Halina Rudnicka - Uczniowie Spartakusa.odt

(614 KB) Pobierz
HALINA RUDNICKA



 

 

 

 

 

HALINA RUDNICKA

UCZNIOWIE SPARTAKUSA

 

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA 1986


 

NA TARGU NIEWOLNIKÓW

 

Zaledwie różowe promienie świtu ciepłymi blaskami zalały plac targowy i wyniosłe, marmurowe kolumny świątyni Kastora, gdy ze wszystkich ulic nadciągać zaczęły gromadki ludzi. Na placu wokół niewysokich rusztowań z drzewa kręcili się robotnicy, ostatnimi uderzeniami młotków i siekier umacniając deski i belki. Ustawiano przestronne klatki, wysokie na wzrost człowieka, przesuwano duże kamienie i pieńki, na których mieli stanąć heroldowie ogłaszający licytacje i ceny niewolników. Szeroką falą płynęli sprzedający i przeznaczeni na sprzedaż. Szły grupki kobiet, chłopców i dzieci pod strażą uzbrojonych wyzwoleńców i całe oddziały jeńców wojennych eskortowanych przez żołnierzy. Prywatni kupcy sami, a państwo i wodzowie rzymscy przez swych urzędników i pracowników, rzucali na rynek codzienną porcję żywego towaru, kupionego w portach azjatyckich i afrykańskich lub, co najczęściej, zdobytego na wojnie czy w czasie obław urządzanych w dalekich prowincjach rozległej Rzeczypospolitej Rzymskiej.

Chłopcy i dzieci szli prawie nadzy, przystrojeni w wieńce i wstążki, dziewczęta w delikatne tkaniny, strojne we wczesne wiosenne kwiaty, dziewczęta piękne jak zamorskie ptaki, spadłe nie wiadomo dlaczego na złowrogi bruk rzymski. Szli młodzi siłacze, dobrani spośród tysięcy jeńców wojennych, dzwoniąc głucho łańcuchami, które ich skuwały po trzech. Szli mocnym krokiem – drażniąc wspaniałymi bicepsami, szeroką klatką piersiową i silnymi nogami scherlały tłum przekupniów rzymskich i greckich, który rozkładał swe ubogie kramy. Jeńcy ci – to cenna siła robocza, zdatna do winnic, kamieniołomów, kopalń, a nawet szkół gladiatorskich. Za każdą taką grupą powolnym, chwiejnym krokiem wlokło się dwóch lub trzech bezzębnych starców–niewolników. Tak kazał zwyczaj kupiecki – do doborowego towaru, sprzedawanego hurtem po kilkanaście lub kilkadziesiąt głów, dołączano wybrakowane resztki, weteranów zabójczej pracy na plantacjach czy w kopalniach.

Była to jakby defilada wszystkich ras i krajów, do których sięgnęła drapieżna ręka zdobywców rzymskich. Szli czarni Getulowie, jasnowłosi Germanie i Słowianie, hebanowi Numidyjczycy, smukłe jak trzciny, czarnookie mieszkanki Andaluzji, zgrabni Aleksandryjczycy, czarujące dzieci Lycium, Frygii i Grecji. Trzy części świata – Europa, Azja i Afryka – rzucały do stóp zwycięzców swe ludzkie bogactwo.

Dozorcy ze świstem przecinali powietrze grubymi batami, plecionymi z rzemieni, pokrzykując bądź to wesoło i powitalnie do znajomych, bądź to z groźbą na nieszczęśliwych maruderów, którzy opóźniali się w marszu.

Ranek marcowy był chłodny. Wczesne promienie słońca nie zdołały jeszcze nagrzać powietrza, więc też niejeden szczękał zębami i dłońmi, rozłożonymi na płask, klepał się po udach i piersiach.

– Kapusta gorąca z baraniną!... Tania!... Smaczna!... – pokrzykiwał raźno młody sprzedawca niosąc przed sobą oparty na brzuchu gliniany, parujący garnek.

Żołnierze i dozorcy obstąpili go wokoło. Dużą, drewnianą chochlą czerpał potrawę i nakładał do wyciągniętych miseczek i garnuszków. Otrzymywane miedziaki chował zręcznie do płóciennego woreczka na szyi.

Różnojęzyczny gwar unosił się nad tłumem i zlewał w jeden, huczący jak wieczorny przypływ morza, szum. Łacińskie i greckie wyrazy i zdania wybijały się ponad ten szum, niby głosy pasterzy nad beczącym stadem owiec.

Kalias zajął miejsce na wzniesieniu obok matki. Oczyma schwytanego dzikiego ptaka rozglądał się czujnie wokoło i jak dziki ptak pragnął tylko jednego: uciec. Od miesiąca, od tragicznej nocy, gdy piraci napadli na bezbronny, śpiący dom babki, mordując starych, a uprowadzając młodych i zdrowych, tylko ta jedna myśl kołatała niestrudzenie w mózgu: uciec. Spętany, obok również spętanej matki i mieszkańców napadniętej wioski attyckiej, leżał na pokładzie zwinnej pirackiej barki marząc o skrzydłach Ikara, o ucieczce. Gdyby tak Zeus w postaci orła chwycił go, jak niegdyś porwał pięknego Ganimeda, i uniósł z powrotem do rodzinnych Aten! Ale barka płynęła spokojnie i pewnie po morzach, aż zawinęła do jakiegoś portu południowej Italii, gdzie przeładowano ich na rzymski statek kupiecki i odwieziono do Rzymu.

I tu po kilku dniach uciążliwych zabiegów odmładzających i upiększających wystawiono ich na sprzedaż. Kaliasowi ufarbowano włosy na kolor pszenicy i utrefiono w lśniące pukle, namaszczono olejkami ciało i barwnikami upiększono twarz. Matce jakimś płynem nasmarowano włosy, które jak błyszczące zwoje brązu opadały w ciężkich lokach na piersi i plecy, osłaniając ją niby płaszczem. Czerwone kwiaty upięte nad uszami podkreślały brzoskwiniową świeżość cery i głęboką czerń ogromnych, umiejętnie podmalowanych oczu. Zwiewna przejrzysta tkanina nie chroniła jej przed chłodem ranka i matka niespokojnymi ruchami starała się okryć płaszczem włosów przed zimnem i spojrzeniami przechodniów. Rażąco, jak przylepione do ciała, wyglądały nogi, pobielone od stóp do kolan wapnem. Był to znak, że niewolnik był pierwszy raz wystawiony na sprzedaż. Bielone nogi gwarantowały świeżość towaru. Bielone nogi przeważały – mało było weteranów, to jest takich, którzy najmniej rok przesłużyli u jakiegoś pana. Ta wystrojona cudacznie, odmłodzona matka wydawała się Kaliasowi jakaś obca i daleka. Spojrzał na niedużą tabliczkę zawieszoną na jej piersi. Przeczytał:

 

Arsinoe, Greczynka. Lat 23. Gra na lutni. Śpiewa 1000 pieśni. Znakomita prządka.

 

I na tej małej tabliczce mieściło się wszystko. Odmładzającą sztuką ukradzionych sześć lat życia matki. I piękne pieśni, które śpiewała w gronie kobiet ateńskich, tkających wspólnie suknie dla opiekunki miasta, bogini Ateny. Co trzy lata nowa, tkana z najdroższej i różnobarwnej przędzy, przetykana złotem szata okrywała w uroczystych dniach świąt – Panatena jów – stary posąg bogini. Były to dni triumfu matki, znakomitej prządki. Były to dni, które wdrażały się w pamięć radością i szczęściem. Kalias pamięta trzy takie święta: śpiewy, muzyka, igrzyska gimnastyczne, wyścigi, procesja... Westchnął ciężko. Poczuł na ramieniu rozpaloną, suchą rękę matki. Usłyszał szept:

– Odwagi, synku... Bądź przy mnie blisko...

Usta jej drżały i Kalias czuł, że serce matki zamiera z trwogi przed rozstaniem. Rzadko się zdarzało, by rodziny kupowano razem. Zresztą ich właściciel starał się zamaskować fakt, że Arsinoe jest matką takiego dużego chłopaka. To źle wpływało na cenę. Nie kupowano nawet niewolników jednej narodowości. Było to niebezpieczne. Wspólność języka i pochodzenia ułatwiała zmowy, oszukiwanie pana i spiski. O tym wszystkim Kalias dowiedział się już na barce pirackiej. Już tam zaczął się uczyć nowej sztuki – życia niewolnika. Jakżeż ono okrutnie różniło się od życia w szkole ateńskiej i rodzinnym domu! Kalias przymknął oczy i zdało mu się, że widzi przestronną salę szkolną, nauczyciela–gramatyka, siwobrodego, siedzącego na wysokim krześle i powoli recytującego bojowe pieśni Tyrtajosa. Co robią teraz koledzy – weseli, rozdokazywani – Melikles i Polinik? Czy urządzają bez niego wyścigi u stóp Akropolu? Kto z jego przyjaciół ma teraz po nim sławę najlepszego biegacza?

– Uważaj! – syknął ktoś obok niego.

Kalias otworzył oczy. Przyszedł Gajusz Wibiusz, ich właściciel, i uważnie sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Pomocnicy jego zdwoili gorliwość. Przysunęli bliżej klatkę, w której umieszczono jakiegoś starego Greka. Grupowali inaczej niewolników, poprawiali ich tabliczki. Wibiusz, czerwony, z błyszczącymi oczyma, buchał wyziewami wina i czosnku. Kalias spod oka trwożliwie go obserwował. Znał jego ciężką rękę i niepohamowanie w biciu.

Już pierwszego dnia po przeładowaniu więźniów z barki pirackiej na statek kupiecki Kalias poznał siłę jego uderzenia. Wibiusz, ze skórzanym, krótkim batem, przechadzał się po pokładzie, uważnie przeglądając zbitą, wystraszoną gromadę niewolników. Kalias, zapatrzony na wschód, na niebieskie morze, za którym pozostała słoneczna ojczyzna, dopiero w ostatniej chwili, szarpnięty przez matkę, odwrócił się, spojrzał i – krzyknął. Przed nim stał Milon, dowódca bandy korsarskiej, która spaliła domek babki. To był ten sam Milon z obrzękłą, czerwoną twarzą, ze szramą na prawym policzku. Zbóje kilkakrotnie wykrzykiwali z zachwytem jego imię, gdy mordował bezbronnych. To on – morderca babki. Kalias, ukryty za stertą siana, widział dokładnie wszystko: Milona w wojennym rynsztunku, pirata, tego samego Milona, który stoi teraz przed nim w todze Rzymianina. I on jest tym Wibiuszem, o którym już od rana szedł złowróżbny szept. Wibiusz nie lubił widocznie, by niewolnik ośmielił się w jego obecności, niepytany, mówić lub krzyczeć. Piekący bat spadł na plecy Kaliasa. I nie wiadomo, kiedy skończyłaby się kara, gdyby matka nie runęła oprawcy do nóg. Uderzył ją dwukrotnie, ale lekko, bez przekonania i odwrócił się. Rzymianin – korsarzem, tego Kalias nie mógł zrozumieć. Dopiero w przyszłości, za kilkanaście miesięcy, miał tę zagadkę rozwiązać w tragicznej dla siebie i przyjaciół sytuacji.

Milon był dziś w dobrym humorze. Śmiał się grubiańsko i pokrzykiwał wesoło na swych pomocników. Włochatą łapą klepnął najbliżej stojącego niewolnika, wydał kilka drobnych poleceń i po chwili zawrócił do niedawno opuszczonej garkuchni. Westchnienie ulgi powiało nad strwożoną rzeszą jego sług i niewolników. Kalias spojrzał na życzliwego sąsiada, który go uprzedził o niebezpieczeństwie. Był to młody Germanin Gannikus, którego poznał na rzymskim statku. Germanin – silny, krępy młodzieniec dwudziestokilkuletni, o przedziwnie gęstych brwiach, które jak czarnym węglem nakreślona linia biegły równo przez czoło, łącząc się u nasady nosa. Okazywał mu dużo życzliwości. Wyświadczał drobne przysługi. Dał mu któregoś dnia kilka orzechów, nie wiadomo skąd zdobytych. Nie pozwolił go krzywdzić innym niewolnikom. Był dobry, co nie było rzeczą łatwą wśród różnorakiego tłumu nieszczęśliwców.

– Dziękuję ci – szepnął z wdzięcznością. Gannikus uśmiechnął się.

– Dostałbyś niezłą miarkę, gdyby opój zobaczył, że śpisz.

– Nie spałem – odparł smutno Kalias. Germanin spojrzał na niego uważnie.

– Nie rozmyślaj – powiedział życzliwie. – Lepiej popatrz, co się tu dzieje. Chcesz, pokażę ci wiele ciekawych rzeczy.

I nie czekając na odpowiedź Kaliasa, zaczął tłumaczyć:

– Sprzedają mnie już trzeci raz, więc znam to wszystko dobrze. Patrz, ten tu w klatce to
słynny filozof, Grek z Aleksandrii. Ciało denara niewarte, a głowa! Ho, ho, taka głowa!
Legion rzymskich łbów nie ma tyle oliwy, ile mieści się pod tym łysym czerepem. Patrz, a
tam dalej, w klatce, to garbaty karzeł z głębi Afryki. Kupiec weźmie za niego tyle pieniędzy,
ile ta pokraka waży. Rzymianie lubią osobliwości.

Gannikus pokazywał Kaliasowi różnych niewolników, tłumaczył, do czego mogą być przeznaczeni.

– O, widzisz, tam publikanie, poborcy podatków, taksują niewolników i wyznaczają podatek. Zobaczysz, jak się będą kłócić o stawki. Publikanie szacują wysoko, by brać wyższy procent, kupcy oszukują przesuwając niewolników do niższej kategorii, bo nie lubią płacić podatku. Posłuchaj, jak piekli się ten handlarz.

– Co, czterysta sestercji podatku za tę bezzębną tykwę?! – krzyczał wymachując rękami właściciel greckiego lekarza. – Kto mi da za niego szesnaście tysięcy sestercji! Więcej wart tłusty karp niż ta chuda szkapa! Zrujnujecie mnie!

Handlarz skakał, pienił się i ze złością poszturchiwał prętem w plecy lekarza zapatrzonego gdzieś poza dach świątyni, obojętnego jednako na kieszeń kupca, jak i na własne losy. Publikanie śmieli się, śmieli się też przygodni widzowie.

Rynek zaczął napełniać się kupującymi. W lektykach niesiono możnych panów i dumne, bogate damy rzymskie. Wystrojeni wyzwoleńcy, zarządcy majątków arystokratów i rycerzy, otoczeni ciżbą podwładnych, przechadzali się wzdłuż trybun, oglądając wystawionych na sprzedaż. Niektórzy zatrzymywali się, macali mięśnie, badali klatkę piersiową, zaglądali do jam ustnych, sprawdzali chód i postawę, kazali skakać, robić przysiady, podnosić ciężary. Potem, kłócąc się zawzięcie i hałaśliwie, dobijali targu. Płakały dzieci odrywane od matek, szlochały kobiety. Niejednokrotnie rozlegał się świst bata i krzyki ludzkie ostrymi akcentami protestu przecinały powietrze.

Niedaleko Kaliasa stanął na kamieniu młody herold obdarzony zdolnościami poetyckimi, bo w śpiewnym wierszyku, widocznie własnej kompozycji, zaczął wychwalać zalety rosłego silnego chłopaka:

 

Zwróćcie tu wasze oczy.

Czyż was nie uroczy

Postawa tego Azjaty...

 

Gotów na każde skinienie.

Powiększy wasze mienie

Jego ochocza praca...

 

Pod waszą ręką zdolną

Stanie się gliną powolną

Na wszelkie przeróbki i zmiany.

 

Choć śpiewa gorzej słowika,

Jego na flecie muzyka

Pewnie wam uszu nie zrani...

 

Tylko sześćdziesiąt sztuk złota,

Jeśli wam przyjdzie ochota,

Śmiało możecie mi dać...

 

Mówię wam prosto i szczerze:

Nie każdy tak mało bierze

Za ten niezwykły nabytek...

 

Cnoty Azjaty wspaniałe

Zajmą tablice dwie całe,

Jeśli zechcecie je spisać...

 

Karany raz tylko jedyny,

Ze zwykłej i błahej przyczyny,

Za małą wycieczkę z rana

Bez wiedzy i zgody pana...[1]

 

Tłum gapiów otoczył herolda z takim talentem zachwalającego swój towar. Niewinną ranną wycieczką nazywało się tu zamiłowanie niewolnika do ucieczek – wada, która najbardziej obniżała cenę i mogła spowodować zerwanie kontraktu kupna. Herold wykorzystując zainteresowanie kupujących wskazał ręką na grupę dziewcząt, wyśpiewując znów na inną melodię skoczny wierszyk:

 

Śliczne Andaluzki

Zgrabniejsze niż kózki,

Dźwięczne jak skowronki,

Wesołe jak dzwonki,

Gdy ci przyjdzie ochota,

Kupisz za sto sztuk złota.

 

Kazał dziewczętom tańczyć. Wystraszone, jak kuropatwy zbiły się w jedno stadko. Ale bat dozorcy złowrogo zaświstał w powietrzu. Dwie z dziewcząt porwały się za ręce, wybiegły na środek rusztowania i poczęły wirować, rytmicznie klaszcząc w dłonie. Ich blaszane bransoletki podzwaniały do taktu. Do tańczących przybiegły jeszcze dwie. Z tłumu gapiów zaczęły padać zachęcające okrzyki. Dziewczęta tańczyły, to łącząc się w kółko, to odskakując od siebie, wykonywały te same harmonijne, wdzięczne ruchy. Wreszcie zmęczyły się, skłoniły przed widzami i przysiadły na deskach.

Tymczasem widzowie znaleźli inną rozrywkę. Herold ogłosił licytację filozofa. Głośno, z emfazą, dobierając słów, wychwalał jego wiedzę i mądrość. Zatrzymało się kilka lektyk. Spoza firanek wyjrzały umalowane, znudzone twarze dam. Niejedna myślała, że byłoby przyjemnie obok małpki i karła mieć w lektyce filozofa. Prawiłby uczone monologi w czasie spacerów, deklamował różne poezje i cytował filozofów greckich czy rzymskich. Wygodna książka mówiąca, ale cóż, zbyt kosztowna.

Cena filozofa doszła już do piętnastu tysięcy. Kilku licytantów dorzucało po kilka sestercji, przedłużając zabawę. Dowcipy i żarty krążyły dookoła. Amatorzy kupna wiedzieli, że cena nie jest jeszcze wygórowana. Filozof kosztował niewiele więcej niż dwa słowiki, tyle, ile dwóch robotników z winnic.

Przy grupie licytujących przystanął zamożny piekarz Cecyliusz Proculus. Ot, tak sobie, posłuchać i popatrzeć. Od rana już kręcił się po targowisku. Szukał prezentu urodzinowego dla żony. Proponowano mu różnych niewolników. Zręczne prządki, biegłych krawców, wychowawczynie dzieci – owe „nutritores”, „cunarii” – specjalistki od karmienia, od usypiania i bawienia dzieci. Nie mógł się zdecydować. Choć przed wyjściem na targ wypił dwie miarki znakomitego wina z Chios, nic nie pomogło. Gdyby istniał taki idealny mediastinus*, który by wszystko potrafił, do wszystkiego się nadawał, a kosztował tanio! I co najważniejsze, podobał się surowej, wymagającej małżonce!

Już wóz Apollina wspaniałym łukiem okrążył prawie połowę stropu niebieskiego, a biedny Cecyliusz Proculus nie mógł się zdecydować. Nagle nie wiadomo jaki zły geniusz podsunął mu myśl zabawienia się licytacją. Podniósł cenę o dziesięć sestercji. Cisza. Trzykrotnie herold wywołał jego cenę. I trzykrotnie odpowiedziała cisza. Cecyliusz Proculus uczuł nagle, że mrówki przebiegły mu po grzbiecie, gardło niepokojąco zaschło, a na czoło wystąpiły krople potu. Rozejrzał się niespokojnie, jakby w trwodze, czy nie stoi gdzieś zacna matrona–małżonka, wpakował palec w nos, tam szukając natchnienia, lecz, ponaglany przez herolda, westchnął żałośnie i wysupławszy ze skórzanego woreczka pieniądze, zaczął po sztuce wyliczać na ręce handlarzowi.

– Wino i wodaaa zdrowia wam doda... – przeciągle nawoływał sprzedawca napojów chłodzących niosąc przewieszone przez ramię dwie amfory. Piekarz wypił jednym haustem duży kubek, skinął ręką na filozofa i wycofał się z targu.

Przyszła też kolej na matkę Kaliasa. Bogato ubrany wyzwoleniec zdobną w pierścienie ręką wskazał na Arsinoe.

              Ej, ty tam – krzyknął do herolda – chcę zbadać umiejętności tej Greczynki, każ jej
zagrać pieśń weselną!

Herold prętem dotknął ramienia Arsinoe i ukwieconej lutni.

              Graj – rozkazał po grecku – tylko wesoło!

Matka utkwiła przerażone, nieprzytomne oczy w twarzy kupującego, poruszyła wargami i rękoma objęła lutnię.

– Graj – powtórzył herold.

Palce matki pobiegły po strunach, które rozpłakały się nagle perlistymi dźwiękami jak krople deszczu na miedzianej tablicy.

– Wesoło! – krzyknął herold i śmignął prętem przez plecy matki.

– Dosyć – przerwał kupujący. – Niech zaśpiewa.

Powstrzymując gwałtownie dławiące ją łzy Arsinoe łagodnym jak plusk fal o zmierzchu głosem zaczęła śpiewać popularną piosenkę o jaskółce:

 

Jaskółeczka leci, leci,

Już na dworze słonko świeci...[2]

 

– Wystarczy – zdecydował kupujący. – Ile chcesz?

Kalias nie słyszał ceny ani nie zauważył, że transakcja została już zawarta. Zdławiła go rozpacz i niemoc jakaś sparaliżowała umysł.

To już. Stało się. Za chwilę rozdzielą go z matką. Na zawsze. To nie powinno się stać! Nie!

              I ja, i ja, panie, kupcie i mnie!... – krzyknął ochrypłym głosem. Najpierw po grecku,
potem po łacinie. Kupujący spojrzał na niego przelotnie, nie przerywając liczenia pieniędzy.

– Milcz, parszywy szczeniaku!

Świsnął bat i Kalias poczuł, że płomień przebiegł mu przez plecy. To Milon zjawił się w samą porę. Ale chłopiec nie zwracał uw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin