Gortat Grzegorz - Zła krew.pdf

(586 KB) Pobierz
Grzegorz Gortat
Zła Krew
Nikt nie umie dokładnie wyjaśnić, co się w nas dzieje, gdy nagle odemknąć drzwi, za
którymi chowają się strachy dzieciństwa.
W.G. Sebald, Austerlitz
Prolog
PODCZAS gdy wciąż mówił, wiedziony ciekawością wstałem z krzesła i podszedłem
do okna. Musiałem wspiąć się na palce. Chciałem się przekonać, co widział, gdy całymi
dniami wystawał w oknie; kiedy obserwował, jak ganiamy po podwórku albo tratujemy
kwiaty w ogródku pana Bednarskiego. Nie było co oglądać: po lewej stronie rząd
niskich, rachitycznych komórek, po prawej tył naszej dwupiętrowej kamienicy z
parterową dobudówką, gdzie urządzono pralnię. Na wprost widok na podwójny
drewniany wychodek. Żaden cymes, jak sam by po wiedział. Wiodła tam wydeptana
ścieżka; do czasu aż któregoś dnia w poprzek niej stanął wartburg towarzysza
Polickiego i od tej pory trzeba było nadkładać drogi. Aha, były jeszcze cztery karłowate
drzewka bzu, ale zasługiwały na uwagę przez dwa, trzy tygodnie w maju, kiedy
obsypywały się kwieciem. Zapach dochodził aż do „mansardy”. Wiele podwórek przy
Ogrodowej miało taką bzową oazę. Nazwa zobowiązuje. Tyle że dwa tygodnie
perfumerii to trochę mało jak na całe dwanaście miesięcy życia.
Spodobało mi się to, co chwilę wcześniej powiedział o Toł stoju i Rilkem. Zająłem
miejsce na krześle. Słuchałem.
– W Łodzi, jak w mało którym mieście na świecie, słyszało się i polski, i rosyjski, i
niemiecki. Czy komuś to się nie podobało? Skądże. Czy ja kręciłem nosem na
niemiecki? Ani mi to było w głowie. Niemiecki to cywilizowany język, można w nim
wyrazić najsubtelniejsze myśli. Dawniej – w Łodzi, Berlinie, Poczdamie czy Pradze –
przychodził Niemiec do Żyda i mówił: „Panie Zimbelmann, z pana jest mądry człowiek,
niech mi pan ze szczerego serca doradzi: mam zrobić tak czy tak?”. Albo przychodził i
mówił: „Panie Dickermann, pan jest taki zdolny człowiek, niech mi pan uszyje ślubny
garnitur”. Albo przychodził i prosił: „Panie Geldmann, pan jest taki bogaty człowiek,
niech mi pan pożyczy tyle a tyle na niski procent”. Albo przy chodził i mówił: „Panie
Lanzmann, pan jest taki utalentowany człowiek, niech mi pan namaluje landszaft do
salonu”. Tak było kiedyś. Niemiec przychodził do Żyda, nie z krzykiem: „Żydzie, daj!”
albo: „Żydzie, zrób!”, tylko po ludzku rozmawiał: „Panie Geldmann, panie Lanzmann,
panie Apfelmann, panie Dicker mann, panie Zimbelmann, panie Juselmann, panie
Adelmann, pan jesteś akurat taki człowiek, jakiego mi potrzeba”. I co? Ni z tego, ni z
owego nastąpiła zmiana o sto osiemdziesiąt stopni. Niemal z dnia na dzień. To było tak,
jakby ten Niemiec i ten Żyd po przebudzeniu znaleźli się w innym świecie. Tylko że
Niemiec nic na tym nie stracił, a dla Żyda nastały ciężkie czasy. Bo ktoś zadekretował,
że z dniem tym a tym Geldmann, Apfelmann, Lanzmann czy Dickermann przestał być
człowiekiem. To wielkie słówko „mann” z dnia na dzień przestało mieć znaczenie. Ale w
oczy wciąż kłuło. Zastanawiałem się kiedyś, czy gdyby potrafili zabrać Żydowi także
nazwisko – gdyby do złupionych żydowskich domów, sklepów, warsztatów, fabryk mogli
jeszcze dorzucić nazwiska – to może by darowali Żydowi życie? Może by darowali życie
przynajmniej niektórym Żydom? Ale nie, życie to pospolity towar, łatwo się nim
handluje, zawsze wychodzi superata – za to nazwisko, o, nazwisko jest w cenie!
Przecież identyczne nazwiska nosili tak zwani stuprocentowi Niemcy! Więc Hitler i jego
kompani musieli rozstrzygnąć, który Guttmann jest dobry, a który zły. Który zasługuje na
życiową przestrzeń, a którego trzeba się pozbyć. O krew idzie, orzekli. Złej krwi nie
można mieszać z dobrą. Jak człowiek coś takiego usłyszy, to z początku gotów
pomyśleć: no, to wcale nie takie głupie. Dolej kubek zepsutego wina do stągwi dobrego,
a całą stągiew zakwasisz. Ale wino to nie krew. No i ile trze ba by tej złej krwi, żeby
zepsuła dobrą? Czy wystarczy kropla z palca? A może kubek? Albo dwa? Tego się nie
da zmierzyć. Ale jak się zrobiło jeden krok, dlaczego nie zrobić następnego? Żeby mieć
pewność, stuprocentową pewność, musimy wytoczyć całą złą krew, postanowili, niech
nic nie zostanie. Ja ta kiego sposobu myślenia nie rozumiem, ja nawet nie podejmuję
się go wytłumaczyć, ja ci tylko słowo w słowo powtarzam. Nie potrafię wskazać w całej
tej ideologii jednego punktu, wobec którego rozum by się nie buntował. A czy w takiej
sprawie, pytam, potrzebny byłby aż wybitny rozum? Skazać syna za winy ojca, bo niby
w ich żyłach płynie ta sama krew – mądrze to tak? A co dopiero odnieść ten punkt
widzenia do całego narodu? Więc gdybyś mnie spytał, dlaczego stało się tak, jak się
stało, to ja ci nie odpowiem, bo nie wiem. Wiem tylko, że trzeba wielkiej nienawiści,
wielkiej nienawiści albo wielkiego strachu, żeby wpaść na taki szatański pomysł. Skąd
się bierze taka wielka nienawiść, skąd taka wielka nienawiść i strach – no, tego to ja już
nie wiem.
Pytania, dodaje, zataczają koła, wracają bez odpowiedzi.
W jego historii, w mojej historii, próbuję znaleźć wspólny początek. Chociaż najlepiej
zrobię, zaczynając od siebie.
1.
PRZEZ całą drogę strach mnie nie opuszczał. Wysiedliśmy z tramwaju i prawie
biegiem wpadliśmy do bramy. Bałem się za nas oboje. Przemknęliśmy schodami na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin