Dekada, której nie było Michał Oleszczyk (filmweb.pl).doc

(199 KB) Pobierz

Dekada, której nie było Michał Oleszczyk

U niektórych pierwsza myśl o starości pojawia się wraz z odkryciem pierwszego siwego włosa. Mnie nawiedziła miesiąc temu, kiedy dużo młodszy znajomy zapytał nagle – z zaciekawieniem i ostrożnością czytelnika starej, rozpadającej się książki – "Jak to właściwie było… dorastać w latach dziewięćdziesiątych?". Jako że sam przyszedł na świat zaledwie w połowie interesującej go dekady, należy do pokolenia traktującego świat pozbawiony Internetu jako mit, rozpowszechniany przez grupy równie wsteczne, co wyznawcy ścisłego kreacjonizmu. Nie było rady: uzbroiłem się w cierpliwość kogoś, kto pamięta wczytywanie gier komputerowych do Atari z taśmy magnetofonowej – i spróbowałem udzielić mu odpowiedzi. 

photo.title 
"Tańczący z wilkami" 


Lata dziewięćdziesiąte były dla mnie, urodzonego w roku 1982, całkowicie ulepione z kina i szkolnego wkuwania – z literaturą w funkcji skromnej przybudówki. Zaczęły się napakowanym po brzegi seansem "Tańczącego z wilkami" w tarnogórskim kinie Europa (obecnie przerobionym na hurtownię chińskich towarów), a skończyły pokazem "Gladiatora" w brytyjskim multipleksie w miejscowości Chester, odwiedzonej w trakcie wycieczki zafundowanej mi w 2000 roku na osiemnaste urodziny. Dwa filmy o śmiałkach wrzuconych w obcy im kontekst kulturowy i zmuszonych do walki zarówno o własną skórę, jak i o wartości, w które wierzą – idealny "double bill" dla pokolenia urodzonego w tak zwanym komunizmie i wrzuconego w tak zwany kapitalizm; pokolenia, które w następnej dekadzie uda się na poniewierkę zmywakową z uczelnianymi dyplomami pod pachą. 


W latach dziewięćdziesiątych cyfryzacja wszystkiego wciąż pozostawała niewyobrażalna; komputery służyły mnie i moim rówieśnikom wyłącznie do zabawy, a proto-Skypowe rozmowy wideo – takie jak ta z"2001: Odysei kosmicznej" – były absolutnym science fiction. Płyty CD koegzystowały jeszcze z kasetami magnetofonowymi, a DVD pojawiło się w roku 1997 jako nowinka tak kosztowna, że niepodobna było myśleć o tych krążkach jako o makulaturze wyrzucanej wraz z wczorajszą gazetą. Nie było Allegro ani Amazona; film wyświetlony w telewizji raz jeden nie wracał przez wiele miesięcy, jeśli wracał w ogóle. Sprawdzanie filmowych faktów wciąż wymagało wertowania i ślizgania się palcem po indeksie – bez klików i linków. 

photo.title 
"Park jurajski" 


Moja własna kinofilia weszła w latach dziewięćdziesiątych w fazę największej łapczywości: to wówczas zacząłem oglądać filmy raz za razem, bijąc własne rekordy i docierając do granic absurdu (sześć seansów "Parku jurajskiego", po pięć obydwu "Kevinów", etc.). Przełomowe filmy dekady –"Milczenie owiec", "Park jurajski", "Chungking Express", "Pulp Fiction", "Idioci", "Cienka czerwona linia"   były dla mnie inicjacyjne na rozmaite sposoby: językowo, obyczajowo, formalnie. Film jako taki wciąż pożeniony był z konceptem taśmy bądź szpuli – fizycznego obiektu upodobniającego dziesiątą muzę do jej dziewięciu młodszych sióstr, zrodzonych w świecie sprzed nadejścia zerojedynkowej Chmury. 

Polska jak długa i szeroka chłeptała zachodnie mleko komercji, nie rozumiejąc klasowych podziałów świata pokazywanego na ekranie i myląc luksus z normą. Thriller erotyczny objawił się jako idealne połączenie elementów najbardziej pożądanych – seksu, przemocy i pieniędzy – a porno powoli stawało się nieodłączną częścią edukacji seksualnej zdobywanej ukradkiem i po godzinach. "Dynastia" uczyła nas, jak wygląda przepych (w całym kraju powstawały domy w stylu pseudo-Carrington), a magnetowidy i kasety po raz pierwszy nagięły filmową czasoprzestrzeń i (przynajmniej częściowo) uwolniły ruchome obrazy spod jarzma słów takich jak "emisja" i "projekcja".

Kasety wideo wplątywały się w głowice magnetowidów, reklamy szatkujące filmy na stacjach komercyjnych trzeba było mozolnie "wycinać" przy nagrywaniu, pauzując z chirurgiczną precyzją i błyskawicznym refleksem. W każdy poniedziałek świeżutki egzemplarz "Tele Świata" dostarczał mapy na nadchodzące siedem dni: największe skarby emitowane były późną nocą, a czasem dochodziło do niepożądanych kolizji możliwych tylko w świecie analogowym (dwa filmy nadawane w tym samym czasie na różnych kanałach zmuszały nieraz do arcytrudnych wyborów). Kultura filmowa wciąż jeszcze polegała na stopniowej akumulacji: nowe tytuły dołączały do starych, płynąc strumykiem tyleż obszernym, co możliwym do ogarnięcia i wzrokiem, i myślą. Sieć WWW zmieniła ten pejzaż diametralnie: zamiast stałego dopływu dostaliśmy coś w rodzaju informacyjnej supernowy, oślepiającej mnogością i budzącą kompleksy w naszych archaicznych umysłach (nie umiemy już ogarnąć "wszystkiego", więc w rozmowach ze znajomymi nieustannie przepraszamy: "Tak, tak, mam czwarty sezon na płytce, ale jeszcze nie obejrzałem…"). Dzisiejsze małolaty z wrodzonymi skrzelami do nurkowania w sieci są tych kompleksów pozbawione: chłoną to, co chcą, bez kulturalnego super ego każącego nieustannie nadrabiać i nadganiać. 

photo.title 
"Dynastia" 


Cała ta analogowa sielanka oczywiście uległa całkowitemu roztrzaskaniu w dekadzie następnej, z 11 września 2001 jako symbolicznym otwarciem ery globalnego terroru i globalnego komunikowania jednocześnie. Dorastanie w Polsce lat dziewięćdziesiątych miało także swoją – specyficzną i wysoką zarazem – cenę. Skupienie na cudzej kulturze popularnej ułatwiło proces, który w różnym stopniu dotyczył ogromnej części mojego pokolenia: większość z nas została obrabowana z pamięci historycznej. Amerykańska popkultura dostarczyła nam co prawda niegłupiej mitologii alternatywnej, ale zarazem była tak oderwana od politycznych i ekonomicznych realiów posiniaczonego kraju, w którym żyliśmy, że – co okazało się o wiele później – zupełnie nie przygotowała nas na radzenie sobie z rodzimą historią najnowszą. 

Najbardziej wpływowe środowiska intelektualne III RP promowały tezę, zgodnie z którą PRL był całkiem OK, a echa tzw. "wojny na górze" dochodziły do nastolatków mocno wytłumione.  Ta zbiorowa amnezja i abnegacja, w której ja i rzesze moich rówieśników mimowolnie uczestniczyliśmy, odbija się dziś czkawką w postaci totalnego rozdarcia sceny politycznej i podzielenia moich roczników na zwalczające się plemiona Lemingów i Katoli. Późne przebudzenia światopoglądowe zrodziły formacje trzydziestoletnich neofitów, zaczytanych to we "Frondzie", to w "Krytyce Politycznej" i uznających swych dawnych kolegów z podwórka to za oszołomów, to za orędowników cywilizacji śmierci. Zbliżająca się premiera "Wałęsy. Człowieka z nadziei" powinna doprowadzić ten bulgocący na Facebooku kociołek do absolutnego wrzenia – na co czekam z niecierpliwością (polecam zajrzenie na komentarze filmwebowe do tego filmu już teraz). 

photo.title 
"Pulp Fiction" 


Lata dziewięćdziesiąte idealnie nadają się do nostalgicznego odgrzewania i pełnych tęsknoty westchnień za czasem popkulturowej beztroski – nic dziwnego, że co drugi wrzucony na tablicę youtube'owy klip wywołuje lawinę lajków. Niemniej jednak dla mnie i dla wielu moich przyjaciół był to czas zamrożenia świadomości historycznej i swoistego społecznego okaleczenia, którego skutki widać do dziś i które ktoś powinien pokazać w świetnym, zabawnym, bolesnym, pasjonującym filmie o pokoleniu trzydziestolatków – wciąż, jak się wydaje, niemożliwym do nakręcenia w naszym kraju. 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin