020. Shayne Maggie - Śladem miłości.pdf

(1109 KB) Pobierz
Maggie Shayne
Śladem
miłości
Tytuł oryginału The Husband She Couldn't Remember
0
ROZDZIAŁ 1
Tej nocy znowu przyśniła mu się
żona.
Leżał przez dłuższą chwilę nieruchomo, z szeroko otwartymi
oczami, czekając, aż uspokoi mu się tętno. Ciepły wiatr poruszał
firankami w otwartym oknie, niosąc ze sobą znajome odgłosy
teksańskiej nocy - cykanie
świerszczy
i wycie kojotów,
przypominające lament porzuconych kochanków. W jego
śnie
Penny
miała jakieś problemy i wzywała go na pomoc.
Prawdę mówiąc, to takie do niej niepodobne - prosić o pomoc.
Na ogół było tak,
że
pakowała się w tarapaty, a potem przybiegała do
niego przestraszona, ale zbyt dumna,
żeby
się do tego przyznać.
Dopiero potem się zmieniła. Straciła
życiowy
rozpęd, stała się
spokojna i nieśmiała. To miało miejsce znacznie później: wtedy, gdy
lekarz powiedział,
że
czeka ją powolna
śmierć
i nic na to nie można
poradzić.
Świadomość
nieuniknionego końca zabiła w niej ducha. Ben
pomyślał z goryczą,
że
najbardziej
żywotna
cząstka Penny umarła na
długo przed pojawieniem się pierwszych symptomów okrutnej
choroby.
Jednak w jego
śnie
Penny nie była tą załamaną kobietą, którą
poślubił, tylko pełną
życia
i fantazji dziewczyną, w której się
zakochał. Która, jeśli już płakała, to raczej ze złości niż ze strachu. I
nie prosiła, tylko
żądała.
A potem wszystko diabli wzięli.
Teraz Penny często nawiedzała go w snach i wzywała pomocy, a
on nic nie mógł zrobić.
1
S
R
Najbardziej dręczyło go przeświadczenie,
że
to wyłącznie jego
wina. Bo nie był z Penny aż do końca. A przecież powinien. Tylko
że
śmierć
nie przyszła tak, jak tego oboje oczekiwali. Nie przyszła
powoli, zgodnie z przewidywaniami lekarzy, ale zaskoczyła ich nagle,
jak grom z jasnego nieba. Penny umarła w samotności, mimo iż jej
obiecał,
że
w tej ostatniej minucie będzie przy niej i będzie ją trzymał
w ramionach. Umarła bez niego, a on wciąż nie mógł się z tym
pogodzić.
Na dworze zaryczała krowa, a cielątko odpowiedziało jej cichym
muczeniem. Ben otrząsnął się i wstał z
łóżka.
Jakie to szczęście,że ma.
co robić. Gdyby nie farma, pewnie leżałby całymi dniami w
łóżku
i
śnił
o Penny albo zadręczał się wyrzutami sumienia. Rozsunął firanki
i wychylił się przez okno.
Sierp księżyca oświetlał jasnym blaskiem bezkresną równinę.
Ben widział wyraźnie podwórze, obory i rozciągające się za nimi
pastwiska. Poszukał wzrokiem hałaśliwej krowy i jej cielaka, by się
upewnić,
że
wszystko w porządku. Nagle coś przykuło jego uwagę i
zmusiło, by powiódł spojrzeniem wzdłuż wyboistej drogi aż do
miejsca, w którym - odkąd sięgał pamięcią - wznosił się potężny
drewniany
łuk,
a rzeźbione w drewnie litery tworzyły napis „Texas
Brand".
Przed tym
łukiem
stała jakaś kobieta, z uniesioną do góry głową,
jakby wpatrywała się w bramę. Niesamowite wrażenie, jakiego Ben
doświadczył w ułamku sekundy, sprawiło,
że
zastygł bez ruchu.
Zacisnął mocno powieki.
S
R
2
- A niech mnie diabli, tylko nie to - wyszeptał. - Przecież jej już
naprawdę nie ma. Jeśli się nie weźmiesz w garść, Ben, twoja rodzina
gotowa pomyśleć,
że
tracąc
żonę,
postradałeś również zmysły.
Otworzył oczy. Nadal tam była, a wiatr rozwiewał jej włosy.
Niestety, nie widział twarzy. Nie potrafił nawet określić stroju
kobiety. Ale miała w sobie coś takiego...
- To nie Penny - powiedział sam do siebie. Jeśli to nie Penny, to
dlaczego jego ciało zareagowało tak, jakby to była ona? Z tej
odległości nie mógł nawet rozpoznać koloru włosów. Odwrócił
wzrok, potarł powieki i znowu spojrzał w stronę bramy. Zjawa nie
zniknęła. Tym razem nie była to więc gra wyobraźni jak wtedy,
podczas treningu, gdy wydało mu się,
że
widzi Penny za oknem, ale
kiedy wybiegł na dwór, przekonał się,
że
omamiły go własne zmysły.
Tym razem na pewno na drodze stała jakaś kobieta, tylko
że
to nie
mogła być jego nieżyjąca
żona.
Sięgnął po dżinsy, przewieszone przez poręcz
łóżka,
i wciągnął
je, nie spuszczając wzroku z tajemniczej postaci, a potem boso i bez
koszuli wyskoczył na korytarz, zbiegł ze schodów, w kilka sekund
przemierzył sień i znalazł się na ganku. Wytężył wzrok. Na drodze ani
żywego
ducha. Tylko podmuchy wiatru podrywały do góry kłęby
kurzawy i wprawiały w ruch skrzypiące zawiasy drewnianej huśtawki.
Rozejrzał się wokoło, ale ona naprawdę zniknęła. Tak jak
poprzednim razem. Jakby jej nigdy nie było.
Zszedł po schodkach i ruszył przed siebie, jak lunatyk, w stronę
drewnianego
łuku.
W domu zapaliły się
światła.
Ben usłyszał tupot
S
R
3
kroków i znajomy trzask ażurowych drzwi. Nadchodzili jego bracia.
Jak zwykle martwią się o niego. Chcieliby mu jakoś pomóc. Rzecz w
tym,
że
to niemożliwe. Wraz z Penny odeszła jego dusza, a on
zaczynał już nabierać pewności,
że
nigdy nie otrząśnie się po tej
tragedii.
- Ben, co się dzieje? - zagrzmiał władczy baryton najstarszego
brata, Garretta.
Na dźwięk jego głosu milkły nawet kojoty, ale Ben potrząsnął
tylko głową i dalej szedł przed siebie. Zatrzymał się dopiero przy
bramie. Pochylił się i zaczął wypatrywać
śladu
stóp, ale na próżno.
-
Źle
się czujesz, Ben?! - zawołał Elliot. W jego głosie zabrzmiał
strach. Elliot był najmłodszy i
świadomość, że
jeden z jego starszych
braci traci poczucie rzeczywistości, musiała działać na niego
wyjątkowo przygnębiająco.
- Spokojnie. Nic mi nie jest - odparł Ben, a jego głos, równie
potężny jak cała postać, niósł się w powietrzu. - Wydawało mi się,
że... że
widziałem jakiegoś człowieka. To wszystko.
Ktoś szybko zbiegł po schodach z ganku.
- Ja pójdę - rozległ się zdecydowany głos.
To oczywiście Adam. On i Adam zawsze byli sobie najbliżsi. Z
czasem
łączące
ich więzy uległy pewnemu rozluźnieniu. Adam
wyjechał na wschodnie wybrzeże i został tam dyrektorem firmy. Do
domu przyjechał na miesiąc, na urlop. Twierdził,
że
stęsknił się za
farmą i poczuł,
że
musi się znowu zobaczyć z rodziną.
S
R
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin