Robert Jordan-Koło Czasu-08-Ten Ktory Przychodzi Ze Switem.pdf

(2016 KB) Pobierz
Robert Jordan
TEN KTÓRY
PRZYCHODZI
ZE ŚWITEM
(Przełożyła Katarzyna Karłowska)
PROLOG
Dain Bornhald wyprostował się w siodle, kiedy oddział liczący stu konnych, który
zabrał na patrol, zbliżał się właśnie do Wzgórza Czat. Teraz niecałych stu. Przez jedenaście
siodeł przewieszone były owinięte płaszczami ciała, dalszych dwudziestu trzech ludzi
opatrywało rany. Trolloki urządziły przemyślną zasadzkę; zastawiona na gorzej
wyszkolonych żołnierzy, mniej walecznych od Synów, zapewne by się udała. Nie dawał mu
natomiast spokoju fakt, że był to już trzeci jego patrol, który zaatakowano przeważającymi
siłami. Nie była to jakaś incydentalna potyczka ani przypadkowe starcie z mordującymi
ludność, palącymi wszystko w okolicy trollokami zostali zmuszeni do odparcia z góry
obmyślonego ataku. I to się przydarzało wyłącznie tym patrolom, którymi dowodził
osobiście. Pozostałych trolloki starały się unikać. Fakt ten rodził dokuczliwe pytania, a
odpowiedzi, do których dochodził, rozwiązania żadnego jakoś nie przynosiły.
Zachodziło już słońce. W wiosce, której kryte strzechami domy rozpościerały się na
całym wzgórzu, od podnóża aż po sam szczyt, rozbłysło kilka pierwszych świateł. Na samym
szczycie wyróżniał się jedyny dach kryty dachówkami; wieńczył "Białego Dzika", miejscową
gospodę. Innego wieczora mógłby tam wstąpić na puchar wina, nie zważając na nerwową
ciszę, jaka zapadała zawsze na widok białego płaszcza ze złocistym słońcem. Nieczęsto pił,
ale lubił od czasu do czasu przebywać w towarzystwie ludzi nie należących do Synów; po
jakimś czasie do pewnego stopnia zapominali o jego obecności i na powrót zaczynali się
śmiać i rozmawiać. Innego wieczora. Dzisiaj pragnął być sam, żeby pomyśleć.
Pomiędzy wielobarwnymi wozami, jakich około setki stało skupionych w odległości
niecałej połowy mili od stóp wzgórza, panowało spore ożywienie; mężczyźni i kobiety,
odziani w barwy jeszcze bardziej jaskrawe od ich wehikułów, sprawdzali konie i uprząż oraz
pakowali rzeczy, które od wielu tygodni walały się po całym obozowisku. Wyglądało na to,
że Wędrowcy zamierzają podjąć ten tryb życia, jakiemu zawdzięczali swoje miano,
najprawdopodobniej zaraz o pierwszym brzasku.
- Farran!
Gruby setnik zawrócił konia, by podjechać bliżej, a Bornhald skinieniem głowy
wskazał karawanę Tuatha'anów.
- Powiadom Poszukującego, że jeśli zamierza przenieść swych ludzi w jakieś inne
miejsce, to powinni się udać na południe. - Mapy twierdziły, że nie można się przedostać na
drugi brzeg Taren w żadnym innym miejscu prócz Taren Ferry, ale po przeprawie przez rzekę
wnet się przekonał, jak są już przestarzałe. Nikt nie wyjeżdżał z Dwu Rzek, dopóki mógł
temu przeciwdziałać, przez co teren, który podlegał jego władzy, stał się szczelny niczym
pułapka. - Farran? Nie należy stosować butów ani pięści, zrozumiano? Słowa wystarczą. Ra-
en ma uszy.
- Jak rozkażesz, lordzie Bornhald.
Głos setnika zdradzał tylko niewielkie rozczarowanie. Przyłożył odzianą w rękawicę
dłoń do serca i nawrócił konia, by odjechać w stronę obozowiska Tuatha'anów. Rozkaz mu
się nie spodobał, ale rzecz jasna wykona go dokładnie. Może nawet i gardził Ludem
Wędrowców, niemniej żołnierzem był dobrym.
Widok obozu - długie, równe szeregi białych namiotów z trójkątnymi dachami, linie
precyzyjnie ustawionych palików, do których przywiązywano konie. Nawet tutaj, w tym
zapomnianym przez Światłość zakątku świata, Synowie utrzymywali porządek, nie
pozwalając dyscyplinie osłabnąć nawet na moment. Światłość naprawdę zapomniała o tym
miejscu. Dowiodły tego trolloki. Paliły wprawdzie farmy, ale ich obecność tutaj oznaczała, iż
jedynie część mieszkańców okolicy była niewinna. Pozostali natomiast kłaniali się i mówili:
"Tak, mój lordzie", "Jak sobie życzysz, mój lordzie", i uparcie chodzili własnymi drogami,
ledwie się tylko odwrócił do nich plecami. I na dodatek ukrywali jakąś Aes Sedai. Drugiego
dnia, na południe od Taren, Synowie zabili Strażnika; mieniący się wielością barw płaszcz
tego człowieka stanowił dostateczny dowód. Bornhald nienawidził Aes Sedai, które
manipulowały Jedyną Mocą, jakby jedno Pęknięcie Świata nie wystarczyło. Wywołają nowe,
jeśli się ich nie powstrzyma. Jego chwilowy dobry nastrój stopniał niczym śnieg na wiosnę.
Wzrok Bornhalda odszukał namiot, gdzie przez cały czas trzymano więźniów, nie
licząc codziennych, krótkich ćwiczeń fizycznych, na które wypuszczano ich pojedynczo.
Żaden nie spróbuje uciec, jeśli równało się to pozostawieniu pozostałych. Inna sprawa, że
uciekając, zdołaliby pokonać nie więcej niż kilkanaście kroków - z obu stron namiotu stali
strażnicy, a kilkanaście kroków dalej, w każdym kierunku, natknęliby się natychmiast na
następnych dwudziestu Synów - Bornhald jednakże pragnął, by kłopotów było jak najmniej.
Każdy kłopot stanowi zarzewie nowych. Konieczność brutalnego potraktowania więźniów
mogłaby wywołać wzburzenie w wiosce, wzburzenie tak gwałtowne, że trzeba by coś z tym
zrobić. Byar to głupiec. On - oraz pozostali, Farran zwłaszcza - chcieli poddać więźniów
śledztwu. Bornhald nie był Śledczym i nie miał ochoty na stosowanie ich metod. Nie miał też
zamiaru pozwolić Farranowi, by ten w jakikolwiek sposób zbliżył się do tych dziewcząt,
nawet jeśli, zdaniem Ordeitha, były Sprzymierzeńcami Ciemności.
Sprzymierzeńcy Ciemności czy nie, nabierał coraz głębszego przekonania, że jego
samego interesuje wyłącznie ten jeden Sprzymierzeniec Ciemności. Bardziej niż trolloków,
bardziej niż Aes Sedai chciał dopaść Perrina Aybarę. Ledwie potrafił zawierzyć opowieściom
Byara o człowieku przebiegającym knieje z wilkami, ale niemniej to Byar stwierdził jasno, iż
właśnie Aybara wpędził jego ojca w pułapkę Sprzymierzeńców Ciemności na Głowie
Tomana, wiodąc Geoframa Bornhalda na śmierć z rąk seanchańskich Sprzymierzeńców
Ciemności i ich sojuszniczek spod znaku Aes Sedai. Niewykluczone, że jeśli żadne z
Luhhanów nie zacznie wreszcie mówić, i to już niebawem, wówczas pozwoli, by Byar
rozprawił się z kowalem na własny sposób. Albo ten człowiek zmięknie, albo zmięknie jego
żona, gdy będzie się temu przypatrywała. Jedno z nich pomoże mu odszukać Perrina Aybarę.
Gdy zsiadł z konia przed swoim namiotem, powitał go Byar - sztywny, ponury,
podobny do stracha na wróble. Bornhald zerknął z niesmakiem na znacznie mniejszą grupkę
namiotów ustawionych z dala od pozostałych. Podmuch wiatru z tamtej strony przyniósł
zapach drugiego obozowiska. Tamci nie utrzymywali czystości ani przy palikach dla koni, ani
wokół siebie.
- Ordeith zdaje się już również wrócił, prawda?
- Tak, lordzie Bornhald. - Byar urwał, Bornhald spojrzał na niego pytająco. - Donoszą
o starciu, które mieli z trollokami na południu. Dwóch zabitych. Sześciu rannych, tak
twierdzą.
- Kto poległ? - spytał cicho Bornhald.
- Syn Joelin i Syn Gomanes, lordzie Bornhald. - W zapadniętych policzkach Byara nie
drgnął ani jeden mięsień.
Bornhald ściągnął powoli rękawice ze stalowymi ochraniaczami. To ci dwaj, których
wysłał razem z Ordeithem, by sprawdzili, co on właściwie robi podczas swoich wypadów na
południe. Przezornie nie podniósł głosu.
- Moje wyrazy uznania dla pana Ordeitha, Byar i... Nie! Żadnych wyrazów uznania.
Przekaż mu, słowo w słowo, że życzę sobie widzieć natychmiast te jego chude kości.
Powiedz mu to, Byar, i dawaj go tu zaraz, choćbyś musiał go aresztować, i te nikczemne
kanalie, które plamią honor Synów. Idź!
Bornhald długo powstrzymywał gniew, tak długo, aż nie znalazł się we wnętrzu
namiotu; spuścił klapę wejściową i krzywiąc się wzgardliwie, zmiótł mapy oraz szkatułkę z
przyborami do pisania z obozowego stolika. Ordeith musi go uważać za imbecyla.
Dwukrotnie już posyłał za nim ludzi i dwukrotnie ci ludzie ginęli w "starciu z trollokami", za
to wśród tych, którzy pozostali przy życiu, nie było żadnych rannych. Zawsze na południu.
Ten człowiek żywił jakąś obsesję na punkcie Pola Emonda. Cóż, sam mógł rozbić tam swój
obóz, gdyby nie... Teraz nie miało to sensu. Tu więził Luhhanów. Oni mu wydadzą Perrina
Aybarę, w ten czy inny sposób. Wzgórze Czat to znacznie lepsze miejsce, na wypadek gdyby
zostali zmuszeni do błyskawicznych przenosin do Taren Ferry. Względy militarne nad
osobistymi.
Po raz tysięczny zastanawiał się, dlaczego Lord Kapitan Komandor go tu przysłał. Ci
ludzie wydawali się niczym nie różnić od tych, których już widział wcześniej w stu innych
miejscach. Pomijając to, że jedynie lud z Taren Ferry wykazywał choć krztynę entuzjazmu
dla projektu wyplenienia miejscowych Sprzymierzeńców Ciemności. Reszta gapiła się z
ponurym uporem na Smoczy Kieł wyrysowany na czyichś drzwiach. W danej wiosce
wiedziano zawsze, kto jest tam niepożądany; jej mieszkańcy byli zawsze skorzy, bez większej
zachęty, sami się oczyszczać i wszystkich Sprzymierzeńców Ciemności wymiatano razem z
tymi, których ludzie nie życzyli sobie więcej oglądać. Tylko nie tutaj. Czarny gryzmoł
przedstawiający ostry kontur kła wywierał właściwie taki sam skutek jak świeże pobielenie
wapnem. No i te trolloki. Czy Pedron Niall, kiedy pisał swe rozkazy, z góry wiedział o
trollokach? Skąd niby mógł wiedzieć? Jeśli jednak nie, to po co wysłał Synów do tłumienia
niewielkiego buntu? I dlaczego, na Światłość, Lord Kapitan Komandor obarczył go tym
owładniętym żądzą mordu szaleńcem?
Klapa namiotu odsunęła się i do środka wtarabanił się Ordeith. Miał na sobie szary
kaftan haftowany srebrem, przedniej jakości, za to mocno poplamiony. Jego koścista szyja też
była brudna, sterczała z kołnierza, nadając mu wygląd żółwia.
- Dobry wieczór, lordzie Bornhald. Oby nie tylko dobry, ale i łaskawy, wyjątkowy! -
Lugardzki akcent był tego dnia wyjątkowo intensywny.
- Co się stało z Synem Joelinem i Synem Gomanesem, Ordeith?
- Cóż za straszna historia, mój lordzie. Kiedyśmy się natknęli na trolloków, Syn
Gomanes dzielnie...
Bornhald uderzył go w twarz parą rękawic. Zachwiawszy się, kościsty mężczyzna
przyłożył dłoń do rozciętej wargi, po czym przyjrzał się czerwieni, która splamiła mu palce.
Uśmiech na jego twarzy stał się jadowity.
- Czyżbyś zapomniał, kto podpisał moje pełnomocnictwa, paniątko? Niech tylko
szepnę słowo, a Pedron Niall powiesi cię na bebechach twej matki, uprzednio obdarłszy was
oboje żywcem ze skóry.
- Pod warunkiem, że będziesz żył, by móc to słowo szepnąć, nieprawdaż?
Ordeith warknął, kurcząc się niczym dzikie zwierzę, z ust popłynęła mu spieniona
ślina. Otrząsnął się powoli i wyprostował.
- Musimy działać wspólnie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin