Holt Victoria - Wyjawiony sekret.rtf

(783 KB) Pobierz
VIKTORIA HOLT

Viktoria Holt

WYJAWIONY SEKRET

(Seven for a secret)

Przełożyła Zofia Dąbrowska

KWIATY NA WIELKANOC

Niedługo po tym, jak zamieszkałam z moją ciotką Zosią, zawarłam znajomość z dwiema dziwnymi kobietami. Były to siostry - Lucy i Flora Lane. Gdy dokonałam u nich pewnego odkrycia, zaczęłam nazywać mały domek, w którym mieszkały, „Domem Siedmiu Srok”.

Niekiedy ze zdumieniem uświadamiałam sobie, że mogłabym nigdy nie zobaczyć tego miejsca, gdyby nie kłopoty, jakie wynikły przy dekorowaniu kościoła na Wielkanoc wiele lat temu. I choć kwiaty nie były podstawową przyczyną, to właśnie one przeważyły szalę.

W tych czasach ciocia Zosia rzadko gościła w naszym domu i nigdy nie mówiło się o nieporozumieniach między nią a moją mamą. Ciotka mieszkała w hrabstwie Wiltshire, spory kawałek drogi ód Londynu, skąd dopiero mogłaby dojechać do Middlemore w hrabstwie Surrey. Miałam wrażenie, że wizyta u nas nie wydawała się ciotce warta takiego zachodu, moja matka zaś uznawała podobną podróż za zbyt męczącą, zwłaszcza gdyby jej rezultatem okazało się raczej mało udane spotkanie z siostrą.

W czasach mego dzieciństwa ciotka Zosia pozostawała dla mnie właściwie obcą osobą.

Ona i moja matka, choć siostry, zupełnie nie były do siebie podobne, jak kobiety całkiem ze sobą niespokrewnione.

Mama, wysoka, szczupła i wyjątkowo piękna, rysy twarzy miała delikatne, jakby wyrzeźbione w marmurze. Jej jasnobłękitne oczy potrafiły jednak rzucać czasem lodowaty błysk. Ich ozdobę stanowiły bardzo długie rzęsy i doskonale zarysowane brwi. Włosy nosiła zawsze starannie ułożone. Nieustannie dawała do zrozumienia wszystkim - nawet domownikom, świadomym jej sytuacji - że nie została wychowana do życia, jakie prowadzi, i tylko „okoliczności” ją do tego zmusiły.

Ciotka Zosia była niewiele starsza od mamy, różnica wieku między nimi wynosiła chyba dwa lata. Średniego wzrostu i dość tęga, robiła wrażenie niższej. W jej okrągłej, rumianej twarzy tkwiły bystre czarne oczy, podobne do rodzynek, które - kiedy się śmiała - mrużyła tak, że stawały się niemal zupełnie niewidoczne. Śmiała się głośno, co denerwowało moją mamę.

Nic więc dziwnego, że trzymały się z dala od siebie. Gdy mama o niej mówiła - co zdarzało się rzadko - nieuchronnie powtarzała: „Jakie to zadziwiające, że wychowałyśmy się razem”.

Żyłyśmy w stanie zwanym „ubóstwem wyższych sfer” - mama, ja i dwie służące: Meg, pozostałość z owych lepszych dni, oraz Amy, młoda dziewczyna urodzona w Middlemore, pochodząca z jednego z domków po drugiej stronie gminnych błoni.

Mama przeważnie zajęta była zachowywaniem pozorów. Dorastała w ”Cedrowym Dworze” i według mnie niefortunnie się złożyło, że owa posiadłość znajdowała się tak blisko, nieustannie w zasięgu jej wzroku.

Rezydencja stała w całej swej okazałości i wydawała się jeszcze wspanialsza w porównaniu z naszą skromną siedzibą, noszącą nazwę „Lawendowej Willi”. „Cedrowy Dwór” był tym właściwym domem w Middlemore. Na okalających go trawnikach świętowano kościelne uroczystości, a jeden z pokojów stał zawsze przygotowany na parafialne zebrania. W każdą Wigilię Bożego Narodzenia na dziedzińcu zbierał się chór śpiewający kolędy, a jego członków częstowano po występie grzanym winem z korzeniami i babeczkami z kremem. We dworze zatrudniano też wielu służących. Jednym słowem górował nad całym miasteczkiem.

Mama musiała przeżyć dwie tragedie. Nie tylko straciła stary dom, sprzedany po śmierci jej ojca, gdy został ujawniony ogrom jego długów, lecz również musiała przyjąć do wiadomości fakt, że „Cedrowy Dwór” został kupiony przez niejakich Carterów, którzy wzbogacili się na sprzedaży słodyczy i wyrobów tytoniowych, prowadzonej w całej Anglii. Nowi właściciele okazali się nie do przyjęcia z dwóch względów - byli wulgarni i bogaci.

Ilekroć mama patrzyła w kierunku „Cedrowego Dworu”, jej twarz nabierała zaciętego wyrazu, a usta się zaciskały. Odczuwany przez nią gniew był aż nadto widoczny. Zdarzało się to oczywiście wtedy, gdy spoglądała przez okno swej sypialni. Wszystkie już dawno przyzwyczaiłyśmy się do jej codziennych złorzeczeń, naznaczały w tym samym stopniu życie zarówno jej, jak i nasze.

Meg mówiła:

- Byłoby lepiej, gdybyśmy się stąd od razu wyniosły. Z takiego patrzenia na stary dom przez całe dni nic dobrego nie wynika.

Pewnego dnia nawet zapytała moją mamę:

- Dlaczego nie mogłybyśmy się stąd wyprowadzić? Tak aby pani nie musiała patrzeć przez cały czas na to wszystko.

Zobaczyłam wyraz zgrozy na twarzy mamy i mimo swego młodego wieku pomyślałam wtedy: „Ona chce tutaj być. Nie zniosłaby innej sytuacji”. Wówczas nie mogłam tego zrozumieć. Później pojęłam, że lubowała się we własnym nieszczęściu i urazach.

Chciała mieć nadal taką samą pozycję, jak kiedyś, gdy mieszkała w ”Cedrowym Dworze”. Pragnęła uczestniczyć w działalności charytatywnej organizowanej w parafii, odgrywać główną rolę przy urządzaniu went dobroczynnych i tego typu imprez. Irytowało ją, że letnie uroczystości nie odbywają się na naszym trawniku.

Meg wyśmiewała się z tego i mówiła do Amy:

- Co? Na tym skrawku trawy? Nie rozśmieszaj mnie!

Ja miałam guwernantkę, mama twierdziła, że nasza pozycja bezwzględnie tego wymaga. Nie stać jej było na wysłanie mnie do szkoły gdzieś daleko, pomysł zaś, bym uczęszczała do miejscowej, stanowczo odrzucała. Pozostawała zatem tylko ta jedna możliwość. Zaczęły więc przybywać guwernantki, lecz nie zagrzewały długo miejsca. Odwoływanie się do minionej świetności nie mogło zastąpić jej braku w ”Lawendowej Willi”. Meg powiedziała mi, że przez lata nazwa brzmiała „Lawendowa Chatka”, aż do chwili kiedy się tu wprowadziłyśmy, a przemalowanie jej na „Willę” niczego poza tym nie zmieniło.

Mama nie była zbyt rozmowna i chociaż słyszałam od niej wiele na temat chwały przeszłości, bardzo mało mówiła o sprawie, która mnie interesowała najbardziej - o moim ojcu.

Kiedy o niego pytałam, zaciskała wargi, przez co wyglądała jeszcze bardziej posągowo niż zwykle - właściwie tak samo, jak wtedy, gdy wspominała Carterów z ”Cedrowego Dworu”.

Raz powiedziała:

- Nie masz ojca... obecnie.

Usłyszałam coś znaczącego w słowie „obecnie” i pauzie, która je poprzedziła, więc zaoponowałam:

- Ale kiedyś miałam.

- Nie mów głupstw, Fryderyko. Oczywiście, że każdy kiedyś miał ojca.

Dano mi na imię Fryderyka, gdyż takie właśnie nosiło wiele osób w rodzinie wywodzącej się z ”Cedrowego Dworu”. Mama mówiła, że portrety sześciu Fryderyków wiszą tam w galerii obrazów. Dowiedziałam się, że był sir Fryderyk, nobilitowany po bitwie pod Bosworth, kolejny wyróżnił się pod Waterloo, jeszcze inny natomiast zabłysnął po stronie rojalistów w czasie Rewolucji Angielskiej. Gdybym była chłopcem, nazwano by mnie Fryderykiem. A tak, musiałam zostać Fryderyką, co nie brzmiało za dobrze. Usiłowałam skracać to imię i być Fredą, a nawet Fredem (to ostatnie prowadziło przy wielu okazjach do oczywistych pomyłek).

- Czy on umarł? - spytałam.

- Już ci mówiłam. Obecnie nie masz ojca. Na tym koniec dyskusji.

Z takiej odpowiedzi wywnioskowałam, iż mego ojca otacza jakaś tajemnica.

Nie pamiętałam, żebym go kiedykolwiek widziała. W istocie, nie pamiętałam, abym mieszkała gdzie indziej niż w tym domu. Błonia, domki, kościół - wszystko w cieniu „Cedrowego Dworu” - stanowiły cały mój świat w owym czasie.

Wiele godzin spędzałam w kuchni z Meg i Amy. To były najbardziej życzliwe dla mnie osoby. Zabroniono mi przyjaźnić się z ludźmi ze wsi. Jeśli zaś chodzi o mieszkańców „Cedrowego Dworu”, mama odnosiła się do nich z dystansem i chłodną uprzejmością.

Wkrótce zorientowałam się, że czuje się bardzo nieszczęśliwa.

Kiedy podrosłam, Meg dużo ze mną rozmawiała.

- Takie życie - powiedziała kiedyś - to w ogóle nie jest życie. „Lawendowa Willa”, dobre sobie. Każdy wie, że to „Lawendowa Chatka”. Nie zrobi się domu wielkim przez zmianę nazwy. Coś ci powiem, panienko Fredo... - W obecności mamy zawsze byłam panienką Fryderyką, ale gdy rozmawiałyśmy sam na sam - Meg i ja - mówiła do mnie po prostu: „panienko Fredo” albo nawet „panienko Freddie”. Dla Meg imię Fryderyka też nie brzmiało swojsko, więc używała go tylko wtedy, gdy to już było konieczne. - Coś ci powiem, panienko Fredo. Trzeba rzeczy nazywać po imieniu, choćby się dla nich wymyśliło nie wiem jaką nazwę. I ja myślę, że lepiej by nam się mieszkało w ładnym, małym domku w Clapham... tam można by żyć bez udawania, że jest się kimś innym, niż się jest, tam można by mieć coś niecoś z życia.

Oczy Meg zwilgotniały z tęsknoty. Wychowała się na East Endzie w Londynie i uważała to za powód do dumy.

- Tam to było używanie - w sobotni wieczór na targowisku! Oświetlone stragany, na nich pyszne sercaki, małże, ślimaki, węgorze w galarecie. Ale smakołyki, no nie? A co my tu mamy? Niech mi panienka powie.

- Świąteczne uroczystości i chór kościelny, to znaczy towarzystwo śpiewacze.

- Niech mnie panienka nie rozśmiesza. Kupa zarozumialców udających, że są kimś, kim nie są. Nie ma jak Londyn.

Meg lubiła opowiadać o wielkim mieście. Konnym autobusem można się zabrać prosto na West End. Pojechała tam w czasie obchodów jubileuszu jako mały dzieciak, zanim pomieszało się jej w głowie i poszła do pracy na wsi, jeszcze przed przyjęciem na służbę do „Cedrowego Dworu”. Te uroczystości - to było coś. Widziała królową w karecie. Nie żeby tylko to miała do oglądania, ale co królowa, to królowa... i ona dawała to po sobie poznać.

- Tak, mogłybyśmy tam zamieszkać, zamiast tkwić tutaj. W jakimś ładnym, miłym miejscu. Może w Bromley by Bow albo w Stepney. Tam można by się urządzić. Tanio jak barszcz. Ale nie, my musiałyśmy osiąść tutaj. „Lawendowa Willa”! Ale tu nawet lawenda nie rośnie lepiej niż w naszym ogrodzie w Stepney.

Skoro Meg tak się rozmarzyła na temat życia w Londynie, to może i mnie mogłaby rozjaśnić pewne sprawy z przeszłości.

- Meg, byłaś u mamy bardzo długo, prawda? - spytałam.

- Całe piętnaście lat.

- To znałaś mego ojca.

Kiedy wracała myślą do londyńskich targowisk i węgorzy w galarecie w sobotnie wieczory, z trudem udawało się ją odciągnąć od owych rozkosznych obrazów.

- O, z niego to był numer - powiedziała i zaczęła się śmieć.

- Jaki numer, Meg? - dociekałam.

- A, mniejsza z tym. - Kąciki jej ust uniosły się, co świadczyło o rozbawieniu. To musiało mieć związek ze wspomnieniami o mym ojcu. - Mogłam jej przepowiedzieć.

- Co mogłaś przepowiedzieć?

- Że to nie przetrwa. Powiedziałam do kucharki - mieliśmy wtedy kucharkę, była trochę herod-babą, a ja - nic wielkiego, tylko dziewczyną do pomocy w kuchni. Powiedziałam jej: „To nie potrwa długo. On nie z tych, co się ustatkują, a ona nie taka, żeby zbyt wiele cierpliwie znosić”.

- A do kogo miała mieć cierpliwość?

- Do niego, oczywiście. A on musiał mieć cierpliwość do niej. Powiedziałam więc do kucharki: „To się nie uda” i miałam rację.

- Nie pamiętam go.

- Nie miała panienka więcej niż rok, kiedy odszedł.

- Gdzie odszedł?

- Pewnie z nią... z tą drugą.

- Czy nie sądzisz, że już czas, żebym się dowiedziała?

- Pewnie się panienka dowie, jak przyjdzie pora.

Tego dnia rano stosunki między Meg a mamą wyraźnie się oziębiły, gdyż mama orzekła, że wołowina była za twarda. Meg odcięła się, że skoro nie kupujemy najlepszej, to musi być twarda, na co mama odparła, że należało trochę dłużej dusić mięso. Meg o mało nie złożyła wymówienia, a to zawsze stanowiło najmocniejszą broń w takich konfliktach. Skąd wzięłybyśmy taką drugą Meg? Dobrze mieć kogoś, kto jest w rodzinie od lat. Co do Meg, to nie przypuszczałam, żeby naprawdę chciała odejść. To była tylko groźba na wypadek kryzysu: żadna z nich do końca nie wiedziała, czy jedna, doprowadzona do ostateczności, nie podejmie rozstrzygającej decyzji, a druga nie znajdzie się w sytuacji, z której bez uszczerbku na godności nie mogłaby się wycofać.

Nieporozumienie zostało zażegnane, lecz Meg czuła się urażona. Łatwiej mogłam wyciągnąć od niej pewne informacje, gdy była w takim nastroju.

- Meg, czy wiesz, że mam prawie trzynaście lat? - spytałam.

- Oczywiście.

- Chyba już jestem wystarczająco dorosła.

- Ma panienka głowę na karku, to muszę przyznać. I nie jest panienka do niej podobna.

Wiedziałam, że Meg żywi do mnie ciepłe uczucia. Słyszałam kiedyś, jak w rozmowie z Amy nazwała mnie „tym biednym maleństwem”.

- Uważam, że powinnam wiedzieć więcej o ojcu - nastawałam.

- Ojcowie... - powiedziała, wracając do własnej przeszłości, jak to miała w zwyczaju - ...potrafią być dziwni. Można trafić na bardzo dobrego, ale są i tacy, co bez zastanowienia chwytają za pasek. Jak mój. Powiesz słowo, które mu się nie spodoba, a już odpina pas i nie ma dla ciebie ratunku. Sobotnie wieczory... Cóż, miał skłonność do kieliszka, a kiedy wtaczał się pijany, należało schodzić mu z drogi. Tacy bywają ojcowie.

- To musiało być okropne. Opowiedz, proszę, o moim.

- Był bardzo przystojny. Stanowili piękną parę. Chodzili na pułkowe bale i wyglądali razem jak z obrazka. Pani nie miała wtedy takiej zgorzkniałej miny, no, w każdym razie nie zawsze. Stawałyśmy przy oknie i patrzyłyśmy, jak wsiadają do powozu, on w tym swoim mundurze... - Z błyszczącymi oczami pokiwała głową.

- Pułkowe bale? - nakłaniałam ją do dalszej opowieści.

- Przecież on służył w wojsku, no nie? Kucharka twierdziła, że miał wysoką rangę... był oficerem, majorem czy kimś takim. O, i przystojnym facetem. Miał - jak to się mówi - powłóczyste spojrzenie.

- Co to takiego?

- O, lubił się rozglądać.

- Za czym?

Szturchnęła mnie lekko i poznałam z jej miny, że nie ma zamiaru ciągnąć dalej tego wątku, toteż pospiesznie spytałam znowu:

- Co się z nim stało? Czy poszedł na wojnę?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Przecież nie było wojny, więc nie mógł iść. Przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Tak się dzieje w wojsku. Gdzieś się urządzisz, a tu wszystko rzucaj i znowu dalej. Marsze, orkiestry i takie różne. To było prawdziwe życie.

- A ty jeździłaś z nimi?

- O tak. Służyłam u mamy panienki, jeszcze zanim wyszła za mąż. Wyprawiono wielkie wesele... w ”Cedrowym Dworze”. Do dziś mam ją przed oczami, jak wychodzi z kościoła. Wtedy nie było pastora Mathersa. Zaraz, a kto tu był?

- Wszystko jedno. I co dalej?

- Wyjechali w podróż poślubną... a potem mieszkaliśmy na kwaterach, tam gdzie stacjonował pułk. Nie minęły trzy miesiące i zmarł dziadek panienki. Zaczęło się zamieszanie ze sprzedażą „Cedrowego Dworu”, przyjechali Carterowie. Cóż, ja wiedziałam, że to długo nie potrwa. On nie był materiałem na męża. I jakaś się zjawiła...

- To znaczy, jak już się ożenił? Z mamą?

- Dla niektórych to bez różnicy. Nie mogą się powstrzymać. Chyba.

Coraz bardziej mnie to interesowało i bałam się, że z jakiejś przyczyny Meg przerwie ten potok słów, może nagle sobie uświadomi, że za dużo mówi do dziewczynki w moim wieku.

- Cóż, ty, panienko, byłaś w drodze, a to już różnica. Ona nie mogła robić z tego szumu, no nie?

- A potem?

- Tak to trwało. Urodziłaś się, ale wciąż nie układało się dobrze. Zaczęły krążyć plotki, lecz ona nie chciała nic z tym robić. Zawsze była pierwsza do zachowania pozorów.

- Co to znaczy, Meg?

- No, wiedziała o tej drugiej. Tamta była z tych wesołych, trochę flirciara. A jemu to odpowiadało, no nie? Ale miała męża. Przyłapał ich... na gorącym uczynku można rzec. Zrobił się już klasyczny skandal. Rozwiedli się i on się chyba z tamtą później ożenił. Żyli sobie długo i szczęśliwie, tak myślę. Matka panienki nigdy się z tym nie pogodziła. Gdyby dwór nie został sprzedany, mogłaby tam wrócić i może nie ułożyłoby się tak źle. Ale po sprzedaży domu niewiele zostało, trzeba było spłacić długi. Tę resztę podzielono między nią i pannę Zofię. Panna Zofia kupiła sobie jakiś dom, a panienki matka ten. Coś tam dostała od panienki ojca... ale wiadomo, jak to jest.

- Czy on jeszcze żyje?

- Żyje i bryka, tak myślę. Po tym wszystkim panienki mama nie doszła już do siebie. Nigdy o tym nie rozmawia. Gdyby tylko mogła wrócić do „Cedrowego Dworu”, pewno byłoby lepiej. No ale o tym wszystkim ani słowa. Tyle że panienka pytała o ojca, a każdy ma prawo wiedzieć, kim jest.

- Ciekawe, czy kiedyś go poznam.

Potrząsnęła głową.

- On tu nie przyjedzie, kochanie. Ale coś panience powiem, milszego dżentelmena nie mogłabyś znaleźć. Tylko że... wiesz, jak to jest z niektórymi ludźmi. Nie pasują do siebie i ich drogi się rozchodzą, i dlatego znalazłyśmy się tutaj, w ”Lawendowej Chatce”... Och, bardzo przepraszam, w ”Lawendowej Willi”.

Tyle mi już powiedziała, że trudno jej było dalej zbywać mnie milczeniem, więc kiedy tylko mogłam umknąć guwernantce, czyhałam na nowe wiadomości.

Tak naprawdę nic nie miała przeciw temu. Plotkowała z upodobaniem. Dowiedziałam się, że marzyła się jej praca w domu, gdzie zatrudniano by mnóstwo służby. W takim miejscu miała posadę jej siostra, gdzieś w Somerset.

- Jest lokaj, gospodyni, podkuchenne, pokojówki... i inni. Mają powóz, więc są tam stajnie i takie różne. W takim domu wiele się dzieje. A tu... nic z tych rzeczy.

- Zastanawiam się, dlaczego nadal jesteś tutaj, Meg.

- Cóż, bo można się dostać z deszczu pod rynnę.

- To my tu mamy deszcz?

- Można tak powiedzieć.

- Opowiedz mi o moim ojcu.

- Już panience opowiadałam, no nie? Tylko żeby się mama nie dowiedziała, co mówiłam. Ale według mnie miałaś prawo wiedzieć... co nieco. Pewnego dnia sama ci powie... jak to ona widziała oczywiście. Ja jednak uważam, że on musiał swoje odcierpieć, tyle że zawsze są dwie strony. On był raczej takim żartownisiem. Wszystkie służące za nim przepadały. Był dla nich bardzo miły.

- Ty chyba jesteś po jego stronie.

- Na pewne sprawy nie ma rady. Druga kobieta i to wszystko. Chyba został w jakiś sposób sprowokowany... skoro panienki mama była taka, jaka była... a on taki, jaki był...

Kiedyś w czasie takiej rozmowy do kuchni weszła mama. Zdziwiła się, że mnie tam zastała.

- Meg - powiedziała - chcę ustalić z tobą menu na dzisiejszy wieczór.

Meg wzniosła oczy do nieba, a ja się wymknęłam. Wczoraj miałyśmy polędwicę wołową, więc reszta musiała być dzisiaj podana na zimno, ale mama zawsze przychodziła do kuchni omawiać z Meg menu. Chętnie posłałaby po nią, lecz musiałaby to polecić Amy, gdyż nikogo innego nie miałyśmy, co oznaczało, że trzeba by oderwać ją od jakiegoś zajęcia, a ona i tak była powolna. W ”Lawendowej Willi” nie zainstalowano jeszcze dzwonków, gdyż za wiele by to kosztowało. Wyznaczenie stałego czasu spotkań nie wchodziło w grę, ponieważ - jak się wyraziła Meg - ona i tak z pośpiechu gubi kapcie i nie można jej krępować terminami. Nie było więc innego sposobu i mama musiała przychodzić do kuchni.

Zastanawiałam się, czy nie udałoby się wytłumaczyć mamie, że maniery wielkiej pani na włościach są dość śmieszne w naszym położeniu. Przypomniały mi się słowa Roberta Burnsa:

I dar mieć taki w każdy czas, by widzieć siebie tak, jak inni widzą nas.

Co to byłby za dar, w szczególności gdyby posiadała go moja mama. Wtedy może mąż by jej nie opuścił, a ja znałabym swego ojca. Wyobrażałam go sobie jako wesołego mężczyznę o iskrzących się oczach, wywołujących pożądaną reakcję u kobiet takich jak Meg.

Już ją widziałam przy innej okazji, z zalotną miną, jaką przybierała, gdy wspominała mego ojca. Miało to miejsce w sklepie rzeźnika z powodu właściciela, pana Burra, który wołał: „Brać, brać, wybierać”, rąbiąc mięso na pieńku. Był wesołym człowiekiem; nosił fartuch w niebieskie i białe pasy i zawadiacko przekrzywiony słomkowy kapelusz. Jego oczy rzucały figlarne błyski, gdy żartował z klientami - w większości kobietami.

Meg twierdziła, że jego dowcipy są na granicy przyzwoitości, niemniej wszyscy się z nich śmiali.

Pewnego razu rzekła do niego:

- Niech pan powściągnie język, młody człowieku, i tak sobie nie pozwala.

Mrugnął do niej i odpowiedział:

- Paniusia uderza dzisiaj w wysoki ton. Jak pani pozwoli sobie pójść ze mną na tyły sklepu, to się pogodzimy.

- Idźże pan, idźże. A to zuchwały, młody czort! - odparła z błyskiem w oku.

Mój ojciec należał do tych mężczyzn, którzy potrafili wywołać u Meg taki sam nastrój, jaki ogarniał ją w towarzystwie pana Burra, rzeźnika.

To było znaczące i dawało do myślenia.

Wyruszyłam na plebanię, gdyż miałam przekazać pastorowi Janowi Mathersowi liścik od mamy. Często porozumiewała się z nim w ten sposób, gdy była z czegoś niezadowolona.

Tym razem chodziło o jakieś nieporozumienie dotyczące przyozdobienia kościoła kwiatami. W zeszłym roku, narzekała mama, kompozycja była całkiem nieudana. Pani Carter i panna Allder nie miały żadnego pomysłu. Ale czego można się spodziewać po nowobogackiej sklepikarce, która dorobiła się na sprzedaży słodyczy i wyrobów tytoniowych? Jej propozycja okazała się zwyczajnie wulgarna. Co do panny Allder, to owo niezbyt rozgarnięte stworzenie, zbzikowane na punkcie pastora, pozostawało niewątpliwie marionetką w rękach pani Carter. Powierzenie im dekoracji kościoła było absurdem, skoro mama miała ogromne doświadczenie w tych sprawach z czasów, gdy mieszkała w ”Cedrowym Dworze” i gdy ludzie szlachetnie urodzeni mieli jeszcze jakieś wpływy w parafii.

Wiedziałam, że mama będzie strasznie cierpieć z powodu tego, co w istocie nie miało żadnego znaczenia. Odsuwanie jej od takich spraw traktowała jako uchybienie jej godności, a to już miało dla niej znaczenie podstawowe. Napisała kilka wersji liściku do pastora Mathersa, które kolejno darła, złoszcząc się coraz bardziej. To była jedna z sytuacji, które wprowadzały ją w stan napięcia nieproporcjonalnego do wagi problemu.

Po pierwszych rozmowach z Meg o moim ojcu próbowałam zachęcić ją do dalszych zwierzeń, lecz wiele nowego się nie dowiedziałam, chociaż upewniłam się, że trzymała raczej stronę ojca niż matki.

Był śliczny, wiosenny dzień. Szłam przez błonia koło ławki nad stawem, gdzie siedziało dwóch starszych mężczyzn, których znałam z widzenia, gdyż przesiadywali tam prawie całe dnie. Zapewne pracowali kiedyś na farmie, ale obecnie, jako za starzy na taką robotę, spędzali czas na pogawędkach. Ukłoniłam się im, kiedy przechodziłam.

Skręciłam w dróżkę wiodącą do plebanii. O tej porze roku wieś wyglądała pięknie: kasztanowce stały w kwiatach, a przy płotach rosły już fiołki i zajęczy szczawik. Co za kontrast między tym widokiem a węgorzami w galarecie na targu, tak czule wspominanymi przez Meg!

Zaśmiałam się, gdyż rozbawiło mnie to, że mama wzdychała za dawną świetnością, Meg zaś za londyńskimi ulicami. Może ludzie pragną właśnie tego, czego nie mają.

No i znalazłam się przed plebanią - dużym domem z szarego kamienia, z ładnym ogrodem od frontu i cmentarzem rozciągającym się na tyłach budynku. Pastor przyjął mnie w pokoju, którego późnogotyckie okna wychodziły na cmentarz. Panował tam dość duży rozgardiasz, pan Mathers siedział przy biurku zarzuconym papierami.

- O, panna Hammond - przywitał mnie, odsuwając okulary ponad czoło.

Był łagodnym człowiekiem i od razu dostrzegłam wyraz obawy w jego łzawiących szarych oczach. Najbardziej cenił sobie spokój, prawdopodobnie zaś miał podstawy przypuszczać, że powstało zagrożenie owego błogosławionego stanu, gdyż często się tak zdarzało, jeśli chodziło o moją mamę.

Kiedy powiedziałam, że mam liścik od mamy, jego złe przeczucia się potwierdziły.

- Chyba oczekuje odpowiedzi - zasugerowałam cicho, wręczając mu kopertę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin