszeństwa. Nikt jednak nie zagwarantuje, że wrogowie nawrócą się na naszą wiarę.

-         Czy mam przekazać tę opinię komandorowi, eminencjo? -zapytał akolita.

-         To nie twoje zadanie - burknął kapłan. - Sam się tym zajmę.

Harrar, samiec w średnim wieku, wstał i podszedł do prze­zroczystego wieloboku. Stał tam jakiś czas ze splecionymi z tyłu głowy trójpalczastymi dłońmi. W religijnym zapale pozostałe palce poświęcił podczas różnych rytualnych ceremonii. Jego szczupłe cia­ło okrywała luźna szata o pastelowych barwach, a długie czarne włosy ukrywała starannie spleciona chusta. Na karku widniały wycięte w skórze i wypchnięte przez kości kręgosłupa znaki, które porusza­ły się przy każdym ruchu głowy.

Harrar chwilę spoglądał na obracającą się tarczę planety.

-         Jak nazywa się ten świat? - zapytał w końcu.

-         Obroa-skai, eminencjo.

-         Obroa-skai... - powtórzył kapłan, jakby myślał głośno. - Co oznacza ta nazwa?

-         Na razie tego nie wiemy - odrzekł akolita. - Bez wątpienia odkryjemy to, kiedy zapoznamy się ze zdobytymi informacjami.

Harrar uczynił prawą ręką gest na znak, że jego rozmówca może odejść.

-         To i tak nie ma najmniejszego znaczenia - powiedział.

Ujrzał kątem oka jakiś błysk i odwrócił głowę w kierunku pla­nety Obroa-skai. Z jej cienia wyłoniła się koralowa kanonierka. Ru­fowe działka okrętu pluły ogniem w stronę czwórki ścigających ją gwiezdnych myśliwców typu X, które z pewnością ukryły się w mroku zacienionej strony. Niewielkie X-skrzydłowce bardzo szybko zmniej­szały odległość dzielącą je od większej jednostki. Ryzykując prze­ciążenie silników swoich gwiezdnych maszyn, czterej ludzie zasy­pywali kanonierkę błyskawicami laserowych strzałów. Harrar słyszał, że piloci Nowej Republiki opanowali całkiem nieźle sztukę wywo­dzenia dovin basali w pole, zmieniając częstotliwość i siłę ognia laserowych działek. Ci czterej ścigali kanonierkę, opanowani prze­możną żądzą mordu. Ich pewność siebie i skupienie uwagi na jed­nym celu znamionowały cechy charakteru, o których Yuuzhanie nie powinni zapominać podczas dalszej kampanii. Tymczasem wojow­nicy rasy Yuuzhan Vong nie przejmowali się takimi drobiazgami. Musieli się jednak nauczyć, że pragnienie przetrwania odgrywa w psychice wrogów równie ważną rolę jak śmierć w wierzeniach Yuuzhan.

Piloci kanonierki zmienili wektor lotu i skierowali się ku wielkie­mu okrętowi. Zapewne zamierzali skorzystać z osłony, jaką mogły im zapewnić działa jednostki komandora Tli. Czterej piloci myśliwców nie zrezygnowali z pościgu. Złamali szyk i jeszcze bardziej przyspie­szyli. Zaatakowali kanonierkę z czterech stron równocześnie.

Wykonali swój manewr ze zdumiewającą precyzją. Usiłując pokonać opór dovin basali dużej jednostki, nie przestawali razić jej laserowymi błyskawicami i jaskraworóżowymi smugami pro­tonowych torped. Mniej więcej połowę strzałów pochłaniały wy­twarzane przez dovin basale czarne mikrodziury, ale co najmniej drugie tyle trafiało do celu. Raz po raz w kadłubie szturmowej jed­nostki pojawiały się ogniste dziury. W przestworza szybowały bryły czerwonawo-czarnego koralu yorik. Zaskoczona zaciekłością ataku załoga kanonierki kuliła się za osłoną tarcz. Zapewne czekała na chwilę wytchnienia, ale napastnicy nie rezygnowali. Uciekającą jednostkę raz po raz trafiały energetyczne ciosy, które zmuszały ją do zmiany kursu. W końcu dovin basale zaczęły dawać za wygraną. Ujrzawszy, że elementy obronne słabną, załoga większej jednostki postanowiła przesłać energię do systemów uzbrojenia.

Rozpaczliwie chwytając się ostatniej szansy ocalenia, przystą­piła do kontrataku. Z dziesiątków stanowisk artylerii pomknęły w przestworza mściwe nitki złocistego ognia. Myśliwce Nowej Re­publiki były jednak szybsze i zwrotniejsze. Atakując raz po raz, ich piloci przeorywali ognistymi smugami kadłub bezbronnej kanonier-ki. Z głębokich ran i wypalanych przez lasery bruzd strzelały fon­tanny zwęglonych tkanek. W pewnej chwili zniszczenie wyrzutni plazmy zapoczątkowało łańcuchową eksplozję stanowisk ogniowych sterburty. Ogniste rozbłyski przewędrowały od dziobu do rufy. Sto­pione bryły koralu yorik ciągnęły się za kanonierką niczym smuga dymu. Z rdzenia zaczęły się wydobywać błyski oślepiającego świat­ła. Skazany na zagładę okręt zmniejszył prędkość i zaczął wirować wokół osi. W końcu, wstrząśnięty ostatnim paroksyzmem, zniknął w kuli ognia, która płonęła zaledwie kilka sekund.

Wyglądało na to, że w zapale walki zdecydowani na wszystko piloci X-skrzydłowców zamierzają zaatakować wielki okręt. W ostat­niej chwili jednak zawrócili. Salwy z potężnych dział przecięły po­bliskie przestworza, ale żaden pocisk nie trafił do celu.

Poznaczona bliznami twarz Harrara była nieprzenikniona jak maska. W pewnej chwili kapłan odwrócił głowę i spojrzał nad ra­mieniem na akolitę.

-         Zaproponuj komandorowi Tli, żeby jego żarliwi artylerzyści pozwolili tym małym uciec - odezwał się, ani na chwilę nie tracąc opanowania i pewności siebie. - Mimo wszystko ktoś musi przeżyć, żeby opowiedzieć, co się tu wydarzyło.

-         Niewierni walczyli mężnie i zginęli jak bohaterowie - zary­zykował akolita.

Harrar odwrócił głowę jeszcze bardziej i popatrzył na rozmów­cę. W głęboko osadzonych oczach kapłana zabłysły iskierki zdzi­wienia.

-              Czyżbym usłyszał w twoim głosie cień szacunku? Akolita poważnie kiwnął głową.

-         To była tylko uwaga, eminencjo. Gdyby chcieli zasłużyć na mój szacunek, musieliby z własnej woli przyjąć prawdę, którą im głosimy.

Na grzędzie pojawił się młodszy stopniem posłaniec. Oddając wojskowe honory, skrzyżował ręce na piersi i uderzył pięściami w przeciwległe barki.

-         Belek tiu, eminencjo - oznajmił. - Przynoszę wiadomość, że zgromadzono wszystkich jeńców.

-         Ilu?

-         Kilkuset, różnych ras. Czy życzysz sobie osobiście dokonać wyboru tych, których złożymy w ofierze?

Harrar wyprostował się i poprawił fałdy eleganckiej szaty.

-         Uczynię to z prawdziwą przyjemnością.

Przezroczysta pieczęć gardzieli transportowca otworzyła się i ukazała oczom kapłana olbrzymią ładownię. Wypełniali ją po brzegi jeńcy, pochwyceni na powierzchni i w przestworzach wokół planety Obroa-skai. Do pomieszczenia weszli najpierw towarzyszący Har-rarowi strażnicy i słudzy. Dopiero za nimi wpłynął sam kapłan. Pod­kuliwszy jedną nogę i zwiesiwszy drugą, siedział na unoszącej się poduszce. Utrzymywał ją w powietrzu niewielki pulsujący dovin basal o kształcie serca. Reagując na wydawane przez Harrara rozka­zy, mógł przyczepić się do sufitu, gdyby kapłan życzył sobie znaleźć się jeszcze wyżej. Potrafił także pożeglować w stronę którejkolwiek odległej grodzi, gdyby Harrar wydał polecenie lotu w przód, w pra­wo albo w lewo.

Ładownię zalewało jakrawe światło. Wydobywało się z bio-luminescencyjnych łat, rozmieszczonych w nieregularnych odstę­pach na suficie i ścianach. Pomieszczenie zostało podzielone na dwa równoległe rzędy, liczące po dwadzieścia odizolowanych od siebie krępujących obszarów. Za wytwarzanie ich i utrzymywanie odpo­wiadały większe dovin basale. W każdym obszarze stali, stłoczeni ciasno obok siebie, naukowcy i badacze z różnych planet: ludzie, Bothanie, Bithowie, Quarrenowie i Caamasjanie. Bełkotali coś głośno w ojczystych językach, jakby starali się przekrzyczeć wszystkich pozostałych. Selekcji mieli pilnować odziani na czarno strażnicy uzbrojeni w amphistaffy. Służące zazwyczaj do transportu zaopa­trzenia koralowych skoczków, ogromne pomieszczenie cuchnęło te­raz krwią, potem i wyziewami ciał istot z różnych planet.

Przede wszystkim w powietrzu wyczuwało się jednak przera­żenie.

Harrar unosił się na poduszce, kierując osłonięte kapturem oczy coraz to w inną stronę. Członkowie jego świty zostali z tyłu, tak by kapłan mógł unosić się nad biegnącym środkiem ładowni przejściem i przyglądać więźniom, stłoczonym po obu stronach. Zanim jednak mógł dotrzeć w pobliże pierwszej pary krępujących obszarów, mu­siał ominąć ogromny stos skonfiskowanych automatów. Setki robo­tów i androidów, rzuconych byle jak jedne na drugie, tworzyło plą­taninę kończyn, wysięgników, wypustek, manipulatorów i innych mechanicznych podzespołów.

Kiedy Harrar wydał rozkaz zatrzymania się obok góry au­tomatów, te spośród nich, które spoczywały na wierzchu, zadrżały pod jego bezlitosnym spojrzeniem. Rozległo się brzęczenie przecią­żonych serwomotorów. Obróciły się czerepy w kształcie kopułek,


 

prostopadłościanów i ludzkich głów. Z obudów wyłoniły się czujni­ki dźwięków. Niezliczone fotoreceptory nastawiły się na największą czułość i ostrość. Chwilę później ze szczytu ruszyła niewielka lawi­na. Kilka automatów, tocząc się i koziołkując, spoczęło u stóp stosu, głęboko pod powierzchnią pokładu.

Harrar skierował zdumione spojrzenie na wykrzywionego pro­tokolarnego androida. Górną prawą kończynę automatu zdobiła prze­paska z wielobarwnej tkaniny. Kapłan rozkazał, aby poduszka pod­płynęła w pobliże unieruchomionego mechanizmu.

-         Dlaczego niektóre z tych bluźnierstw noszą ubrania? - zapy­tał szefa swojej świty.

-         Wygląda na to, eminencjo, że pełnili obowiązki pomocników naukowców - wyjaśnił służący. - Do bibliotek planety Obroa-skai mieli dostęp tylko ci, którzy zawarli kontrakt z wykwalifikowanymi badaczami. Opaska na ręce tej maszyny wskazuje, że pracowała ona w tak zwanym Obroańskim Instytucie.

Harrar sprawiał wrażenie wstrząśniętego.

-         Chcesz powiedzieć, że szanowani naukowcy traktowali te przedmioty jak równych sobie?

Służący kiwnął głową.

-              Wszystko na to wskazuje, eminencjo - powiedział. Kapłan ułożył twarz w wyraz pogardy i obrzydzenia.

-         Pozwólcie maszynie myśleć, że jest równa żywej istocie, a nie­długo zacznie uważać siebie za kogoś lepszego. - Wyciągnął rękę i zerwał opaskę z kończyny androida, po czym rzucił kawałek mate­riału na pokład. - Dopilnujcie, żeby złożono w ofierze reprezentatywną próbkę tych bluźnierstw - rozkazał władczym tonem. - A pozostałe wrzućcie do ognia.

-         Jesteśmy zgubieni - z głębi stosu rozległ się stłumiony syntetyzowany głos.

Kiedy siedzący na poduszce Harrar skierował się do najbliższego krępującego obszaru, wyciągnęły się ku niemu w błagalnym geście żywe kończyny różnych długości, barw i kształtów. Niektórzy więź­niowie prosili go o zmiłowanie; większość jednak milczała i tylko patrzyła na niego z przerażeniem. Kapłan zachowywał się obojęt­nie, dopóki jego spojrzenie nie spoczęło na człekokształtnej istocie porośniętej długą sierścią. Z wystającego czoła stworzenia wyrasta­ła para rogów w kształcie stożków. Na obnażonych dłoniach i sto­pach widniały ślady ciężkiej fizycznej pracy. Odciski i zgrubienia skóry nie mogły jednak ukryć inteligencji w kryształowo przejrzystych oczach. Człekokształtna istota była ubrana w pozbawiony rękawów, podobny do worka strój, opadający do kolan i przewiązany w pasie sznurem splecionym z jakichś roślin.

-         Do jakiej należysz rasy? - zapytał Harrar, zwracając się do istoty w nienagannym basicu.

-         Jestem Gotalem.

Harrar wskazał przewiązany w pasie strój przypominający wo­rek.

-         Twoje ubranie przystoi bardziej pokutującemu grzesznikowi niż naukowcowi - zauważył. - Kim jesteś?

-         I jednym, i drugim, a zarazem żadnym z nich - odparł Gotal. - Jestem h'kigiańskim kapłanem.

Harrar energicznie obrócił się na poduszce i popatrzył na człon­ków swojej świty.

-         Mamy szczęście - powiedział. - Znaleźliśmy jakiegoś świę­tego. - Przeniósł spojrzenie z powrotem na Gotala. - Opowiedz mi coś o swojej religii, h'kigiański kapłanie.

-         Dlaczego interesujesz się moimi wierzeniami?

-         Ach, ja także jestem wykonawcą rytuałów - oznajmił Yuuz-hanin. - Jeżeli wolisz, możesz zwierzyć mi się jak kapłan ka­płanowi.

-         My, H'kigianie, wierzymy, że największą wartość ma cnot­liwe życie - odparł szczerze Gotal.

-         To prawda, ale jakiemu celowi ma to służyć? - zapytał Har-rar. - Zapewnieniu obfitych plonów, wywyższeniu siebie czy też może zapewnieniu odpowiedniego miejsca w przyszłym życiu?

-         Cnota jest nagrodą samą w sobie.

Na twarzy yuuzhańskiego kapłana odmalowało się zaintere­sowanie.

-         Tak oświadczyli ci twoi bogowie?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin