E.Gietka - O umieraniu i śmierci.pdf

(133 KB) Pobierz
Wiem, że umieram
Wyznania osób, które muszą zmierzyć się ze śmiercią.
Ostatnie słowa? Już się w życiu nagadałem – Grześ Łojewski ma cięty humor. Śmierć dawno
przewartościowała świat 30-latka z Wołomina, wywracającego oczy z braku tlenu. Urządzenie
umieszczone na brzuchu posapuje odgłosem wycieraczki samochodowej. Wymusza oddech –
wdech, wydech, 20 razy na minutę. Od ponad trzech lat ten silnik od wycieraczki malucha pompuje
w Grzesia życie. Ukradzione śmierci 37 miesięcy. Minuta po minucie... Z medycznego punktu
widzenia przy takiej pojemności płuc Grześ powinien już nie żyć.
O swojej chorobie mówi z podręcznikową precyzją. I tak jakoś nonszalancko: – Właściwie umieram od
urodzenia. Stopniowy zanik mięśni. Ustają wszystkie funkcje – krążenie, przewód pokarmowy, przepona.
Ostatnie popsują się mięśnie sercowe. To już końcowa faza. Prowadzi do... No... Nie ma już ratunku... Żadne
z nas nie odważa się wypowiedzieć słowa śmierć. Czuję zażenowanie i strach przed niezręcznością. Jakie
słowa dobierać? Żyjącym nie wypada mówić o tamtej stronie.
– Gdy zaczęły zanikać mięśnie oddechowe, zapadałem w śpiączkę nawet w trakcie przełykania. Trzy lata
temu już nie było nadziei. Miałem umrzeć. Przyszedł ksiądz z ostatnim namaszczeniem. Nie, na respirator się
nie godziłem. Potem pojawia się dylemat etyczny, kiedy powiedzieć dość – Grześ mówi na wydechu silnika.
Powoli. Każdy oddech to wysiłek. Rozmowa nie potrwa długo. Powie, kiedy będzie miał dość. „Żebra mu
państwo połamią, nie ma sensu”, słyszeli od lekarzy Łojewscy, gdy zaczęli wymuszać oddech u Grzesia. Dzień
i noc. Jedno spało, drugie naciskało brzuch. Pół roku. Co pięć minut, gdy synowi brakło tchu. Najgorzej było
w nocy. Żaden sen. Raz ojciec naciskał bez przerwy. To był pierwszy godzinny sen Grzesia od czterech
miesięcy. – Potrzeba chwili – tłumaczy Łojewski, inżynier elektronik. Kupił ten silnik od wycieraczki, zrobił
listwę i pasek z tego, co było pod ręką. Sam naciska i puszcza.
W ostatniej fazie tej choroby wszyscy są ubrani ciepło. Na zimne, nieruchome ręce, w których coraz wolniej
krąży krew, nakłada się bawełniane rękawiczki... Obsługują komputer dzięki specjalnej myszce i wirtualnej
klawiaturze. Grześ porządkuje na nim swoje życie. Pod każdą fotografią na ekranie jest data i miejsce.
Przesuwające się lata oddzielają kolejne etapy prowadzące do finału: sześć lat – diagnoza i pierwsze objawy.
Na zdjęciu z zerówki tylko Grześ podpiera się piąstkami, siedząc w kucki. Druga klasa – już głowa leci do
tyłu. Trzecia – Grześ na wózku. Mama co trzy godziny lekcyjne przychodziła wysadzać Grzesia, żeby skończył
ogólniak. Matura – jeszcze napisał rękoma. Potem... Już nie rusza rękami ani nogami. – Studia? Chciałem
sobie pożyć. Wszyscy, którzy studiowali z tą chorobą, już nie żyją. Luty, wychodzisz na mróz, od razu
infekcja – ucina Grześ.
To samo urządzenie ma umocowane przy łóżku i w samochodzie. – A co, będzie umierać w domu? – mówi
matka. Na fotografiach z ostatnich lat najwięcej jest sanktuariów maryjnych. Święta Lipka, Częstochowa,
Licheń. Wszyscy w domu jakby zwróceni ku tym fotografiom. Bo pytanie o plany Grzesia to nietakt. – Już
wszystko zrobiłem – żartuje. Grześ to realista. – Żeby jeszcze tylko starczyło czasu na zrobienie strony o
sobie. Żeby inni nauczyli się z niej, jak można tej chorobie wyrwać trochę życia.
Na razie Grześ rozsyła przez Internet patent na urządzenie do oddychania. – Takie banalne, a ile życia –
Łojewski wstaje poruszyć mięśnie syna. Trzeba to robić ciągle. Bo ciało leci do tyłu z powodu przykurczy. –
Świat jest na to niemy. Bez silnika od wycieraczki Grześ pożyłby godzinę. Urządzenie może się zepsuć w
każdej chwili. Trzeba ciągle udoskonalać. Gdyby nie ojciec... Zresztą i tak można powiedzieć, że Grześ jest
już weteranem. Statystycznie z chorobą mięśni typu Duchenne'a żyje się ok. 20 lat. Zwykle odchodzi się
świadomie... – Żadne pożegnanie nie jest radosne. Strach? Skoro tylu przede mną dało sobie radę – Grześ
ma na twarzy grymas.
Podsumować doczesność
Gdy wyłączamy telewizor, na ekranie przez ułamek sekundy widać kropeczkę. Potem gaśnie. Tak umiera pień
mózgu, który decyduje o życiu i śmierci. Ciało umiera dłużej. Najpierw wątroba, potem śledziona. Mięśnie i
kości umierają godzinami. Śmierć to wysiłek, który porównuje się do porodu. Ponoć odchodzący ma ten sam
grymas... Oprócz towarzystw ubezpieczeniowych jedynie Kościół przypomina o marnej doczesności. Bo to
szansa na rachunek sumienia i ostatnie sakramenty. Dawniej często proszono Boga, by zachował od nagłej i
niespodziewanej śmierci, dziś z wielu ankiet wynika, że wolimy raczej odejść ze świata szybko i bezboleśnie.
Taka śmierć jest jednak udziałem wybrańców. W 2002 r., podaje GUS, z prawie 360 tys. zmarłych Polaków
zaledwie 3,5% odeszło nagle. Ponad 95% z powodu chorób przewlekłych lub starości umiera powoli.
Słowem, większość czeka na finał. Ile w tym czasu darowanego, a ile paraliżującej świadomości, to już
kwestia dyskusyjna. Jeśli jednak mamy dostatecznie dużo odwagi i zdolność przewidywania, z pewnością jest
to czas na egzystencjalny monolog, na bilans, dopowiedzenie, pożegnalną rozmowę, ostatnie słowo, które
potem nosi się w sercu jak amulet. Na rozliczenie się z materialnym światem (nie jest to jednak praktyka w
naszym kraju powszechna, gdyż, jak wynika z badań CBOS, w przeciwieństwie do Amerykanów testament
sporządza zaledwie co 17. dorosły). Dużo częściej zapewniamy sobie zawczasu miejsce na cmentarzu (jedna
czwarta Polaków). Jeszcze częściej nawracamy się religijnie. Prof. Antonina Ostrowska w książce „Śmierć w
doświadczeniu jednostki i społeczeństwa” ostatnie zmiany nazywa procesem zamykania spraw.
Prof. Krystyna de Walden-Gałuszko, krajowy konsultant w dziedzinie opieki paliatywnej i psychoonkolog,
twierdzi, że wraz ze świadomością rychłego końca poszerza się serce człowieka: – Gdy dystans się skraca,
człowiek zaczyna dostrzegać to, co miałkie. Cieszy się, że kwiatek zakwitł, dziwi, że do tej pory nie zauważył
zielonego drzewa, które zawsze rosło pod balkonem. Nigdy wcześniej nie docenia się tak miłości... To też
czas rozliczeń. Najmniej boją się bilansów ci, którzy dobrze przeżyli życie. Mający świadomość, że niewiele
zrobili, przechodzą kryzys. Trzeba w tym bilansowaniu pomóc im wydobyć dobre strony. Mówimy: „No, nie
dostał pan nagrody, ale wychował porządnie dzieci”. Wszyscy zajmujący się opieką paliatywną mówią
zgodnie: perspektywa czasu ograniczonego jest najważniejszym czasem w życiu człowieka. Konfrontacją z
prawdą. Pozwala zobaczyć świat we właściwych proporcjach. Bez masek.
Zostało zakończenie
A jednak człowiek jest tajemnicą. Już dokumenty soborowe z końca lat 60. nie używają określenia „ostatnie
namaszczenie”. Nigdy nie wiadomo, czy jest ostatnie. Dlatego w żadnym domu, gdzie dla kogoś nie ma już
nadziei, nie trzyma się gromnicy w pogotowiu. Nie wypada czekać na śmierć. Zwłaszcza gdy ten, dla kogo nie
ma nadziei, ma 32 lata. Jak Ela Rembelska. Niejedno namaszczenie już przeżyła.
Od Rembelskich właśnie wyszedł ksiądz. Jest zawsze w pierwszy piątek miesiąca. Stawia świecę i modli się
kilkanaście minut. Ela liczy na życie wiekuiste. Że tam jest coś więcej niż nicość. Ale nie chce słyszeć nad
sobą ani grobowej ciszy, ani opowieści o hiobowym cierpieniu. Nie jest przekonana o wyższości tego
cierpienia. Nie lubi nad łóżkiem zakonnic, wzdychających, że Bóg ją tym bólem wyróżnił.
Od siedmiu lat walczy o każdy dzień w obrębie zacieśniających się granic tego, na co zezwala jej ciało. Już
nie usiądzie na łóżku. Trzeba twarz trzymać blisko przy twarzy Eli, żeby zrozumieć matowy szept, który
odbija się od rurki umieszczonej w tchawicy, odkąd zapadły się mięśnie krtani. Czasem ten szept staje się
świszczący.
W plątaninie rurek i przewodów na upstrzonej kwiatkami kołdrze jedyne sprawne części ciała Eli to dwa palce
u lewej ręki. I mózg. Dzięki Bogu codzienne dawki morfiny nie wyłączają świadomości. Jeśli pozwoli czas,
zawsze dostosowany do bólu, Ela, od niedawna absolwentka Wydziału Resocjalizacji Wyższej Szkoły
Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, 30 listopada obroni pracę. Zostało jeszcze tylko zakończenie...
Kilkanaście stron. Jeśli ból pozwoli. Po południu i w nocy, gdy funkcjonuje lepiej, tymi dwoma palcami, leżąc,
wypisze jeszcze na kartce jakieś ostatnie publikacje, które powinna przeczytać. Przyniesie je Beata,
koleżanka ze studiów. – Nie wiem, czy praca nie jest zbyt autorska – zastanawia się Ela. – Z perspektywy
łóżka niewiele można poznać.
W pokoju jest półmrok. Od światła boli ją głowa. – Ludzie, wobec których zaprzestano już leczenia, żyją
zwykle od kilku tygodni do kilku miesięcy. Jeśli tak jak u mnie trwa to powyżej pół roku, Fundusz Zdrowia ma
pretensje – Ela dzieli się swoją historią bezlitośnie. – To choroba mięśni na etapie jądra komórki, która
dostaje za mało tlenu. Wszystko przestaje pracować. Kończyny są sparaliżowane, serce bije rytmem
stymulatora – 88 uderzeń na minutę. Krew płynie dzięki zastrzykom na rozrzedzenie. Inaczej skrzepłaby w
płucach – szept zagłusza warczący koncentrator, który całą dobę tłoczy w Elę tlen.
– „Pani powinna umrzeć”. Tak się nie mówi żyjącemu – ma żal do lekarzy o irytację, że jeszcze nie umiera.
Ale rozumie: w funduszu nie ma przecież środków dla takich wyroków boskich. Kilka razy słyszała, że już
może być ten moment. Ale nie jest przygotowana na koniec. Zawsze pozostaje lęk. Ten brak pewności, co
będzie po tamtej stronie... – Dawali mi wtedy 1% szans na przeżycie – opowiada, jak raz stała na krawędzi.
– Rodzina przyszła się pożegnać dzień przed operacją. Ponoć tam jest jakiś tunel. Nie widziałam tunelu. Tylko
detale, migawki, jakieś kontury. Widziałam, jak lekarze rozcinali mi piżamę. Jakbym oglądała film. I głosy.
Ile będę żył?
O lekarzu, który nie oddaje naturze tego, co się jej należy, mówi się gorliwy. Często resztki życia
podtrzymuje na siłę. Żeby tylko pacjent nie umarł na jego dyżurze. Ela Rembelska pamięta jęczącą z bólu
kobietę, której medycyna nie pozwalała odejść. Gdy wyrwała kroplówkę, przywiązali ją do łóżka. Wiła się,
wydając z krtani takie monotonne buczenie. Ni to jęk, ni westchnienie. Odeszła w męczarniach,
przedłużanych przez tydzień uporczywą terapią.
– Sam nieraz bałem się, żeby tylko pacjent nie umarł na mojej zmianie – opowiada prof. Jacek Łuczak,
pionier polskiej medycyny paliatywnej, twórca warsztatów o umieraniu dla lekarzy. – Za wszelką cenę
kroplówkami zawierającymi leki przeciwwstrząsowe przedłużało się życie, liczone już na godziny. Bo śmierć
na dyżurze to była porażka. I konieczność konfrontacji z rodziną. A nikt na studiach nie szkolił nas, jak
rozmawiać o umieraniu. Jest w człowieku ten strach, że porazi grozą prawdy. – Dziś już umiem – przyznaje
prof. Łuczak – uczciwie odpowiedzieć: „Proszę być gotowym na wszystko”.
Toczy się spór, czy chory powinien znać przypuszczalną długość życia, czy uwierzyć w optymistyczne
kłamstwo. Spór trudny, zwłaszcza że chodzi o sprawę tak ważną, że ważniejszej być nie może. Kodeks etyki
lekarskiej z 1996 r. mówi jasno, że na żądanie pacjenta należy mu udzielić informacji. Ale wśród polskich
lekarzy wciąż jeszcze przeważa postawa paternalistyczna. Najczęściej traktują chorego jak dziecko, na
wszelki wypadek wypisując dwie szpitalne karty – ta bez znieczulenia jest tylko dla rodziny, dla pacjenta ze
złudzeniem. Rzeczywiście dla niektórych prawda byłaby gwoździem do trumny. Natomiast biorąc pod uwagę
fakt, że z ostatnich ankiet, które analizuje prof. Łuczak, wynika, iż 95% z nas chce dokładnie wiedzieć, ile
czasu zostało, by móc nim zadysponować, coś naprawić, coś komuś przekazać, większości odbiera się szansę
zrobienia czegoś, czego bez tej wiedzy można nigdy nie zrobić.
Tylko czy można nie czuć nadchodzącego końca? Prof. Łuczak wspomina: – W latach 80. opiekowałem się
kolegą, 32-letnim lekarzem, chorym na czerniaka z przerzutami. Był to okres zatajania prawdy o raku za
wszelką cenę. Uszczęśliwialiśmy go na siłę, włączaliśmy w spotkania towarzyskie, potańcówki, gry w karty
zakrapiane alkoholem. W końcowym etapie, w szpitalu, nasze rozmowy ograniczały się do problemów
medycznych. Skrzętnie omijałem tematy dotyczące jego emocji. Dwa dni przed śmiercią oświadczył:
„Umieram, boję się”. Wpadłem w panikę. Zapytałem, czy go nie boli. Uciekając w medykalizację, czułem się
pewnie. Zaprzeczył. Zbliżyłem się i go przytuliłem. Teraz, z perspektywy lat, rozumiem, że wtedy on,
umierający, prosił mnie o zdjęcie maski, otwarcie się na ból przemijania.
– Inaczej dojrzewa do śmierci onkolog, inaczej zawodowy gracz siatkówki – w warszawskim gabinecie, gdzie
rozmawiam z prof. Cezarym Szczylikiem, kierownikiem onkologii Wojskowego Instytutu Medycznego,
codziennie odbywają się takie rozmowy: jak długo jeszcze... – Nigdy w tym miejscu nie było podobnego do
siebie dialogu. Zawsze jest intuicja. Trzeba choremu i rodzinie dać tyle prawdy, ile są w stanie przyjąć.
W Polsce co roku odnotowuje się 120 tys. nowych zachorowań na raka, z czego 70% chorych umiera (w
Ameryce i Europie Zachodniej 50%). Ale nie od razu. Pacjenci z późno rozpoznanym nowotworem żyją
jeszcze od kilku tygodni do kilku lat. Socjolodzy obliczają, że zasięg oddziaływania choroby nowotworowej
obejmuje przynajmniej pięć osób bliskich choremu. Prof. Szczylik ocenia, że w Polsce 2,5 mln ludzi
potrzebuje pomocy w zmaganiu się ze świadomością niepewności życia. Tymczasem psychoonkologów jest
zaledwie kilku. – Niektórzy mają w tym zakresie zdumiewająco mało wyobraźni. Niedawno Bronisław
Wildstein na łamach „Rzeczpospolitej” nazwał zawód psychoonkologa fanaberią zmanierowanych panienek –
dodaje prof. Szczylik.
Śmierć, która nie przychodzi nagle, daje szansę ostatniej spowiedzi. Gdy ks. Tomasz Małkiński z parafii św.
Tomasza Apostoła odwiedza umierających w hospicjum onkologicznym, nigdy nie nawraca ani nie modli się na
siłę. – To człowiek prowadzi. Jeden na wezwanie Boga popada wtedy w obojętność, drugi woli, aby tajemnica,
która jest przed nim, pozostała tajemnicą, i odmawia sakramentu. Trzeci zaczyna szukać. Śmierć jest taka,
jakie było życie. Ci, którzy nie traktowali Boga jak chińskiego młynka do spełniania życzeń, ale prawdziwie,
czasem wtedy mówią: nareszcie. Ale czy im umiera się łatwiej? Nie wiem. Przecież do końca jesteśmy ludźmi.
Z ciała i ducha... Zawsze jest lęk przed nieznanym. Na ostatnią spowiedź ks. Małkiński poświęca dużo czasu.
Bywa ona przecież zwykle spowiedzią z życia. – Po udzieleniu sakramentu widzę jakąś uroczystą ulgę na
twarzy. Potem? Potem, jak mówi św. Paweł, każdy już sam przed Bogiem zda relację. W różnych rolach. Jako
matka, nauczyciel, inżynier, ksiądz. Każdy zdaje inny egzamin.
O to jedno mi chodzi
Niektórzy onkolodzy przyznają, że ludzie mocno na coś czekający często odraczają śmierć. Co roku w maju
lekarze obserwują, jak matki odkładają ją, żeby jeszcze zobaczyć dziecko idące do komunii. Umierają zaraz
potem. Z punktu widzenia medycyny to irracjonalne.
– Chyba urosła... – Marzena, 40-latka, planuje jeszcze napatrzeć się na córkę, która do Warszawskiego
Hospicjum Onkologicznego przychodzi z ojcem co tydzień. Już dwa miesiące, odkąd rak mózgu zjadł drugie
oko, nie widziała dziecka. Sprawdza tylko po warkoczu, jak rośnie. Jest coraz dłuższy.
Marzena leży tuż przy widoczku ze sztuczną chryzantemą, w który ktoś powtykał kilka świętych obrazków. Na
parterze. Tu leżą najsłabsi. Hospicjum, gdzie trafia się w terminalnym okresie choroby (terminus – granica,
kres), od świata na zewnątrz najbardziej odróżnia czas. Płynie szybciej. Średni czas pacjentów stacjonarnych
to 29 dni. Dr Ryszard Szaniawski, prezes hospicjum, na monitorze w gabinecie widzi każdy przyjeżdżający
karawan. Zwykle jeden dziennie: – Poza tym nic się nie zmienia. Pacjenci, którzy mają więcej siły, cichutko
malują coś w świetlicy, inni oglądają mecz, albumy z papieżem, w ładną pogodę są wywożeni na łóżkach do
ogrodu. Mieliśmy nawet dwa śluby, których chorzy nie zdążyli załatwić wcześniej. Tu życie trwa do końca. Bo
jeśli to nie uczestnictwo w życiu codziennym, co nim jest?
Marzena do grudnia nawet nie myśli o odejściu. Jest tyle spraw... W listopadzie 14. urodziny córki, remont w
domu, święta. Wyciąga mnie na „naprawdę ostatniego” papierosa. Po omacku zakłada różową podomkę: – Na
prawo powinna być biała szyba... Widziała tę szybę jeszcze przez mgłę, pierwszego dnia, gdy przywieźli ją
„do domu”. – Dziwne. W szpitalu o hospicjum mówili ostateczność, skąd mi się wziął ten dom? – zaciąga się
papierosem. Na twarzy rozrywanej przez raka widać błogość. Tu wolno palić. Rzeczy przyjemnych się nie
odkłada.
W holu, pod kwiatem w doniczce, siedzi biały jak opłatek staruszek w pasiastym szlafroku. Za oknem budują
nowe bloki. Tętni życie. – Jak oni rozbiorą ten dźwig? – Tadeusz Tokarski, dawniej brygadzista, nie może
sobie wyobrazić. – Raczej już nie zobaczę. Za poważna ze mną historia. Tadeusz już przekroczył granicę, czyli
skończył chorować. Właściwie przyszedł tu umrzeć. Wolałby wiosną albo chociaż po Bożym Narodzeniu, ale
już czuje, że to kwestia dni. Rak jelita z przerzutami.
– Myślę sobie: Tadek, jesteś dwa lata po operacji, przestań chodzić po tym parku i łabędzie oglądać. Tyle
zmarnowałeś, zmarnujesz więcej. No i wziąłem się za robotę. Wysiadła przepuklina. Pytam lekarza, ile mi
zostało. On: „A na co to panu?”. „Co to wy – mówię – tak mamroczecie? Pytam konkretnie: ile będę żył?”.
Człowiek chce wiedzieć, że dopełnia żywota. No to, jak powiedział, że już nerka czarna i skubany przerzucił
się na wątrobę, poszedłem na Wólkę kupić mogiłę. „Daj pan spokój – mówi mi kobiecina – jak pan umrzesz,
połowę będzie kosztowało”. Bo moja wola jest, żeby tam spocząć. I żeby mnie spalić. Tadeusza nie męczy
lęk, jak będzie wyglądało to odejście. Może boi się jednego. Dźwięku suwaka na czarnym worku, z którym
pewnie tu przyjedzie zakład pogrzebowy. Tak jakby zasunąć suwak torby i po człowieku. Ale jeszcze bardziej
boi się kary za grzechy. Jakby życie Tadeusza było egzaminem, którego wynik pozna, gdy... Gdy może się
okazać, że nie chcą go w raju. Jeszcze to jedno musi zrobić, żeby po bożemu umrzeć. – Żeby spokój nastąpił
w rodzinie – nie wytrzymuje. Szlocha. – Normalnie żyliśmy. W tygodniu do roboty, w weekendy syrenką na
działkę. Potem dzieci urosły. Ile to będzie: od dziś odjąć 15 lat? – gubi się w datach, jakby życie minęło jak
sekunda. – Z żoną wtedy rozeszliśmy się na dobre. Osobne pokoje i lodówka.
Tadeusz już podjął przygotowania. W niedzielę dzieci mają przywieźć żonę. – Będzie przy nich rozmowa. Ja
powiem swoje żale, ona niech powie swoje. Że niby ja łobuz, że zmarnowałem jej życie – macha ręką. Nie
może znaleźć chusteczki. – Chcę tylko o to jedno prosić: żonka, rozmawiajmy normalnie. Wiele nie zjem, bo
dieta, ale żeby jeszcze siąść wspólnie przy stole. I żebyśmy razem poszli do świętej spowiedzi. 51 lat żeśmy
przeżyli.
Odchodzą na paluszkach
– Bartek po południu miał napad drgawek. Podano lek. Wyciszył się. – Adaś noc przespał spokojnie. Rurkę
znosi dobrze. – Trzeba pojechać z lekarzem do szpitala. 12-letniego chłopca, w przypadku którego
wyczerpano już możliwości leczenia onkologicznego, nadal prowadzi się dializę. Rodzice nie są przygotowani,
że umrze. Jeśli boi się śmierci, może trzeba podać leki przeciwlękowe. Jak co dzień po ósmej rano zespół
Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci siada na odprawie. Szybki podział obowiązków i streszczenie sytuacji z
nocy. Bo tu życie dzieje się w przyspieszonym tempie. Pieluchy, zastrzyki, leki na bezsenność, lęk, duszności,
wymioty. Symptomów śmierci jest ponad 30. Dr Tomasz Dangel, twórca hospicjum, robi wszystko, by dzieci
umierały w domu, wśród swoich zabawek i bliskich. Nie obiecuje im raju, nie przeprowadza agresywnej
reanimacji. Wyłącza jedynie ból. Żeby odchodziły w spokoju.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin