Adams Jessica - Www.samotna pozna.rtf

(685 KB) Pobierz

JESSICA ADAMS

 

www. samotna pozna...

 


Benowi, bo obietnica to obietnica


1

 

Kolejny facet, kolejna fryzura. To śmieszne, że zawsze powtarzamy te same czynności – za każdym razem, kiedy się rozstajemy. Nie jestem głupia, widzę tę prawidłowość. Wystarczy, że zerknę do swoich albumów ze zdjęciami:

 

Rok: 1985

Facet: Greg Dały, zapalony turysta.

Problem: Anna Liza Jakaśtam, niemiecka studentka, która przyjechała w ramach wymiany. Też zapalona turystka. Dwa miesiące później: Rozczochrane włosy w stylu panienek z Bananaramy.

 

Rok: 1987

Facet: Phillip Zebruscki, który miał ochotę na seks dwa albo i trzy razy dziennie.

Problem: Mówił o mnie „Przylepa”.

Cztery dni później: Wymodelowana grzywka a la księżna Diana.

 

Rok: 1990

Facet: Jamie Streeton, Amerykanin zwariowany na punkcie baseballu.

Problem: Byłam dla niego zbyt oziębła. Cztery dni później: Nieszczęsna trwała domowej roboty.

 

Rok: 1993

Facet: Leon Mercer, wieczny student-radykal. Problem: Potworna awantura, gdy pożyczyłam sobie trochę forsy z puszki loteryjnej Socjalistycznej Partii Pracy, żeby kupić czekoladę Toblerone.

Miesiąc później: Fryzura „Zrób to sam”, wykonana za pomocą kuchennych nożyczek.

 

Rok: 1994

Facet: Anthony Anderson, de facto „partner”, w przyszłości potencjalny mąż.

Problem: Bawił się pilotem telewizyjnym, spędzał przed lustrem więcej czasu ode mnie, zawsze przed wyjściem pytał mnie, jak wygląda, nigdy nie pamiętał imion moich znajomych i zwykle prał swoje puchowe kurtki w pralce razem z piłeczkami tenisowymi, żeby były jeszcze bardziej puchate. Przez cały czas nurkował z akwalungiem, mówił o nurkowaniu z akwalungiem i wieszał kalendarze o nurkowaniu z akwalungiem. Na dodatek na samochodzie miał naklejkę „Płetwonurkowie robią to naprawdę głęboko”. Nie dość, że wierutne kłamstwo, to jeszcze wstrętna naklejka. Tydzień później: paź a la Linda Evangelista.

Jeśli mambyć ze sobą zupełnie szczera, to muszę przyznać, że zmiana fryzury ani razu nie pomogła. Kiedy po odejściu Phillipa Zebrusckiego zafundowałam sobie grzywkę jak księżna Diana, wpadłam w jeszcze większą depresję. Cuchnęłam pianką do włosów. Miesiącami nikt się do mnie nie zbliżał.

Kiedy obcięłam się na pazia a la Linda Evangelista zaraz po tym, jak rzuciłam Anthony’ego Andersona – Pieprzonego Płetwonurka – i naszą małą furgonetkę, nie umówiłam się z nikim przez całe dwa lata. A jednak teraz też muszę zmienić fryzurę. Muszę znowu poczuć się jak nowo narodzona. I tak jak wszystkie kobiety ze złamanym sercem, potrzebuję tych wszystkich rytuałów. Nowej fryzury, nowego życia – wiecie, jak to jest.

I chyba powinnam jeszcze zmienić kolor włosów. Tym razem będą bardzo krótkie i bardzo rude. W końcu naprawdę chodzi o to, żebym wyglądała zupełnie inaczej od tego, co miałam ostatnio. Może dla odmiany będę robiła wrażenie ostrej panienki. Potrzebuję takiej obrony, jeśli miałabym kiedyś wpaść na ulicy na Dana. Albo na Dana z nową kobietą. O Boże! Na samą myśl o spotkaniu Dana z nową kobietą...

To chyba jest najgorsze w rozstaniu. Zadziwiająca łatwość, z jaką potrafisz sobie wyobrazić mężczyzną, który jeszcze kilka tygodni temu trzymał cię za rękę, jak wsuwa język w usta twojej następczyni. I muszę powiedzieć, że jest to takie łatwe, bo rzeczywiście tak się dzieje. Zawsze. Zdarza się to mnie i moim przyjaciółkom. To po prostu cienie samotnego życia.

W końcu kilka miesięcy po tym, jak wyprowadziłam się z naszego mieszkania, ktoś widział Anthony’ego Pieprzonego Płetwonurka z jakąś biznesmenką. Wystarczyło pięć minut, żebym wypadła z roli niby szczęśliwej niezależnej, którą z takim poświęceniem odgrywałam.

Do tego momentu wszystko miałam poukładane. Częściej spotykałam się z ludźmi, bardziej się starałam, rano dłużej nakładałam podkład, bo jak jesteś sama, to możesz sobie na to pozwolić. A potem ktoś go zobaczył z tą kobietą i zazdrość dosłownie zaczęła mnie zżerać. Pomyślałam nawet, że dostanę od tego raka.

Chociaż wiedziałam, że nie pasujemy do siebie z Anthonym, i chociaż Bóg jeden wie, ile czasu przegadałam z przyjaciółkami przez telefon, narzekając na niego, i kiedy odchodziłam, nienawidziłam go tak bardzo, że rzucałam jego fajką do nurkowania po całej sypialni... to gdy zaczął się prowadzać z tamtą, chyba jeszcze nigdy w życiu tak bardzo nie pragnęłam Anthony’ego, Pieprzonego Nurka.

I robiłam to, co zwykle. Dzwoniłam i rzucałam słuchawką. Znajdowałam najbanalniejsze, najmniej osobiste rzeczy, na przykład rachunki Anthony’ego, zabierałam je ze sobą do pracy, żeby móc nad nimi wzdychać w porze lunchu. I wiecie co? Znowu będę to robić. Bo o Danie, mojej miłości, mojej jedynej miłości, jedno wiem na pewno: uporanie się z naszym rozstaniem zajmie mu nie więcej niż kilka tygodni. Teraz, kiedy ja odpadłam, pojawi się inna. To naprawdę tylko kwestia czasu, zanim ktoś zobaczy ich razem i zadzwoni, żeby mi o tym powiedzieć. Albo – co gorsza – sama ich zobaczę.

Dziś rano u fryzjerki kłębi się tłum, a obok mnie robią na bóstwo jakąś pannę młodą. To niesamowite widzieć, jak wszyscy się wokół niej kręcą. Jakaś część mnie chce do niej podejść i zapytać, jak, do cholery, udało jej się złapać faceta, a inna – co muszę przyznać ze wstydem – wolałaby zerwać się z krzesła i zwymiotować na jej białe, zamszowe pantofelki.

Zastanawiam się, czy Dan był moją ostatnią szansą. Statystycznie rzecz biorąc, nie. Uwzględniając aktualny odsetek rozwodów (Hilary, która jest sama tak jak ja, spędziła ostatnio pół nocy, obliczając to dla mnie), co trzecia samotna kobieta, w wieku od trzydziestu do trzydziestu ośmiu lat, ma szansę poderwać zdesperowanego, mniej więcej czterdziestopięcioletniego rozwodnika.

Być może powinnam wskoczyć na czarne obrotowe krzesło i obwieścić wszystkim samotnym kobietom u fryzjera tę dobrą nowinę. Nie wyłączając blondynki z folią aluminiową na głowie, która ewidentnie kłamała, gdy powiedziała fryzjerce, że dziś wieczorem ma randkę. Ani druhny, która przyszła z panną młodą, żeby dodać jej otuchy. Dobrze wiem, co teraz myśli: Czy i mnie kiedyś się to przytrafi? Kiedykolwiek? Nawet w 2040 roku? Czy na mnie też gdzieś czeka para białych, zamszowych pantofelków?

Wiem, że Hilary ma rację, gdy mówi o rozwiedzionym facecie około czterdziestki, który gdzieś tam istnieje. Jako bibliotekarka całkiem dobrze zna się na statystyce. Martwi mnie jednak, że kiedy już go spotkam, nie uda mi się w nim zakochać. W nim ani w żadnym innym. Natomiast niewątpliwie kochałam Dana. I nadal go kocham. Ile trzeba mieć lat, żeby w końcu nauczyć się szybciej lizać rany?

Hilary chce, żebym mówiła o nim Obmierzły Prawnik z Leichhardt, bo nazywanie kogoś w ten sposób zawsze przynosi ulgę. Ale to nie działa. A może Hilary powinna być przy mnie, żebym mogła poćwiczyć. Wciąż jest dla mnie po prostu Danem. I tak jak na początku, jakbym była chorą z miłości czternastolatką, mam ochotę na kartce wypisać jego imię wielkimi drukowanymi literami z mnóstwem serduszek dookoła.

Na razie nie płakałam, a od tego trzeba było zacząć. Na swoich urodzinach tak się zalałam, że myślałam, że się poryczę, ale nic z tego. Pewnie dlatego, że wszyscy tego właśnie się po mnie spodziewali. Ludzie praktycznie mi to uniemożliwiali: ściskali mnie, mamrotali coś o tym, w jak niewłaściwym momencie odszedł Dan (tak, wiem, to potwornie nudne), powtarzali, że wszyscy mężczyźni to świnie i że ulżyłoby mi, gdybym sobie popłakała. Pamiętam, jak słuchając ich bardzo spokojnie pojadałam nachos i pociągałam wódkę z tonikiem. Według oficjalnej wersji wydarzeń, nic nie czułam.

Pamiętam tylko, że strasznie się pociłam, chociaż nie płakałam. Być może ocean alkoholu, jaki pochłonęłam, sprawił, że łzy spływały mi spod pach.

Pamiętam jeszcze, jak po pijaku dyskutowałam z Hilary – po tym jak Dan zerwał ze mną, po tym jak wyszedł z przyjęcia, po tym jak pojechał do domu – o głupocie Matki Natury. Po co miłość jeszcze trwa, skoro w żaden sposób nie służy ludzkości? W tej chwili nie ma ze mnie żadnego pożytku, jeśli idzie o przetrwanie gatunku. Nie wykorzystuję swoich narządów rozrodczych. A ponieważ wciąż kocham Dana, nie zaś kogoś z armii rozwiedzionych czterdziestokilkulatków, nie wygląda na to, żebym w najbliższym czasie miała z nich skorzystać. Dostałam od natury wielki dar emocjonalnego przywiązania, tylko nie mam do kogo się przywiązać. Gdzie tu sens, do cholery?!

Wiem, że minęło dopiero czterdzieści osiem godzin, odkąd Dan odszedł, a objawy wciąż się utrzymują. Podskakuję, gdy dzwoni telefon, pędzę na złamanie karku, wyskakuję naga spod prysznica, wszystko po to, żeby odebrać telefon Dana. Zawsze jednak okazuje się, że po drugiej stronie jest ktoś inny. To już nigdy nie będzie on. Tak to jest przy rozstaniu, prawda? Na każde przyspieszone bicie twojego serca, gdy dzwoni telefon, przypada jedna minuta jego zupełnej beztroski, niezależnie od tego, gdzie się akurat znajduje. Tobie serce wali jak młotem i lecisz do telefonu, a on powoli miesza kawę gdzieś na drugim końcu miasta.

Machinalnie piszesz jego imię na ulotce z pizzerii, bez końca mówisz o nim z ludźmi, którzy widzieli go dwa razy w życiu, i krzywią się, kiedy o nim wspominasz. On tymczasem... nic nie robi. To znaczy robi to, co zwykłe. Po prostu nie myśli o tobie za wiele, i tyle.

Wyobrażałam sobie też, jak Dan zdejmuje stanik jakiejś prawniczce. Bardzo powoli i czule. Dobry Boże, nawet widzę ten stanik! W szkocką kratkę, z białą falbanką. Ta prawniczka jest inteligentniejsza ode mnie. Od szesnastego roku życia nosi czwórkę. Ma własny dom. Regularnie chodzi na siłownię.

Wiem, powinnam nad sobą panować, bo skończę jak Hilary podczas Szalonego Miesiąca. Miała Szalony Miesiąc w sierpniu zeszłego roku, kiedy pewien bibliotekarz z jej pracy (to był mezalians: on był z działu dla dorosłych, ona z działu dla dzieci) z nią zerwał.

Tak naprawdę był zbyt miły, żeby z nią zerwać. Zabrał ją na nocną wyprawę do zoo i powiedział, że ma nadzieję, że dalej będą codziennie rozmawiać przez wewnętrzny telefon, bo sprawia mu to wielką przyjemność, i że naprawdę chce, żeby zostali przyjaciółmi, i że bardzo mu na niej zależy, bo jest taką wspaniałą osobą. A potem pozwolił, aby tonąc we łzach, pobiegła szukać taksówki. Prawie przy tym wpadła pod samochód.

W efekcie Hilary miała Szalony Miesiąc. Kierownik działu dziecięcego biblioteki musiał przesłać jej wiadomość przez gońca, bo nie mógł się dodzwonić.

Okazało się, że Hilary spędziła cały ten trudny czas leżąc w łóżku i wydzwaniając do wszystkich wróżek, których ogłoszenia znalazła na tylnych okładkach kobiecych czasopism (ukradła je z biblioteki, co wyszło na jaw dopiero później). Pokazała mi potem wyciąg z karty kredytowej. Trzysta osiemdziesiąt dolarów wydanych tylko po to, żeby dowiedzieć się od dziesięciu różnych jasnowidzów i tarocistów, że facet z działu dla dorosłych już nie wróci.

Pamiętam nawet, jak któregoś razu zajrzałam do niej i odkryłam że nosi różowy szlafrok frotte tak długo, że przy kołnierzyku zaczął już brązowieć. Biedactwo – odrywała wierzchy z delicji i wyjadała ze środka galaretkę. Resztę wyrzucała.

Tak właśnie wygląda Szalony Miesiąc. W moim wypadku chodzi o obcinanie włosów, w wypadku Hilary rozmowy z wróżkami przez telefon. Reszta moich przyjaciółek robi równie ciekawe rzeczy: począwszy od odgrażania się, że na wtykają byłemu facetowi krewetek do tyłka, po lot do Ameryki, żeby wziąć udział w seminarium z cyklu „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”. Nie wiem, co robi Jodie po zerwaniu. Może istnieje jakaś grupa wsparcia dla porzuconych lesbijek, bo mają grupy wsparcia chyba na każdą okazję.

Jedno pamiętam z przyjęcia, to, że zaciągnęłam Jodie do kąta i zapytałam ją – z całą powagą – czy uważa, że mogłabym kiedyś przejść na Drugą Stronę.

Wiele lesbijek na jej miejscu zwyczajnie by mi przyłożyło. Tymczasem pamiętam, że Jodie wytrzeszczyła tylko te swoje rybie oczka, a potem poszła po następnego drinka dla mnie i talerz chipsów kukurydzianych.

Chociaż byłam pijana i żartowałam, niewykluczone, że jakaś , część mnie traktowała to pytanie całkiem serio. Jodie wszystko idealnie się układa. Ma jeśli sądzić z wyglądu – gorącą dziewczynę, która ponadto robi świetne wegetariańskie makarony. Kiedy Jodie potrzebuje prawnika, dostaje kogoś z mafii lesbijek. Gdy chce się i przeprowadzić, może skorzystać z listy miejsc noclegowych tylko dla kobiet. One nawet znalazły jej pracę – w centrum odnowy biologicznej w charakterze naturopaty. To niewiarygodne. Bycie lesbijką to jak wstąpienie do marynarki albo czegoś w tym stylu. Wszystko w życiu masz już zapewnione.

Nawet kiedy Jodie nie miała dziewczyny, nigdy nie spędzała w domu sama sobotnich wieczorów. Wystarczyło, żeby przyłączyła się do czegoś takiego jak siatkówka dla nudystów albo wzięła udział w akcji „Kobiety na rowery” i już miała zorganizowane życie towarzyskie na miesiąc naprzód.

Niestety, w moim przypadku rodzice popełnili wszystkie możliwe błędy wychowawcze. Chociaż się rozwiedli, torując tym samym drogę pewnemu zamieszaniu w tradycyjnym podziale ról seksualnych, to jednak nadal jestem zwyczajnie heteroseksualna.

Pewnie to samo myślicie, kiedy zmieniacie fryzurę. Instynkt sprawia, że nie pokazujecie fotografii K. D. Lang, kiedy fryzjerka pyta, czego sobie życzycie. Powinnam była zrozumieć już wieki temu, że nigdy nie dałabym rady jako lesbijka. To prawda, rozwiązałoby to wszystkie moje problemy. A jednak nie mogę zmienić orientacji. Co one takiego mogą w łóżku, co nie wymagałoby całej ciężarówki drogiego sprzętu?

Właściwie to śmieszne. Jodie i Hilary powiedziały, że wpadną dziś rano do fryzjerki, żeby się ze mną przywitać – czytaj f upewnić się, że się nie utopię w umywalce z powodu załamania nerwowego. Żadna jeszcze sienie pokazała, co pewnie oznacza, że zboczyły do kawiarni i właśnie o mnie rozmawiają. W porządku, nie mam im tego za złe.

Od tego są przyjaciele – przygotowują ci terapię za twoimi plecami. Jedyne, co łączy Jodie i Hilary, to ja, niech więc mają z tego jakieś korzyści.

Widzę oczami wyobraźni. Hilary w stroju, który zawsze nosi po pracy: granatowy sweter, noszony przez cały tydzień, spodnie od dresu i długie wiszące kolczyki. A Jodie z krzywo narysowaną kreską na powiece – jak zwykle, gdy ma kaca – i w koszulce z Johnem Travoltą. Hilary będzie piła cappuccino i jadła tost z rodzynkami, Jodie zamówi tylko miętową herbatę. Hilary powie:

– Nie ufałam Danowi od samego początku. A Jodie stwierdzi:

– Biedna Victoria, zawsze trafia na takich, którzy boją się stałych związków.

Mimo to Jodie w gruncie rzeczy lubiła Dana. Oczywiście nie przyzna się do tego przed Hilary, nie w tak decydującej fazie babskiej rozmowy. Ale kiedy pewnego sobotniego popołudnia zaciągnęłam Jodie na mecz Dana, sama przyznała, że facet ma jaja. W jej ustach to prawdziwy komplement.

Muszę przyznać, że nie ma – przepraszam – nie było nic bardziej seksownego od Dana tuż po meczu. Zawsze miał wtedy wilgotne włosy po prysznicu, zaróżowioną wyszorowaną skórę, pachniał żelem cytrynowym i uosabiał samo zdrowie. Po grze był tak zmęczony i posiniaczony, że zwykle po prostu na mnie padał. To było niesamowite.

A kysz, złe myśli! Naprawdę muszę przestać. Tylko że o niczym innym oprócz niego nie mogę myśleć. Piekielna panna młoda zgarnęła wszystkie porządne czasopisma i został mi tylko katalog Ikei upstrzony obciętymi kosmykami.

No i zaczynam się martwić o moją głowę. Szczypie mnie skóra i mam czerwoną farbę na uchu. Jeśli nikt jej zaraz nie wytrze, to może mi na stałe zostać taka plama.

W zakładach fryzjerskich powinny być race, żeby w razie czego można było jedną odpalić. W stołówce można przynajmniej brzęknąć tacą o kontuar albo zadzwonić małym okrągłym dzwonkiem przy kasie. Może powinnam zacząć kręcić głową jak opętana? Albo się rozpłakać?

Po tym wszystkim powinnam wreszcie zabrać się do pracy. W piątek byłam kompletnie bezużyteczna. Kac, złamane serce – wszystko naraz. Mam nowe zlecenie, nad którym powinnam popracować – od producenta płatków Breakfast Grits. Chce do każdego opakowania dołączyć frisbee w kształcie swoich. To jedno z tych prostych głupich zadań, które powinnam załatwić w dziesięć minut. W piątek jednak napisanie notki o frisbee z Breakfast Grits było dla mnie jak spłodzenie Wojny i pokoju.

Czasem życie jest w tak idiotyczny sposób okrutne. Nie mogę wprost uwierzyć, że sobotnie popołudnie spędzę przy komputerze w pracy, w otoczeniu sprzątaczek, myśląc o tym, co rymuje się z Grits. No i popsuła się moja automatyczna sekretarka. Właśnie wtedy, kiedy jej najbardziej potrzebuję. Nawet gdyby po czterdziestu ośmiu godzinach Dan radykalnie zmienił decyzję (muszę przestać na to liczyć), nie mógłby mnie złapać.

Uważam, że każdy, kto został porzucony, powinien mieć automatyczną sekretarkę. Męki, które przechodzi się bez niej, są zbyt wielkie dla człowieka. Pamiętam, jak Hilary spędziła przy telefonie tydzień, i czekając, aż zadzwoni jakiś Hindus, z którym chodziła na kursy gotowania curry, trochę się zabawiła.

Za każdym razem, kiedy ktoś dzwonił, okazywało się, że to nie on. W końcu dała sobie spokój i zapisała się na następne zajęcia – na jogę albo coś takiego. I pewnego wieczoru, kiedy nie było jej w domu, on zadzwonił. Nie raz, ale trzy razy. A potem doszedł do wniosku, że to znak, omen mówiący, że powinien jej unikać, dał więc sobie spokój.

O tych trzech telefonach dowiedziała się rok później, kiedy wpadła na niego przypadkiem na jakiejś imprezie. Zdążył się zaręczyć. A ona ciągle nikogo nie miała. Po tej historii znalazłam na bazarze używaną automatyczną sekretarkę i podarowałam ją Hilary na Gwiazdkę.

Inna głupia rzecz, która wiąże się z rozstaniem, to świadomość, że już nikt niczego ci nie zreperuje. Wiem, Jodie uważa, że to okropne tak myśleć, ale mam to w nosie. Nie potrafię naprawić samochodu, nie umiem dostroić telewizora, nie znam się na wiatraczkach w piekarniku, nie wiem, jak podłączyć sprzęt grający.

Teraz, kiedy Dan odszedł, moją jedyną nadzieją jest Bill, spec komputerowy, który wprowadził się do mieszkania nade mną. Gdy zajrzał do mnie, mruknął coś o tym, że rzuci okiem na robota kuchennego, który leżał na boku na blacie w kuchni zapchany batonikiem Mars.

Podejrzewam, że z automatyczną sekretarką też by sobie poradził. Wygląda na takiego. Muszę tylko być bardzo ostrożna. Mogę dawać mu najwyżej jedną zepsutą rzecz na miesiąc, bo inaczej nasze stosunki też się popsują.

Za to pewnie chętnie pomoże mi przy moim nowym komputerze. Ojciec, jak go zgam, zapomniał przysłać instrukcję obsługi. Prezent przyleciał prosto z jakiegoś sklepu z komputerami w Los Angeles razem ze zwyczajną, dość nijaką kartką z życzeniami urodzinowymi. Ojciec napisał, że mam się otworzyć na świat, założyć sobie Internet i stać się kobietą lat dziewięćdziesiątych. Tyle.

To jeszcze jedna rzecz, którą oprócz nudnej heteroseksualności odziedziczyłam po rodzicach. Zupełna bezradność w obliczu techniki. Nie skarżę się z powodu laptopa. Wszyscy znajomi zazdrościli mi, kiedy go rozpakowałam. Prawdopodobnie przez chwilę Dan zastanawiał się nawet, czy ze względu na laptopa nie warto zostać ze mną jeszcze miesiąc, może dwa...

Chodzi o to, że komputery mnie przerażają. Moja rodzina ma dwie lewe ręce do wszystkiego, co ma związek z techniką, a to znaczy, że nikt niczego nie potrafi zrobić, nawet włożyć dobrze baterii do latarki. Kiedy w agencji dali mi mój pierwszy komputer, miałam zwyczaj wyjmować wtyczką z kontaktu, żeby go wyłączyć. Następnego dnia dziwiłam się, że przepadł cały tekst, który zdążyłam napisać.

Na szczęście moja matka – największa techno pierdoła w domu – ma teraz dość pieniędzy, żeby płacić za wszystko fachowcom. Nawet za wymianę żarówek, które swego czasu siedziały w lampach jeszcze długo po tym, jak się spaliły. Za to ojciec nie potrafi nawet posługiwać się skuterem wodnym swojej dziewczyny. Kiedyś przysłał mi z Los Angeles na urodziny jakąś futrzaną zieloną kulkę z budzikiem w środku. Przez dwa lata to coś leżało pod moim łóżkiem, wciąż w opakowaniu, aż któregoś dnia Dan wykopał to przez okno.

Mam nadzieję, że przynajmniej mój nowy komputer do czegoś się przyda. Oderwie mnie od smutnych myśli (gdybym nie znała mojego ojca tak dobrze, pomyślałabym, że wszystko to zaplanował). Jodie nie może się doczekać, aż podłączę go do Internetu, bo chce zajrzeć na stronę Ellen de Generes. No i będę mogła przez cały dzień wysyłać Hilary emaile (to o wiele lepsze niż telefon – koniec z wyrzutami kierownika biblioteki).

Hilary i Jodie jeszcze nie ma, a to znaczy, że musiały zabłądzić. Albo zdecydowały się pójść na mecz Dana i pogadać z nim osobiście. Pamiętam mgliście jakaś imprezę z morzem alkoholu zaraz na początku historii z Danem. Hilary przyrzekła mi wtedy, że jeśli tym razem sprawy wezmą zły obrót, własnoręcznie go wypatroszy. Przypominam sobie nawet, że powiedziała coś naprawdę wzruszającego, coś w stylu:

– Victoria, dość już się nacierpiałaś!

To słodkie. Mówimy sobie takie rzeczy cały czas. Ale wszystkie dość się nacierpiałyśmy jeszcze przed trzydziestką. Jeśli patrzeć na całą sprawę realistycznie, Dan miał taką samą szansę na to, żeby okazać się tym Jedynym, co cała reszta facetów. Oto jak wygląda rachunek prawdopodobieństwa.

Jestem wykształconą samotną białą kobietą. Jedną z tych, które nigdy nie wyszły za mąż. To tak, jakby rzucić kostkami i mieć nadzieję, że – na miłość boską – wypadną same szóstki.

Uwielbiam telefony od ojca z Los Angeles, w których daje mi rady na temat związków.

– Victoria, nie możesz za każdym razem szukać ideału. On nie istnieje. Po prostu znajdź sobie miłego faceta, bądź z nim szczęśliwa i ble, ble, ble.

To wspaniałe słyszeć coś takiego od mężczyzny, który nie potrafił utrzymać własnego małżeństwa na tyle długo, żeby odchować dzieci. To znaczy, powinnam powiedzieć dziecka. Mnie.

Ojciec jednak nie zdaje sobie sprawy z presji. Nie mam wątpliwości co do tego, że teraz jest o wiele gorzej niż w latach pięćdziesiątych albo pod koniec XIV wieku czy kiedy tam on i mama popełnili tę straszną rzecz. Odkąd skończyłam cztery lata, wszystko kręciło się wokół „żyli długo i szczęśliwie”. Razem. Nigdy samotnie. Tylko z nim. Z tym Jedynym.

Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek ktoś dał mi książkę z serii „Poczytaj mi, mamo” z bajką o pięknej dziewczynie, która pisała teksty reklamowe. Co i raz rozstawała się z jakimś mężczyzną, aż w końcu zdecydowała się resztę życia spędzić w seryjnej monogamii, z przerwami na okresy celibatu i masturbacji.

Nic się nie zmieniło. Co dwa miesiące mamy w agencji jakąś kampanię dla banku. Muszę znosić dyrektora od marketingu (zdradza żonę) i szefa grafików (dochodzi do siebie po drugim rozwodzie), pokazujących mi zdjęcia roześmianych par. Dostajemy modeli i modelki, przeprowadzamy casting, potem każemy im udawać, że są małżeństwem, stawiamy ich na progu domu napisem „Na sprzedaż” przy frontowej ścianie, robimy zdjęcia i dołączamy je do broszurki reklamującej nową formę kredytu.

To musi być miłość. I małżeństwo. Najwyraźniej nic innego na tym świecie nie wystarczy. Tylko w jednym wypadku wybieramy samotną kobietę – gdy agencja zajmuje się reklamą środka przeczyszczającego. I zawsze trafia nam się taka, która wygląda na przygnębioną.

Jeśli mam być szczera, muszę przyznać, że dałam się oszukać, tak jak wszyscy inni. Kiedy w drugiej klasie szkoły podstawowej w Littlewood pani Goble czytała nam bajkę, ściskałam mocno uda razem i wolałam zaryzykować, że się zsiusiam na dywan, niż że przegapię moment, kiedy przystojny książę przybywa wreszcie po Kopciuszka.

W szkole średniej, jeśli nie miało się chłopaka, było się nikim. Pamiętam Evę, matematycznego geniusza. Zawsze dostawała z testu sto punktów na sto możliwych i jedyny chłopak w całej klasie, który chyba ją lubił (oczywiście geniusz nauk przyrodniczych), nigdy się do niej nie zbliżył bo wtedy odsunęliby się od niego wszyscy koledzy. Eva była miła naprawdę. Jej wadą – o ile pamiętam – był wieczny rumieniec na policzkach.

Była jedyną osobą z całej szkoły, która bez egzaminu dostała się na studia medyczne. Była jedyną dziewczyną, która wygrywała wszelkie zawody pływackie (reszta paliła). Wciąż jednak pamiętam, jak na obozie szkolnym płakała w poduszkę. Graliśmy późno w nocy w butelkę. Ktoś, komu wypadła właśnie Eva, zapytał ją, czy w ogóle kiedyś w życiu kogoś pocałuje.

Nawet dziś, gdy to sobie przypomnę, wstrząsają mną dreszcze. A teraz, kiedy ma się trzydziestkę na karku, jest zupełnie tak samo jak w wieku trzynastu lat. Nie masz chłopaka, to nie masz nic.

Znam tylko jedną dziewczynę ze szkoły, która wyszła za mąż – Helenę Chettle. Nigdy nie była tak nudna jak teraz, w piątym roku błogosławionego dziećmi małżeństwa. Wiem, że co trzecia osoba rozwodzi się i że to jest totalna klęska. Dobrze to wiem. Jednak począwszy od bajek z cyklu „Poczytaj mi, mamo”, a skończywszy na broszurkach bankowych, dałam się wszystkim oszukać. Nic poza białym welonem i dzieciakiem w spódniczce w kratkę mnie nie zaspokoi.

Może powinnam wysłać fryzjerkę z ukrytym mikrofonem i serią pytań do panny młodej, która teraz siedzi w kącie. Ktoś musi mi powiedzieć, jak to się robi. Bóg jeden wie, że moi rodzice w tym mi nie pomogą.

Pytanie pierwsze: Powiedz mi, o panno młoda, skąd wiedziałaś, że to ten Jedyny?

Pytanie drugie: A może udajesz, że to ten Jedyny ze względu na hipotekę?

Pytanie trzecie: Skąd wiesz, że będziecie chcieli kochać się ze sobą aż do śmierci (statystyka: Hilary), czyli do około osiemdziesiątego piątego roku życia?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin