Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 45 - Książę czarnych sal.odt

(254 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XLV

 

 

Książę czarnych sal

ROZDZIAŁ I

 

Pięcioro samotnych na bezludnym górskim pustkowiu...

Myszołowy, które z wiosną przyleciały na północ, milcząco krążyły wokół szczytów otaczających Dolinę Ludzi Lodu. Gdzieś wysoko po drugiej stronie jeziora wykrzykiwał swą samotność kruk.

Wicher szarpał ubrania i włosy ludzi stojących na nagiej, pofałdowanej przełęczy. Odwróceni tyłem do lodowca spoglądali na dolinę, z której wywiódł się ich ród, miejsce, gdzie nikt obcy nie odważył się zapuścić.

Od niepamiętnych czasów wiosna wcześnie zjawiała się w Dolinie Ludzi Lodu i promienie słońca grzały ją swoim ciepłem. A jednak piątkę wędrowców zaskoczył obraz, jaki dane im było ujrzeć po mozolnej wędrówce ostatnich dni przez często głęboki śnieg.

Cała północna strona doliny była odsłonięta i prażyła się w gorącu. Jeziora ani jego brzegów nie widzieli, przesłaniały je bowiem opary mgły, lecz południowe zbocza wciąż pokrywał śnieg. Dla nich nie miało to znaczenia, i tak zmierzali w inną stronę.

Dolina budziła lęk, ale i szacunek. Nareszcie dotarli do celu. Tym razem potomkom Ludzi Lodu towarzyszył Wybrany: Nataniel. Obciążone tragicznym dziedzictwem dzieci rodu wyczekiwały go przez stulecia. By uwolnić ród od straszliwego przekleństwa, wielu próbowało dotrzeć do źródła wszelkiego zła, ukrytego na tym pustkowiu, ale dotąd nikomu się nie powiodło. Nie byli dość silni.

Teraz jednak wybiła godzina. Nataniel posiadał wszelkie cechy niezbędne do podjęcia walki, a poza tym towarzyszyła mu Tova, która nie przypadkiem przyszła na świat w tym samym czasie co on, choć należała już do kolejnego pokolenia.

I całkiem nieoczekiwanie dla Ludzi Lodu był wraz z nimi jeszcze jeden członek rodu, sojusznik tak mocarny, że nie potrafili ogarnąć całej jego potęgi: tajemniczy Marco.

W wyprawie uczestniczył również dwunastoletni zaledwie Gabriel. Chłopiec nie odznaczał się żadnymi nadzwyczajnymi zdolnościami, szedł, by dać świadectwo prawdzie o gorzkiej walce przeciwko temu, który wydał wyrok na swych potomków: Tengelowi Złemu.

Ostatnią z piątki wybranych była Ellen, ona jednak została pojmana przez Lynxa – pomocnika ich złego przodka – którego nie potrafili rozszyfrować. Ellen zniknęła, pochłonęła ją Wielka Otchłań.

Jej miejsce zajął zwykły śmiertelnik: Irlandczyk Ian Morahan. Drogi Iana i Ludzi Lodu skrzyżowały się przypadkiem, wszyscy jednak sojusznicy wybranych zaakceptowali go i zapewnili mu niezbędną ochronę w postaci napoju z Góry Demonów.

Piątka wybranych długo stała w milczeniu. Patrzyli na trudne do przebycia rumowisko głazów i nie mogli pojąć, w jaki sposób Tengel Dobry i Silje, uciekając z płonącej doliny w końcu XVI wieku, zdołali przeprowadzić przez nie konia. Jakaż to musiała być mordęga! A w dodatku poganiało ich przerażenie i strach. Naprawdę trudno to ogarnąć rozumem.

– Od czego zaczynamy? – spytał Ian Morahan.

Jego towarzysze z zadowoleniem stwierdzili, że Irlandczyk uważa się za jednego z nich i traktuje jako normalne wszystko, co się dzieje.

– Nie mamy chwili do stracenia – odparł Nataniel swym miłym, łagodnym głosem. – Natychmiast rozpoczynamy poszukiwanie miejsca, w którym zakopane jest naczynie Tengela Złego. Czy stąd zdołamy określić kierunek?

– Nie będzie to łatwe – oceniał sytuację Marco. – Wiemy, że owo miejsce znajduje się pod usytuowaną wysoko skałą z dwoma przypominającymi obeliski szczytami. Położone wyżej tarasy są jednak przesłonięte przez znajdujące się bliżej nas górskie zbocza. A niezwykle ważny punkt, od którego powinniśmy rozpocząć poszukiwania, nawis skalny, skąd rzucił się Kolgrim i gdzie Heike z Tulą spotkali później Tengela Złego, kryje się we mgle.

Wszyscy to zauważyli: Kiedy Marco wymówił imię Tengela Złego, skała, na której stali, zadrżała. Ta dolina należała bardziej do niego niż do nich.

A może nie dlatego góry westchnęły? Ze zdziwieniem obserwowali czujność, która nagle pojawiła się we wzroku Marca.

Zaraz jednak zapanowała cisza, a napięcie na obliczu Marca zniknęło.

Stojąc twarzą w twarz z ogromem natury czuli się tacy mali. Gabriel mocno ścisnął pod pachą swój notes i próbował udawać dzielnego, chociaż wątpił, by mu się to udało. Dolina Ludzi Lodu była taka przerażająca, taka piękna i bezludna. Położona z dala od ludzkich siedzib, skrywała grozę, której zasięgu ani mocy jeszcze nie znali.

I taki tu chłód. Zimny wiatr ciągnący od lodowca dmuchał chłopcu prosto w kark, dreszcze wstrząsały nim od stóp do głów. Po raz ostatni obejrzał się za siebie.

W pierwszym momencie na widok ciemnej kropki ledwie majaczącej na lodowej pustyni zdrętwiał, sądząc, że oto goni ich kolejny prześladowca. Później jednak spostrzegł, że postać się oddala, w dodatku lekko utykając.

Rune, pomyślał, czując w piersi ukłucie żalu. Jaki on wydaje się samotny, opuszczony przez wszystkich. Nie mógł towarzyszyć im do Doliny, samotnie musiał przebyć całą długą powrotną drogę.

Kochany, wierny Rune! Małomówny, tajemniczy, niezgłębiony.

Gabriel poczuł, że do oczu napływają mu łzy. Zbyt często, jego zdaniem, sprawiali zawód Runemu, on jednak zawsze okazywał im wyrozumiałość i wierność.

Tova popatrzyła na Iana, usiłując pochwycić jego spojrzenie, ale on utkwił wzrok w rozpościerające się przed nimi pustkowie. Musiała przyznać, że i jej daleko teraz było do optymizmu. Kiedy spostrzegła, jak bardzo Ian jest przystojny, powróciły nagle wszystkie jej dawne kompleksy. W tym momencie, w obliczu nadludzkiego zadania, jakie ich czekało, potrzebowała jego wsparcia, przekonania, że kocha ją pomimo wszystkich jej ułomności.

Ale Ian Morahan nie był wrażliwy na przekazywanie myśli. Nie wychwycił jej niemej, rozpaczliwej prośby o to, by się do niej odwrócił i uśmiechnął tak, jak tylko on potrafił. Czule i z miłością.

Tovy nie opuszczało więc wrażenie, że oto stoi sama w otaczającym ją pustym wszechświecie.

Twarz Nataniela wyrażała przygnębienie. Nadeszła chwila ostatecznego rozstrzygnięcia. Wszystko zależało od tego, jak wiele zdołał się nauczyć, ile może dokonać dzięki swym zdolnościom...

– Zaczekamy, aż mgła się podniesie? – spytał Ian.

– O tak późnej porze trudno stwierdzić, czy mgła ma zamiar się podnieść, opuścić czy w ogóle poruszyć – odparł Marco. – Proponuję, byśmy skryli się przed wiatrem i trochę odczekali. Nie ma sensu pchać się w tę watę i marnować czas, błąkając się po omacku.

– Dobrze, zróbmy więc tak, jak proponujesz – zgodził się Nataniel. – Zaczekajmy tutaj.

Schronili się za najbliższy występ skalny, w błogie zacisze. To jak zanurzenie się w ciepły puch, pomyślał Gabriel, rozcierając uszy. W pewnej chwili Marco zaczął się głośno zastanawiać, czy mimo wszystko nie powinni podjąć wędrówki przynajmniej wzdłuż zbocza i sprawdzić, czy nie widać gdzieś przypominających obeliski skał, ale Nataniel odradził. Góry wyglądały na niedostępne zarówno z prawej, jak i lewej strony. Jedyna możliwa do pokonania droga prowadziła od przełęczy żlebem w dół.

Pozostawało im więc tylko czekać.

– Wydaje mi się, że się podnosi – oświadczyła nagle Tova.

– Mgła? Rzeczywiście na to wygląda, choć równie dobrze mogłaby opaść – przyznał Marco.

– Runego jeszcze widać – powiedział Gabriel.

Popatrzyli za jego wzrokiem, choć nie mieli zamiaru oglądać się na lodowiec. Dla nich był już zamkniętym rozdziałem.

– Chodzi ci o ten maleńki punkcik tam daleko? Tuż przy drugim krańcu? – spytała Tova.

– Tak.

– Biedny Rune – Tova dała upust swym uczuciom.

Wszyscy myśleli podobnie. Rune, samotny, samotny po wielekroć...

Nagle Marco stanął jak wryty.

– Patrzcie! – wykrzyknął przerażony.

Na lodowcu pojawiły się trzy nowe punkciki, które ze zdumiewającą prędkością zbliżały się do Runego.

– Ten najmniejszy, tam... to nie może być nikt inny, jak Tengel Zły – jęknęła Tova.

– A ten drugi to Lynx – powiedział Ian. – Ale kim jest trzeci?

– Nie wiem – odrzekł Marco po chwili zastanowienia. – Musi to jednak być ktoś, komu udało się znieść działanie czarodziejskich runów czarnych aniołów.

– Kto to potrafi? – zdziwił się Nataniel.

– Niewielu – odparł Marco. – Znam tylko dwóch reprezentantów świata zła, którzy są w stanie to zrobić.

– Powiedz, kto!

– Jeden z nich należy do wymarłej religii. Drugi to Ahriman.

– Sądzisz, że to właśnie on?

– Nie wiem, jak Ahriman wygląda, poza tym z takiej odległości trudno coś orzec.

– Zobacz, zbliżają się do Runego! On przystanął, musimy mu pomóc! – jęknęła Tova.

Nataniel powstrzymał ją w chwili, gdy już chciała biec na ratunek.

– Stój! Nic nie poradzimy.

– Ale nie możemy zawieść Runego kolejny raz – protestował Gabriel.

Na twarzy Marca znów ujrzeli ów dziwny wyraz czujnego napięcia i jakby pełnego zdziwienia lęku.

Stali w miejscu, z głębokim żalem w sercach przyglądając się rozgrywającym się w dole scenom.

Tengel Zły triumfalnie wkroczył na lód. Właściwie miał zamiar wyruszyć do Doliny zwykłą drogą, ale nurt rzeki po wiosennych roztopach był tak rwący, że musiałby wędrować brzegiem, brodząc w głębokim śniegu. Postanowił więc ruszyć w ślad za wrogami. Może uda mu się ich dogonić?

Ścigający mieli przed sobą dłuższą drogę niż przeciwnicy, którzy dotarli na szczyt na grzbietach wilków, ale Tengel Zły potrafił przemieszczać się szybko: jak zwykle przesuwał się w pionowej pozycji o kilka decymetrów nad ziemią. Ahriman, który pragnął mu towarzyszyć, by zobaczyć, jak się cała sprawa zakończy, mógł również bez przeszkód poruszać się w czasie i przestrzeni. Najgorzej przedstawiała się sprawa z Lynxem, ale tamci wzięli go między siebie i ciągnęli w dość upokarzający sposób. Mimo to jednak zachował swój zwykły stoicki spokój. Nawet się nie skrzywił.

Kiedy już stanęli na lodowcu, puścili go. Lynx flegmatycznie otrzepał ubranie. Spojrzenie, jakim obrzucił swego pana i mistrza, było po rybiemu zimne i bez wyrazu.

Ahriman, choć dobrze zaznajomiony z samą istotą zła, wykrzywił się z obrzydzeniem na widok zagadkowego sojusznika Tan–ghila, zastanawiając się, z jakiej to kloaki został wyciągnięty.

– No i proszę – rzekł Tengel Zły z zadowoleniem. – Oto jeden z tych łajdaków maszeruje przez lód. Kuleje jak przetrącona wrona. Czyżby od nich uciekł? Przyjrzyjmy no mu się bliżej!

– To ten drewniany – mruknął Lynx.

W czarnych perskich oczach Ahrimana pojawił się wyraz zdziwienia.

– Co takiego?

– O, to pewna tajemnicza figura, którą moi przeklęci potomkowie włóczą ze sobą wszędzie – z pogardą odparł Tengel. – Ale teraz go dopadniemy. Nigdy nie miałem okazji przyjrzeć mu się z bliska. Najpierw go trochę przestraszymy, co wy na to, przyjaciele?

Gdyby Tengel Zły choć rzucił okiem na dwóch swych towarzyszy, zorientowałby się, że nie darzą go przyjaźnią. Owszem, współdziałają z nim, są na jego usługi, ale każdy z nich chce upiec swoją pieczeń przy tym samym co on ogniu.

Poza tym nawet ci uczniowie zła się go bali. Ahriman sądził, że kupił sobie wolność, dlatego ośmielił się wypuścić do Doliny Ludzi Lodu, ale mimo wszystko na widok tej obrzydliwej kupki cuchnącego pyłu, która im przewodziła, zlewał go zimny pot strachu.

Nie chciał mieć tej maszkary za swego wroga.

Runego dopędzili już wkrótce. Kiedy się do niego zbliżali, „drewniany” zatrzymał się i zaczekał. Ucieczka nie miałaby sensu. Rune wypełnił wszak swoją część zadania, Ludzie Lodu już go nie potrzebowali. Stracił swą przyjaciółkę i najbliższego kompana, Halkatlę, i obojętne mu było, co się z nim stanie.

– Zgniotę go w palcach jak muchę – odgrażał się z dziką radością Tengel Zły.

Nagle stanął jak wryty. Od Runego, na którego twarzy malowały się smutek i rezygnacja, jakby nic już nie miało dla niego żadnego znaczenia, dzieliło Tengela teraz zaledwie siedem–osiem metrów.

Zły zamrugał powiekami.

– Gdzie ja już widziałem to straszydło? – mruknął pod nosem bardziej do siebie niż do innych. – Ale nie w tej postaci...

– Już się kiedyś spotkaliśmy – przemówił Rune swym skrzypiącym głosem.

Tengel doznał dziwnego uczucia, które objawiło się ciarkami biegnącymi wzdłuż kręgosłupa, uczucia, którego dobrze nie znał. Czy mógł to być strach? Nie, raczej niepewność. Nienawidził sytuacji, w których nie miał przewagi. Chciał wiedzieć wszystko! Wszystko! Tylko w ten sposób mógł górować nad innymi.

Było chyba już trochę za późna, by o tym myśleć. Tan–ghil dawno powinien był zdobyć pełną wiedzę o całym świecie. Kurczowe trzymanie się tylko i wyłącznie zła mogło obrócić się przeciwko niemu.

– Kim on jest? Kim on jest? – z wściekłością zwrócił się do towarzyszy.

Oni jednak tylko potrząsnęli głowami.

Tengel Zły podszedł bliżej. Wysunął głowę jak ptak szykujący się do ataku i wbił pełen nienawiści wzrok w Runego.

Na pewno dowiem się, co to za jeden...

Wydał z siebie charakterystyczny okrzyk skrzydlatego drapieżnika. Uskoczył o parę kroków w tył, ale zaraz wyprostował się z godnością, pogardliwie wykrzywiając usta.

– Amulet – szepnął ochryple. – To amulet, który mnie zdradził! Oszukał mnie, namówił, bym został w Dolinie Ludzi Lodu do czasu, gdy zrobiło się już za późno! Byłem twoim właścicielem, a ty obróciłeś się przeciwko mnie! Zapłacisz mi za to!

Urwał. Przypomniał sobie wszystkie te próby, kiedy bez powodzenia usiłował zniszczyć alraunę.

– O czym mówisz, panie? – cicho spytał Lynx.

Tengel długim, zakrzywionym palcem wskazał na Runego. Dłoń mu drżała.

– To mandragora! Zwykły korzeń z odrostami i liśćmi!

Ostatnie słowa wykrzyczał, kipiąc wściekłym gniewem.

Ahriman i Lynx patrzyli na swego pana nadal nic nie rozumiejąc.

– Skąd wziąłeś taką postać? – wył Tengel Zły. – Jeśli ci się wydaje, że przypominasz człowieka, to się mylisz! Potworkiem, oto czym jesteś! Kto tak spartaczył swoją robotę?

Rune nie odpowiedział. Jeśli poczuł się dotknięty, to w każdym razie tego nie okazał. Wytrzymał spojrzenie ohydnych szarożółtych oczu.

Ahriman spytał przypochlebczo:

– Czy mam go... zniszczyć, o ty, równy mnie?

Tengel natychmiast obrócił się w jego stronę, prychając jak rozdrażniony kot:

– Równy mnie? Mnie? Co ty sobie wyobrażasz, nędzny robaku!

– Czy mam to zrobić? – spytał Ahriman, już ostrożniej dobierając słów.

– Nie potrafisz. On jest nieśmiertelny.

– Ja także.

– O, wcale nie. Tylko ja posiadłem nieśmiertelność.

– I amulet – cierpko przypomniał mu Ahriman. – No, dobrze, dobrze – zakończył ugodowo, widząc wyraz twarzy Tengela.

Tan–ghil znów zwrócił się ku Runemu.

– Potrafię czarami przywrócić ci twą dawną postać, znów staniesz się nędznym korzeniem.

– Wydaje mi się, że nie – spokojnie odparł Rune.

– To oczywiście ten sam dureń, który uplótł niewidzialną sieć czarodziejskich runów, dał ci takie pokraczne ciało. Ale ja umiałem rozsupłać runy, dlaczego więc nie miałbym...

– To ja zniweczyłem działanie runów – natychmiast wtrącił się Ahriman.

– Zamknij się i wynocha stąd! – wrzasnął Tengel bez zastanowienia. – Gdyby nie siła mojej woli, nie byłoby cię tutaj!

– Ja nie wyrażałem pragnienia, aby znaleźć się na zimnej Północy – odrzekł Ahriman godnie. – Ale skoro już tu jestem, chętnie wspomogę mego szanownego towarzysza radą i uczynkiem.

Ahriman był księciem kłamstwa w dualistycznej religii Zarathustry. Stanowił negatywną, niszczącą siłę, starającą się zwabić ludzi na stronę materializmu. Właściwie wiara weń powinna wyginąć już dawno, dawno temu, Zarathustra żył bowiem wiele stuleci przed Chrystusem, jednakże kult Ahrimana został odnowiony przez rozmaite kierunki wiary i dzięki temu przeżył. I... być może nie ma w tym nic szczególnie dziwnego. Jak wielu ludzi może z ręką na sercu przyznać, że są całkiem wolni od materializmu?

Ahrimanowi zależało teraz na dotarciu do naczynia z wodą zła. Nie wiadomo, jakie łączył z tym plany. Może wydawało mu się, że mógłby sam napić się ciemnej wody i w ten sposób zdobyć nieograniczoną potęgę? Jeśli tak, to bardzo się mylił, bo uprzednio musiałby dotrzeć do Źródła Zła, a tego dokonać mogą tylko ludzie, nie jakieś mniej lub bardziej wątpliwe bóstwa.

Tengel Zły, rozgniewany przypomnieniem upokorzenia, jakiego doznał, kiedy to Ahriman, a nie on sam rozplątał czarodziejskie runy, odwrócił się do perskiego bożka plecami. Tonem pełnym pogardy zaczął przemawiać do Runego:

– A więc jesteś nieśmiertelny, nędzny korzeniu, ciekawe, kto ci w tym pomógł...

Urwał. Przypomniał sobie, jak setki lat temu w Dolinie Ludzi Lodu podejmował daremne próby unicestwienia alrauny. I zaczął gorączkowo zastanawiać się nad Runem. W czasach, kiedy przebywał na Wschodzie, słyszał wszak o innych mandragorach. Bez trudu dało się je niszczyć.

Dlaczego więc ta nie poddaje się jego wpływom?

Niewiele więcej zdążył pomyśleć, bo lodem pod jego stopami targnął nagły wstrząs, nie pierwszy tego dnia. Całkiem niedawno miało miejsce coś podobnego.

Pozostali także zwrócili na to uwagę. Popatrzyli na siebie, ale nic nie powiedzieli. Drżenie ustąpiło prawie w tym samym momencie, kiedy się zaczęło.

– Oszczędzę cię, nędzny korzeniu – rzekł Tan–ghil. – Jeśli zdradzisz nam, kto się za tym kryje.

– Odpowiedź na to jest bardzo prosta – stwierdził Rune. – Twoi potomkowie, wszyscy są twojej krwi.

– Wiem o tym – prychnął Tengel. – Ale jest wśród nich jeden szczególny!

– Szczególnych jest wielu. Nie wiem, o kogo ci chodzi.

– Uważaj – ostrzegł Zły. – Może i jesteś nieśmiertelny, ale co powiesz na wypad do Wielkiej Otchłani? Widzisz, tam się nie umiera, żyje się dalej, przez całą wieczność. I zapewniam cię, myśli, jakie tam przychodzą do głowy, nie należą do przyjemnych. Samotność, alrauno, czy wiesz, co to jest samotność?

– Tak – z powagą odparł Rune. – Wiem. I obojętne mi jest, czy doświadczę jej na tym świecie, czy też w Wielkiej Otchłani.

Tengela ogarniał coraz większy gniew.

– Ale najpierw trochę tortur...

– To mnie nie dotyczy. Nie odczuwam bólu.

Rune skłamał, ale nie chciał dać satysfakcji Tengelowi Złemu. Przynajmniej nie od razu.

– Lynx! Łap go! Postąp z nim tak, jak postępowałeś z ludźmi w swojej ojczyźnie!

Straszliwy pomocnik przysunął się o kilka kroków, a Rune się cofnął, nie spuszczając z niego wzroku. Wiedział, że jeśli ta makabryczna osoba go dopadnie, będzie stracony, natychmiast zostanie wysłany do Wielkiej Otchłani. Rune zdawał sobie także sprawę z tego, że nie ma szans na ucieczkę, ale chciał jak najdłużej przeciągnąć czas, by możliwie najwięcej dowiedzieć się o swoim prześladowcy. Nie miał zamiaru stać się łatwą zdobyczą.

Patrzył na zbliżającego się ku niemu łotra. Było w nim coś dziwnego, coś, czego nie mógł zrozumieć. Na pierwszy rzut oka Numer Jeden wydawał się całkiem normalny, oprócz tego że w jego obecności przeszywał człowieka niesamowity dreszcz, którego w racjonalny sposób nie dawało się wytłumaczyć.

Lynx był... niezwykły! Niezwykli ludzie czy istoty nie były dla Runego niczym obcym, ale z takim zjawiskiem jeszcze się nie zetknął.

Wszystkie te myśli przebiegły przez głowę Runego w szalonym tempie, niewiele bowiem miał czasu. Z samego wyglądu Lynxa starał się wywnioskować, skąd on może pochodzić. Dość otyły mężczyzna o ciemnobrązowych, wyłupiastych oczach i krótkich wąsikach a la Hitler modnych w ówczesnej Europie środkowej... Rune słyszał raz, jak Lynxowi wyrwało się słowo „Scheisse!” – gówno, i to jeszcze mocniej utwierdziło go w przekonaniu, że mają do czynienia z Niemcem. Czasy wojny były już wprawdzie odległe i świat przestał w każdym Niemcu upatrywać wroga. Niechęć ustąpiła świadomości, że i wśród Niemców było wielu przyzwoitych ludzi, nie ponoszących winy za to, co się stało.

Ale ten człowiek mógł być jednym z najokrutniejszych sługusów Hitlera. Chociaż... Strój wskazywał na lata dwudzieste, fryzura także, i kapelusz, który nosił na początku, kiedy się pojawił. Teraz chodził z gołą głową.

Rune musiał zahamować nieco bieg myśli. Jeśli ten mężczyzna w latach dwudziestych był w średnim wieku, to znaczy, że teraz już nie żył. To jednak się nie zgadzało. Rune, który swobodnie poruszał się po tym i po tamtym świecie, potrafił jednoznacznie określić, czy ma do czynienia z duchem, czy też z żywą osobą. A ten człowiek duchem nie był. Nie był też upiorem ani nieziemską istotą.

W tym więc tkwiła zagadka Lynxa. Nie mogli pojąć, czym był. Nie duchem... A jednocześnie nie należał do teraźniejszości.

Różnił się też od Marca i samego Runego, obu nieśmiertelnych, zachowujących wieczną młodość. Reprezentował sobą coś zupełnie innego.

W trakcie rozmyślań Rune zdołał zarejestrować, że Lynx należał do ludzi w pyknicznym, jowialnym, germańskim typie. Bez trudu mógł sobie go wyobrazić jako pater familias w krótkich spodniach i tyrolskim kapelusiku, z rogiem w jednej, a kuflem piwa w drugiej ręce. Ale u Lynxa cechy te były wyjątkowo odpychające. Cała jego niemożliwa do zidentyfikowania postać, od której wprost biła pogarda dla ludzi, była tak odrażająca, że Rune cofnął się jeszcze o kilka kroków.

W tym samym momencie, kiedy Lynx już uniósł ramię, by pochwycić go swą przedziwną macką, Rune powiedział cicho:

– Fritz!

Zrobił to tylko po to, by zaznaczyć, że wie, skąd Lynx pochodzi. Posłużył się przy tym powszechnie używanym określeniem Niemca.

Lynx jednak nagle zamarł w pół ruchu i Rune zrozumiał, że człowiek ten w istocie nosi imię Fritz!

Dalszych wniosków Rune nie zdążył wyciągnąć, Tengel Zły bowiem zawołał niemal w panice:

– Łap go, człowieku!

Niekłamane zdumienie Lynxa ustąpiło. Znów podniósł rękę.

Wtedy właśnie lód zatrząsł się tak gwałtownie, że wszyscy czterej musieli wytężyć siły, by utrzymać się na nogach. Drgnął nie tylko lód, także okoliczne góry poruszyły się niczym podczas trzęsienia ziemi. Ale czy ktoś kiedykolwiek słyszał o trzęsieniu ziemi w prastarych górach Norwegii, należących do najbardziej bezpiecznych i stabilnych na świecie?

Tengel Zły zawołał histerycznie:

– Zróbcie coś!

Jak zawsze w sytuacji, kiedy czegoś nie rozumiał, Tengel usiłował przerzucić odpowiedzialność na innych.

Ani Lynx jednak, ani Ahriman nie mogli powstrzymać biegu wydarzeń. Rune padł na kolana z nadzieją, że lodowiec nie pęknie akurat pod nim. Lynx po daremnych próbach zachowania równowagi i godności przewrócił się, lecz Ahriman i Tengel wciąż stali, utrzymując się mniej lub bardziej w pionie.

Co to może być? – zastanawiał się Rune.

Huk i wstrząsy ustały.

Zapadła cisza. Wielka, przeogromna cisza.

W następnej chwili Rune kątem oka dostrzegł coś ciemnego.

Popatrzył w tamtą stronę, pozostali także powiedli wzrokiem za jego spojrzeniem.

Od krawędzi lodowca szedł w ich stronę samotny wędrowiec w ciemnej pelerynie.

Stojący koło skał przy przełęczy prowadzącej do Doliny Ludzi Lodu Marco odruchowo ścisnął Nataniela za ramię. Przyjaciele ze zdumieniem spoglądali na wyraz najwyższego napięcia, jakie odmalowało się na jego nieziemsko pięknym obliczu.

Wędrowiec dotarł do czwórki na lodowcu. Rune przyglądał mu się, zmarszczywszy brwi, ale Tengel Zły prychnął zirytowany:

– Czego tu szukasz, po coś przyszedł? Wynoś się stąd natychmiast, nie życzymy tu sobie żadnych żebraków. Znikaj!

Ale obcy przybysz nie zwracał na niego uwagi. Zwrócił się do Runego.

– Dobrze cię znów widzieć, przyjacielu!

Rune nie spuszczał wzroku z mężczyzny. Patrzył na czarne, spadające w lokach na ramiona włosy, na uśmiech w dziwnie jaśniejących oczach, choć wcale nie żółtych jak u Ludzi Lodu. Ta życzliwość...

Łzy ścisnęły Runego w gardle. Ledwie zdołał wydusić z siebie:

– Witaj!

Ahriman ze zdziwienia rozdziawił usta. Cała jego postać wyrażała silne obrzydzenie wywołane widokiem nieznajomego. I niepewność. Czy to naprawdę ktoś obcy, czy też... znajomy?

Tan–ghil nad niczym się nie zastanawiał. Ogarnęła go tylko wściekłość, ponieważ przeszkodzono mu w unicestwieniu alrauny.

– Wynoś się! – wrzasnął falsetem. – Inaczej zamienię cię w pył, nędzny żebraku!

Obcy skierował na niego swe przenikliwe spojrzenie.

– Nie, to ci się nie uda, ludzki robaku!

Tengel Zły podskoczył. Od dawna już nikt go tak nie nazwał, nie słyszał tego określenia od czasów wędrówki przez groty do Źródeł Życia.

– Lynx! – zaniósł się krzykiem. – Wyślij go do Wielkiej Otchłani! Nikomu nie wolno się tak zwracać do Władcy Świata!

Lynx ledwie zdążył unieść dłoń, a już musiał ją opuścić. Powietrze przecięła błyskawica, towarzyszył jej huk grzmotu, i obcy przeobraził się w coś niemożliwego do pojęcia.

Przy skałach oddalonych od grupy na lodzie Marco padł na kolana, zasłaniając dłońmi twarz.

– Nareszcie – szepnął. – Sądziłem już, że błędnie wyliczyłem czas. Dzięki, serdeczne dzięki!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin