Nałowska Zofia - KSIĄŻĘ.pdf

(348 KB) Pobierz
Zofia Nałkowska
Książę
Kiedy z drzew wysokich spadają liście umierające, lubię cicho i wytwornie marzyć o
moim życiu.
Zycie moje nie jest złe, chociaż nie ma w nim dobra. I nie jest smutne, chociaż — och,
zupełnie nie ma w nim szczęścia. Jest ładne.
Kiedy w dni jesienne, ozłocone zmęczonym słońcem, życie moje odsuwa się nieco ode
mnie, pozostaje mi marzenie o nim, chłodna, oderwana myśl.
I wtedy na świat cały patrzę przez nią, jak przez seledynową zasłonę. Ludzie, gdy mówią
ze sobą, układają się w grupy logiczne i piękne, jak myśl — i to, co dzieje się wokoło,
wyciąga się w nieskończoną perspektywę tej myśli, jak wielka aleja filarów marmurowych. I
uczucia moje za myślą idą długim szeregiem, jak powolne, z pochylonymi czołami, z rękami
na piersiach skrzyżowanymi — niewolnice.
Pamiętam jedno, pamiętam cudne zdarzenie, realne zdarzenie z mojego życia.
Na brzegu błękitnego i głębokiego, jak oczy zamyślonej kobiety, morza nieskończoności
— siedziało Piękno. Rzeczywistość, piękniejsza od złudy, zesłała na nie sen.
I we śnie przyszły do Piękna cudne ogniwa jego smutnych rozmyślań o szczęściu
niezamąconym i samotnym, o bajecznie uroczej monotonii boskiego równoważenia, o
pocałunkach nie urodzonych, o tęsknotach nieziszczalnych, o zenitach ekstatycznych
zachwytów nad sobą — przyszły nieskończenie długim korowodem — i rzekły:
— Znużone już jesteśmy pięknością naszego nieist
nienia. Daj nam byt piękniejszy od tego, że nie istniejemy.
I Piękno rozdało między nie barwne szaty życia. Ubrały się w nie i odeszły. A Piękno
zapomniało o swoim śnie.
Tak dusze nasze ubrały się w nasze ciała.
Od tego zdarzenia nade wszystko pokochałam siebie. Zrozumiałam bowiem prawdę, że
miłość siebie — to najwyższa i najczystsza z miłości: to dusza moja kocha moje ciało, to
marzenie o pięknie kocha swą rzeczywistość.
Kocham ogromnie wszystkie swoje zalety, ale nieskończenie więcej — swoje wady.
Jestem próżna i pretensjonalna bez granic. Zarozumiała jestem i nie potrafię zachwycać
się szczerzę nikim poza sobą, nie jestem zazdrosna, lecz zawistna. I to drugie jest gorsze.
Zazdrość jest przejawem czysto biologicznej natury. W zawiści zaś jest coś, co poniża
piękność duszy, wciąga ją w grę pasji małych i głupich. Nie lubię kobiet piękniejszych ode
mnie, choćby zupełnie nie wchodziły mi w drogę. Myśl, że nie jestem najpiękniejsza, wprost
zatruwa mi życie.
Następnie — jestem zmysłowa bardzo — i to nie w sposób ładny, żywiołowo,
młodzieńczo. Zmysłowość moja jest sztuczna, abstrakcyjna i nie szukająca wyrazów w życiu.
Czasami —. we śnie — całują mnie obcy, ładni ludzie. Zawsze jest jakieś tło piękne —
gmachy kryształowe, ogrody o drzewach podniebnych i srebrnych fontannach, obce szumne
miasta, krajobrazy dziwne. I te wrażenia są stokroć silniejsze, niż wszystkie, jakich dozna-
wałam w życiu lub jakich byłabym w stanie doznać.
I gdy w czasie dnia, pomiędzy ludźmi przypomnę sobie nastrój takiego snu, to oczy
zamykam od blasku niewypowiedzianej, zabijającej rozkoszy. I wspomnienia takiego nie
zamieniłabym na pieszczotę najpiękniejszego z ludzi, króla ziemskich kochanków.
Dlatego w życiu jestem dosyć niedostępna i chłodna w stosunku do mężczyzn. I nie
dziwię się, że ascetyczni pustelnicy nie chcieli oddać swych kuszących halucynacji za
wlokący za sobą przesyt czar konkretnego życia. To byli prawdziwi, najmądrzejsi uczniowie
Epikura.
Bezpożyteczność jest koroną artyzmu, najszczytniejszym przejawem piękna.
Podobno sztuka u ludów pierwotnych opierała się na względach praktycznych.
Pierwszym motywem zdobienia ornamentacjami budowli była ochrona przed złością bóstw,
zarazą itd. A dalej w wieki, w królewskim pochodzie szlakami kultury, jedynym motywem
sztuki staje się głupie, bezpożyteczne, kapryśne, czasami nawet w formach swych służące
ludziom, czyste, najpodnióślejsze piękno.
Julka jest to moja dawna, pierwsza prawie nauczycielka. Z biegiem lat różnica wieku
prawie zupełnie się zatarła, tak iż obecnie jesteśmy przyjaciółkami. Jest to jedna z niewielu, a
może jedyna kobieta, która zyskała sobie prawo do mego zaufania.
Charakterystyczną cechą Julki jest dobroć, która w każdym innym zazwyczaj mię
odstrasza, dobroć ra-
czej natury fizjologicznej. Jest to bowiem brzydka, koścista, starzejąca się panna, która
bardzo chciała mieć dziecko. Nie podobała się jednak żadnemu mężczyźnie z tych
niezliczonych, którzy są na świecie — i nikt się z nią nie ożenił. Jasne, złote jej marzenie o
dziecku umarło — i wszystkie nieukojone instynkty matki przetopiły się w niej na
chemicznie czystą dobroć — równie nieskończoną, jak smutną.
Julka ma krótkie włosy i ubiera się bardzo niedbale. Pod jej zbyt wysokim, wypukłym
czołem płoną cicho ekstatycznym ukochaniem całej ludzkości słodkie, szafirowe oczy.
Przyszłam o zmroku do jej chłodnego, sztywnego pokoju. Siedziała na oknie i przy ostatnich
blaskach dnia czytała Don Kiszota.
W milczeniu przytuliła mię do siebie. W ogóle nie lubię pocałunku kobiety, ale Julka stanowi
wyjątek. Patrząc na nią, uczę się cenić estetykę mego życia i za to jej jestem wdzięczna. Przy
tym ona kocha mię bez granic i zastrzeżeń.
— Dawno nie byłaś — rzekła serdecznie, prawie bez wyrzutu. — Czy lalka znów się bawi?
— Cóż znowu. Dlaczego tak myślisz?... Doprawdy, złe masz o mnie pojęcie.
— A co robisz?
— Marzę, rozpamiętywam, czekam.
— Tęsknisz za mężem?
— Nie, ani trochę. Tak właśnie jest najlepiej.
Nie zdziwiła się. Nic nie wiedząc, rozumie wszystko.
— Nie pisz o tym do niego. Mógłby przyjechać. Uśmiechnęłam się.
— Mylisz się — nie przyjechałby. Swoją drogą jednak nie napiszę mu tego.
Zamilkła i przez chwilę rozmyślała nad czymś. Potem rzekła:
— Nie wierzę, Alu, by — nawet pod kątem widzenia
piękna — można było na życie patrzeć bez zgrozy — wracam w tej chwili z dziwnego świata
— i życie tym bardziej wydaje mi się brzydkie. I nie rozumiem, jak można je kochać... Jakże
śmiertelnie poetyczna i śmiertelnie smutna jest ta epopeja rozczarowań... Leopardi, gorzko
ironizujący, jeszcze mniej tragicznym wydaje mi się od Cervantesa...
Wzięła książkę z okna.
— I jaka inna jest miłość tam; jaka słodycz wytworna i podniosłość w uczuciu tego
posępnego rycerza, co kochał niezrównaną r—■ bo nie istniejącą — panią z To- bozo.
Julka zapaliła lampę i zapytała:
— Chcesz może posłuchać, jak śpiewa Kardemo, zdradzony przez kochankę?
Zaczęła czytać:
Albo miłości braknie rozeznania,
Lub ma za wiele w sobie okrucieństwa,
Lub błąd mój nie jest powodem męczeństwa,
Które mi serce szponami rozrania.
Gdy miłość Bogiem — to rozum zabrania Stawić przymiotom jego sprzeciwieństwa.
Bogu nie znane żadne okrucieństwa!
Któż więc nade mną dzierży moc karania?
Nie ty, kochana! Z dobra zło nie płynie,
Ze słońca nigdy piorun nie wystrzeli,
I z nieba piekło na ziemię nie schodzi.
Trzeba więc umrzeć, bo w strasznej godzinie,
Kiedy choroby ludzie nie pojęli,
To już ratunek chyba cud wyrodzi.
Julka wyglądała bardzo dziwacznie deklamując z ekspresją i zapałem te żale. Na jej
brzydkiej, gminnie wymodelowanej twarzy malował się smutek, kosmyki
prostych włosów wymownie chwiały się nad wypukłym czołem.
— Ze słońca piorun nigdy nie wystrzeli — powtórzyła. — Jakaż to cudna, jaka daleka od
rzeczywistości wiara. Jam już widziała tyle zła, które wypłynęło z dobra takiego zła, z
którym walczyć nie wolno — bo
z niego daleko gdzieś — znowu wypłynie dobro...
Kiedy tak patrzyłam na nią, wydała mi się ze swoją smutną twarzą i długą kościstą figurą
podobna do Don Kiszota.
— Najświętszym obowiązkiem teraz jest wierzenie, że dobro właśnie jest tam u kresu.
Spytałam jej:
— Czemu nie mówisz mi dziś nic o sprawach swoich, Julko?
Nie odpowiadając odwróciła głowę.
— Dlaczego nie chcesz mnie dopuścić do tego waszego świata, skoro ja chcę?
Potrafiłabym się przystosować. A tak mię pociąga groza i urok tajemniczy tych rzeczy, które
się stają pod powierzchnią ziemi. Jest w tym anachronizm jakiś, coś ze średniowiecza, z epó-
ki ekstaz fanatycznych i religijnych prześladowań.
— Bo tak patrzyć na to nie wolno. Trzeba czuć w tym dzisiejszy dzień w blasku
jutrzejszego, tętniące, krwawe życie.
— Ja przecież chcę służyć właśnie życiu.
— By służyć życiu, nie należy go kochać zbyt silnie. Zresztą — zdaje mi się, że szkoda
ciebie. Jesteś taka delikatna i wypieszczona, jak egzotyczny kwiat — i nie umiałabyś patrzyć
w oczy burzy i piorunom, padającym z tego słońca. Nazbyt jesteś artystką życia.
— Więc do tego koniecznie trzeba obcinać włosy? — rzekłam ze złą intencją.
Julka uśmiechnęła się poprzez smutek swych oczu. Ukryta złość mych słów od razu
wydobyła z niej dobroć.
— Nie, śliczna lalko moja, pozostań zawsze artystką życia i nie patrz w te cienie.
Chciałabym, żebyś zawsze była taka, żeby ta okrutna, niszcząca fala nie wszystko z sobą
zabrała.
Czyżbym zanadto kochała życie, czyżbym naprawdę zanadto kochała życie?... Tak zdaje
ci się, dobra, brzydka, poetyczna Julko.
Nie można chyba kochać, tak gruntownie i zasadniczo pogardzając.
Wiem, że to nieciekawe i w ogóle bardzo tanie, więc nigdy tego nie mówię przed ludźmi.
Ale pogardzam życiem. I jest mi ono bezkreśnie pustym i nudnym.
Tak, tak — głęboko tam wstręt mam do tego wesołego tańca na zielonej, oblanej słońcem
łące — gdy wszędzie nad horyzontem czarne chmury, ciężkie chmury tajemnicy i śmierci.
Widzę przecież to wszystko i rozumiem.
Ale od tych; co tańczą, wesoło dłońmi zakrywając przed dalą rozbawione oczy
hedonosofistów — mniej jeszcze lubię tych, co do sakw żelaznych zbierają dobro życia, by
się tam zamieniło w cnoty przezwyciężeń, w złote krążki, za które kupić można tryumfy i
zbawienie wieczne wszelkich odmian.
A od tych mniej jeszcze lubię takich, co z maską tragiczną na twarzy, w płaszczu
proroków biją oszalałymi dłońmi w bramę kamienną wiedzy, za którą kryje się tajemnica. —
Po co krzyczą i złorzeczą — czyż zapomnieli, że — ach —» o tyle łatwiej dostać się tam
przez kruchą bramę śmierci?
A najmniej lubię tych rozsądnych i poważnych, co całą tę głupią komedię biorą na serio,
jak krowa drzwi zielone, i myślą o ratunku ogólnym.
Car tout cela est du mauvais genre... Pozostaje jedno: najładniej, jak można, znaleźć się w
danych warunkach.
Największym pragnieniem mym jest, by linia przeprowadzona przez moje życie była
równie wytworna, jak linia mych bioder.
— Chciałabym pani coś powiedzieć, rzekła dziś do mnie żona pewnego literata, pani
Sępowska. — Trochę się boję być niedelikatna, ale tak nie chcę, by kobiety miały zawiązane
oczy. A pani tak mało używa życia.
— Niech się pani nie lęka.
— Jeden pan — nazwiska pani nie wymienię — opowiadał memu mężowi, że mówił z
mężem pani o pani. To było niedługo po ślubie — więc winszował mu takiej pięknej i takiej
jednocześnie zupełnie pewnej żony — bo to bardzo rzadko razem się spotyka. A mąż pani
miał tak się wyrazić: wierność cenna jest tylko w takiej kobiecie, którą ona coś kosztuje —
zaś moja żona wierna będzie tylko dlatego, że ma słaby temperament. — Więc widzi pani, że
pani nie ma dlaczego tylu rzeczy sobie odmawiać. Odkąd wyjechał pani mąż, nie bywa pani
nigdzie, nawet u nas; ani razu nie widziałam pani w teatrze. To zły system. Przeciwnie, lepiej
będzie, jeżeli mąż pani choć na chwilę zaniepokoi się o swoją własność...
Wysłuchałam wszystkiego bez najmniejszego wrażenia. — Pani jest bardzo dobra —
rzekłam z półuśmiechem.
Sępowska zaniepokoiła się, czy nie ironizuję.
— Może się pani gniewa?
— Cóż za przypuszczenie... Przeciwnie, dziękuję pani za życzliwość.
14
Właściwie i ja sama nie byłam pewna znaczenia mych słów. W każdym jednak razie nie
rozgniewałam się na nią. I w każdym razie faktem jest, że raport ten jest dla mnie zupełnie
bezużyteczny.
Przecież nie dla męża mego jestem taka, jaka jestem.
— A za propozycję i pamięć bardzo pani dziękuję — dodałam. — Owszem, wybierając
się na koncert najbliższy niechaj państwo i dla mnie bilet wezmą. Pójdę chętnie.
Urodziłam się na żonę, nie na kochankę. Odgadł to we mnie — jeszcze gdy miałam lat
siedemnaście — człowiek, który w dwa miesiące po poznaniu mnie został moim mężem.
Wszystkie cechy, jakie posiadałam, były mu potrzebne. Chciał mieć taki właśnie typ kobiety
za żonę — dla ludzi, może w pewnym stopniu i dla siebie. I dlatego powiedziano, że mąż mój
kochał mnie. To nie była prawda.
Byliśmy z jednej sfery — ze wszystkich względów dla siebie odpowiedni. Związek nasz
wydał się wielu osobom bardzo pożądany, a ślub był dla obu rodzin radosnym wydarzeniem.
Fortuny nasze dały w połączeniu taką sumę właśnie, która pozwoliła znaleźć szerokie pole
czynu wszystkim przepełniającym duszę męża mego pasjom businessmana.
Mąż mój należy do typu, który nazywam demi-inte- ligencją. Ma opinię bardzo
rozumnego, racjonalnego i dowcipnego. W rzeczywistości posiada umysł lotny,
powierzchowny, mało logiczny, za to obdarzony niesłychaną apodyktycznością sądu.
Zewsząd chwyta syntezy, wysnuwa szalone, na niczym nie oparte wnioski, ale nie analizuje
nigdy. Wszystko, co nie z jego świata, wydaje mu się dziecinne i zasługujące na drwiny. Wy
obraźnia jego ma nadzwyczaj wyraźne granice, poza które nie może i zupełnie nie pragnie
wykraczać. Stąd zrównoważenie i nieprawdopodobna pewność siebie. Jest to, dzięki temu,
człowiek równy, obliczalny, bardzo miły towarzysko — jakkolwiek zbyt silnie reagujący na
opozycję.
Ja nie spierałam się z nim nigdy — w części dlatego, że przeważnie miał rację, w części
zaś, że nawet fałszywe twierdzenia stawiał z wdziękiem i tupetem. Zawsze zachwycony był
moim rozsądkiem i uległością. Dumny był ze mnie i lubił się mną popisywać. Z mojej strony
nic nie miałam przeciwko temu. Przy tym nie narzucał mi się nigdy ze swoim towarzystwem;
większą część dnia stale spędzał poza domem, a prócz tego wyjeżdżał często i na długo.
Taki pogodny stan rzeczy rozbił się w trzecim roku po ślubie o jakąś sprawę bardzo
trywialną i zwykłą. Przed tym odznaczałam się kulturalnym brakiem podejrzliwości i
tolerancją, tym razem jednak mąż mój nieopatrznie wciągnął w grę moją ambicję. Wówczas
rozentuzjazmowałam się nadzwyczajnie ideą rozwodu. Ale mąż wykazał mi, że jest rozsądnie
i taktownie unikać rzeczy nazbyt konkretnych i jaskrawych. Jak zwykle przyznałam mu rację,
zwłaszcza wobec tego, że zaangażował się był właśnie świeżo w wielkim zbiorowym
przedsiębiorstwie na południo-wschodzie Rosji, co wymagało nie tylko nierozdzielności
naszych połączonych kapitałów, ale także i jego stałej prawie obecności tam na miejscu. W
zamian za zachowanie pozorów małżeństwa zobowiązał się nie zachowywać zupełnie jego
treści.
Cała owa transakcja nie została oczywiście podana do wiadomości ogółu.
Jakkolwiek życie moje w pojęciu aktualnej i lokalnej moralności nie nosi na sobie żadnej
plamy, jakkolwiek opieram się zawsze czarownym pokusom najpiękniejszej religii ciała — to
jednak nie znam kobiety, a nawet typu kobiecego w literaturze, która by tak bardzo była
poganką i wzgardzicielką różnicy między dem i dobrem. Gdybym żyła w czasach
helleńskich, byłabym prawdopodobnie kapłanką w świątyni Afrodyty.
To, co w ludzkim kącie patrzenia na świat Bacon nazywa złudzeniem jaskini, ja
nazwałabym chętnie złudzeniem świątyni. Patrzę na życie tak, by w tej projekcji musiało mi
się wydać patetyczne, harmonijne, wytworne. Takim jest ono zawsze, gdy na nie patrzę przez
gotyckie witraże świątyni mego snu. Równie harmonijne, choć bardzo inne, wydawałoby mi
się ono w świątyni Afrodyty, gdybym była Greczynką.
Moralność jest ładna i potrzebna. Chociaż nie wierzę w żadną jej metafizycżność, to
jednak z punktu widzenia moralności właśnie — i wyłącznie — klasyfikuję ludzi.
Różnię się tym zasadniczo od Obojańskiej, dla której jedynym kryterium jest w tym razie
obiektywny rozum.
Do pierwszej kategorii należą ludzie, którzy są moralni, ponieważ wierzą w postulaty
moralności. Na drugim stopniu — ludzie postulaty te, jako przypadkowe i nie zawierające
elementu konieczności, odrzucają, buntują się przeciw ciasnym więzom etyki, odwracają jej
wartości i grzech wielki przekładają nad'mizerną cnotę. W trzeciej fazie dopiero, która, jak
każda synteza, jest częściowym powrotem do tezy — człowiek jest moralny mimo to i
dlatego, że nie uznaje kanonów etyki, jest moralny z łaski, z lenistwa — lub dla wytwornej
gry.
W dzisiejszej Japonii mężczyzna w towarzyskiej rozmowie opowiada o przedślubnych
wybrykach swej żo
ny, chociaż znów brak wierności małżeńskiej poczytywany jest za zbrodnię. Cywilizujący się
książęta pewnych plemion wschodnich przez całe życie starają się posiadać jedną tylko
kobietę, by w ten sposób zaznaczyć odsunięcie się swe od stanu barbarzyńskich haremów.
Gdy w młodzieńczych latach stracą żonę, bon ton nie pozwala żenić im się po raz wtóry. U
wielu plemion dziewczęta zbierały sobie posag prostytucją i posiadająca największą ilość
kochanków dziewczyna najbardziej poszukiwana była na żonę. Podobnież obowiązującym,
religijnym nawet obyczajem było wesołe, choć może niepraktyczne prawo ius primae noctis.
W Judei kamienowano wszetecznice, w Helladzie składano im cześć.
U nas człowiek dobrze wychowany obowiązany jest wyzwać każdego, kto o żonie jego
wyraża jakiś domysł uwłaczający — iw obronie jej czci oddać życie. Zona bowiem jest
Zgłoś jeśli naruszono regulamin