Vandermeer Jeff - Unicestwienie.rtf

(1364 KB) Pobierz
Vandermeer Jeff

             

 


              Dla Ann

 


             

 

              Wieża, której nie powinno tam być, wbija się w ziemię tuż obok miejsca, gdzie czarny sosnowy las zaczyna ustępować pola grzęzawisku, dalej zaś trzcinie i powyginanym wiatrem drzewom na słonych bagnach. Za bagnami i siecią naturalnych kanałów jest ocean, a nieopodal na wybrzeżu stoi niszczejąca latarnia morska. Cała ta część kraju została opuszczona kilkadziesiąt lat temu z powodów, które niełatwo opisać. Nasza ekspedycja weszła do Strefy X po ponaddwuletniej przerwie i większość sprzętu poprzedników zdążyła zardzewieć, ich namioty i szałasy prawie zupełnie się rozpadły. Myślę, że patrząc na ten niezmącony krajobraz, żadna z nas nie przeczuwała zagrożenia.

              Przybyłyśmy we czwórkę: biolożka, antropolożka, geodetka i psycholożka. Byłam biolożką. Tym razem w wyprawie uczestniczyły same kobiety, dobrane jako element skomplikowanego zbioru zmiennych decydujących o wysyłaniu ekspedycji. Psycholożka, najstarsza z nas, pełniła funkcję kierowniczki wyprawy. Przed przekroczeniem granicy wprowadziła nas w stan hipnozy, która miała nam pomóc zachować spokój. Później przez cztery dni mozolnie maszerowałyśmy w stronę wybrzeża.

              Nasza misja była prosta: miałyśmy kontynuować zgłębianie tajemnic Strefy X na zlecenie rządu, powoli badając teren wokół obozu.

              Ekspedycja mogła potrwać kilka dni, miesięcy, a nawet lat, w zależności od różnych bodźców i uwarunkowań. Wzięłyśmy ze sobą zapasy na pół roku, a to, co wcześniej zgromadzono w obozie, wystarczyłoby nam jeszcze na dwa lata. Poza tym zapewniano nas, że w razie potrzeby możemy się żywić tym, co uda nam się wyhodować. Miałyśmy wyłącznie żywność wędzoną, w puszkach albo w torebkach. Najdziwaczniejszym z naszych sprzętów był przypięty do paska przyrząd mierniczy, w który zaopatrzono każdą z nas: mały, czarny, metalowy prostokąt z przeszklonym otworkiem pośrodku. Gdyby szkiełko zaczęło świecić na czerwono, miałybyśmy pół godziny na wycofanie się w „bezpieczne miejsce”. Nie powiedziano nam, co ten przyrząd mierzy ani czego powinnyśmy się bać, jeśli rozbłyśnie na czerwono. Po kilku godzinach tak się do niego przyzwyczaiłam, że zupełnie o nim zapomniałam. Zabroniono nam korzystania z zegarków i kompasów.

              Gdy dotarłyśmy do obozu, zaczęłyśmy od wymienienia przestarzałego lub zepsutego sprzętu na ten, który przyniosłyśmy, i od rozbicia namiotów. Odbudowę szałasów przełożyłyśmy na później, najpierw chciałyśmy się upewnić, że Strefa X na nas nie oddziałuje. Członkowie poprzedniej ekspedycji w końcu się stąd wynieśli, jeden po drugim. Po jakimś czasie wrócili do rodzin, więc nie można powiedzieć, że przepadli. Po prostu zniknęli ze Strefy X i w tajemniczy sposób zjawili się z powrotem po drugiej stronie granicy. Nie byli w stanie opowiedzieć o szczegółach tej podróży. „Transfer” nastąpił w ciągu półtora roku i żadna z wcześniejszych wypraw nie doświadczyła niczego podobnego. Do – jak to określali nasi zwierzchnicy – „przedwczesnego zakończenia ekspedycji” mogły doprowadzić nieznane zjawiska, więc musiałyśmy przetestować swoją odporność na lokalne warunki.

              Poza tym należało się zaaklimatyzować w nowym środowisku. W lesie niedaleko obozu żyły niedźwiedzie czarne i kojoty. Rozlegało się krakanie, z gałęzi drzewa wzbijał się do lotu spłoszony ślepowron i chwila nieuwagi kończyła się nadepnięciem na jednego z jadowitych węży, które występowały tu w co najmniej sześciu gatunkach. Mokradła i strumienie stanowiły kryjówkę dla olbrzymich pływających gadów, więc przy pobieraniu próbek wody pamiętałyśmy, żeby nie wchodzić zbyt głęboko. W zasadzie jednak żadna z nas nie przejmowała się takimi aspektami ekosystemu. Niepokoiły nas inne sprawy. Dawno temu istniały tu miasta, napotykałyśmy upiorne ślady ludzkich siedlisk: butwiejące chaty z zapadniętymi czerwonawymi dachami, zardzewiałe szprychy zakopanego do połowy koła wozu oraz ledwie widoczne zarysy czegoś, co dawniej było zagrodą dla bydła, a teraz jedynie ozdobą warstw iłu usianego sosnowym igliwiem.

              O wiele gorsze okazało się jednak niskie, głośne zawodzenie o zmierzchu. Wiejący od oceanu wiatr i dziwny bezruch w głębi lądu ograniczały naszą zdolność oceny kierunku i ten dźwięk zdawał się przenikać czarną wodę, którą nasiąkały cyprysy. Była ona tak ciemna, że mogłyśmy się w niej przejrzeć, i w ogóle się nie poruszała, zastygła jak szkło. Odbijały się w niej brody szarego mchu ciasno oplatającego cyprysy. Spoglądając nad tym terenem w stronę oceanu, widziałyśmy jedynie czarną wodę, szarość cyprysowych pni oraz ciągły nieruchomy deszcz spływającego na ziemię mchu. I słychać było tylko to niskie zawodzenie. Nie sposób sobie tego wyobrazić, jeśli się tam nie było. Nie sposób też pojąć piękna tego wszystkiego, a gdy dostrzegasz piękno w pustkowiu, zachodzi w tobie jakaś zmiana. Pustkowie próbuje cię ujarzmić.

              Jak wspomniałam, tuż obok miejsca, gdzie las zalała woda, która kawałek dalej przemieniła go w słone bagna, znalazłyśmy wieżę. Nastąpiło to czwartego dnia po dotarciu do obozu, gdy miałyśmy już pewne rozeznanie w terenie. Ani mapy, które ze sobą przyniosłyśmy, ani rozmokłe, umazane sosnowym pyłkiem dokumenty pozostawione przez naszych poprzedników nie zapowiadały takiego znaleziska. Był tam otoczony pasem trawiastych zarośli, częściowo schowany pod opadłym mchem z lewej strony szlaku, okrągły blok z jakiegoś szarawego kamienia wyglądającego na mieszankę cementu i zmielonych muszli. Miał mniej więcej dwadzieścia metrów średnicy i wystawał około dwudziestu centymetrów nad ziemię. Na powierzchni nie wyryto i nie napisano niczego, co w jakikolwiek sposób określałoby jego przeznaczenie lub tożsamość jego twórców. Za umieszczonym po północnej stronie kamiennego bloku prostokątnym otworem ukazywały się spiralne schody wiodące na dół, w ciemność. Wejście przysłoniły pajęczyny prządek i fragmenty roślin naniesione przez porywisty wiatr, lecz z wnętrza dolatywało chłodne powietrze.

              Na początku tylko ja widziałam w tym czymś wieżę. Nie wiem, dlaczego akurat to słowo przyszło mi do głowy, bo przecież konstrukcja wnikała w głąb ziemi. Równie dobrze mogłam ją uznać za bunkier albo za zakopany budynek. Gdy tylko zobaczyłam schody, przypomniałam sobie jednak latarnię morską na wybrzeżu i nagle oczyma duszy ujrzałam ostatnią ekspedycję, jej uczestników odchodzących stąd jeden po drugim i ziemię, która jakiś czas wcześniej przesunęła się w spójny, z góry zaplanowany sposób, tak by latarnia morska pozostała tam, gdzie zawsze była, a jej podziemna część znalazła się w głębi lądu. Gdy tam stałyśmy, te obrazy ukazały mi się wraz z ogromem skomplikowanych szczegółów i patrząc wstecz, uznaję to za pierwszą irracjonalną myśl, jaka przyszła mi do głowy po dotarciu do naszego celu.

              – To niemożliwe – powiedziała geodetka, wpatrując się w swoje mapy.

              Zwarty półmrok późnego popołudnia spowił ją chłodną ciemnością i nadał jej słowom ton bardziej naglący niż w innych okolicznościach. Słońce zapowiadało, że wkrótce będziemy musiały użyć latarek, żeby to zbadać, choć mnie brak naturalnego światła ani trochę nie przeszkadzał.

              – A jednak to widzimy – odrzekłam. – Chyba że mamy zbiorowe halucynacje.

              – Trudno określić model architektoniczny – powiedziała antropolożka. – Materiały są niejednoznaczne, wskazują na pochodzenie lokalne, ale niekoniecznie na lokalne budownictwo. Bez wejścia do środka nie dowiemy się, czy to coś prymitywnego, nowoczesnego lub może pół na pół. Poza tym nie jestem pewna, czy udałoby mi się oszacować wiek tej budowli.

              Nie byłyśmy w stanie zawiadomić przełożonych o tym odkryciu. Jedną z zasad obowiązujących uczestników ekspedycji do Strefy X było powstrzymywanie się od wszelkich prób nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym, ponieważ obawiano się nieodwracalnego skażenia. Nie miałyśmy ze sobą wielu sprzętów na obecnym poziomie rozwoju technologicznego. Nie wzięłyśmy telefonów komórkowych ani satelitarnych, komputerów, kamer i skomplikowanych przyrządów mierniczych – miałyśmy tylko te dziwne czarne gadżety wiszące przy paskach. Nasze aparaty fotograficzne wymagały stworzenia prowizorycznej ciemni. Zwłaszcza brak telefonów komórkowych sprawiał, że prawdziwy świat wydawał się bardzo odległy. Zawsze wolałam jednak żyć bez nich. Jeśli chodzi o broń, miałyśmy noże, zamkniętą skrzynkę ze starymi pistoletami i karabin szturmowy – ten ostatni był niechętnie poczynionym ustępstwem wobec standardów bezpieczeństwa.

              Oczekiwano od nas po prostu prowadzenia zapisków – takich jak te – w dzienniku takim jak ten: lekkim, ale prawie niezniszczalnym, z wodoodpornymi kartkami, elastyczną czarno-białą okładką, niebieskimi poziomymi liniami i czerwoną pionową kreską tworzącą margines z lewej strony. Te dzienniki miały albo wrócić razem z nami, albo czekać na następną ekspedycję. Zaznaczono, że należy w nich zamieszczać jak najwięcej informacji kontekstualnych, żeby nasze doniesienia mógł zrozumieć nawet człowiek niemający pojęcia o Strefie X. Poza tym zabroniono nam pokazywania wpisów innym uczestniczkom. Przełożeni uważali, że zbyt intensywna wymiana wrażeń może wypaczyć naszą percepcję. Ale ja wiedziałam z doświadczenia, jak beznadziejne jest to dążenie, ta próba wykorzenienia tendencyjności. Nic, co żyje i oddycha, nie jest naprawdę obiektywne – nawet w próżni, nawet jeśli mózgiem rządzi wyłącznie pełne poświęcenia pragnienie prawdy.

              – Ekscytujące znalezisko – wtrąciła psycholożka, zanim zdążyłyśmy powiedzieć o wieży coś więcej. – Też jesteście podekscytowane?

              Nigdy wcześniej nas o to nie pytała. W czasie szkolenia zadawała raczej pytania w rodzaju: „Czy w sytuacji zagrożenia będziecie w stanie zachować spokój?”. Myślałam wtedy, że gra jakąś rolę, ale jest kiepską aktorką. Teraz to wrażenie stało się jeszcze silniejsze, jakby bycie naszą liderką z jakiegoś powodu ją stresowało.

              – Zdecydowanie ekscytujące... i niespodziewane – powiedziałam, starając się jej nie przedrzeźniać, co jednak nie do końca mi się udało.

              Ze zdziwieniem poczułam rosnące napięcie, przede wszystkim dlatego, że w porównaniu z moją wyobraźnią i marzeniami takie znalezisko wydawało się dość banalne. Przed przekroczeniem granicy fantazjowałam o bardzo wielu rzeczach: o ogromnych miastach, dziwacznych zwierzętach, a raz, kiedy byłam chora, o olbrzymim potworze, który wynurzył się z fal, by zniszczyć nasz obóz.

              Geodetka tylko wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała na pytanie psycholożki. Antropolożka pokiwała głową, jakby się ze mną zgadzała. Właz do wieży prowadzącej w głąb ziemi zdawał się obiecywać czyjąś obecność, pusta powierzchnia miała w sobie coś, co potem długo opisywałyśmy. Ta obecność przejawiała się podobnie jak niewielka gorączka, doskwierała nam wszystkim.

              Podałabym wam imiona trzech pozostałych uczestniczek, gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie, ale tylko geodetka przetrwała dłużej niż parę dni. Zresztą zawsze mocno nas zniechęcano do używania imion: miałyśmy się skupić na celu, a „wszystkie osobiste sprawy należało odsunąć na bok”. Imiona przynależały do świata, z którego przybyłyśmy, a nie do osób, którymi stałyśmy się w Strefie X.

             

 


              Na początku nasza ekspedycja liczyła pięć osób i była wśród nas językoznawczyni. Aby dotrzeć do granicy, musiałyśmy wejść do osobnych śnieżnobiałych pomieszczeń z drzwiami w głębi i metalowym krzesłem w kącie. Wzdłuż krzesła były otwory na pasy, które źle mi się kojarzyły, ale postanowiłam, że i tak dotrę do Strefy X. Obiekt, w którym znajdowały się te pomieszczenia, podlegał Southern Reach, tajnej rządowej agencji zajmującej się wszystkimi sprawami związanymi ze Strefą X.

              Czekałyśmy, aż przeprowadzą niezliczoną ilość odczytów, z otworów wentylacyjnych w suficie dmuchało na nas powietrze, czasem chłodne, a czasem gorące. W pewnej chwili do pomieszczenia każdej z nas wchodziła psycholożka, ale nie pamiętam, o czym rozmawiałyśmy. Potem wyszłyśmy tymi drzwiami w głębi i znalazłyśmy się w centralnym punkcie przerzutowym: długim korytarzu z dwuskrzydłowymi drzwiami na końcu. Powitała nas tam psycholożka, lecz językoznawczyni się już nie zjawiła.

              – Rozmyśliła się – poinformowała nas psycholożka, odpowiadając na nasze pytania zaciętą miną. – Postanowiła zostać.

              Trochę to mną wstrząsnęło, ale jednocześnie poczułam ulgę, że nie zrezygnował ktoś inny. W całym zestawie naszych umiejętności kwalifikacje językoznawczyni wydawały się wtedy najmniej niezbędne.

              – A teraz oczyśćcie swój umysł – powiedziała po chwili psycholożka.

              To oznaczało, że wprowadzi nas w stan hipnozy, żebyśmy mogły przekroczyć granicę. Następnie miała zahipnotyzować samą siebie. Wyjaśniono nam, że podczas przechodzenia na drugą stronę należy zachować środki ostrożności, by nie dać się zwieść własnemu umysłowi. Najwidoczniej często zdarzały się halucynacje. Przynajmniej tak nam powiedzieli. Teraz nie jestem już pewna, czy mówili prawdę. Samą naturę granicy zatajono przed nami ze względów bezpieczeństwa. Wiedziałyśmy tylko, że jest niewidoczna gołym okiem.

              No więc kiedy „ocknęłam” się wśród innych, byłyśmy już w pełnym rynsztunku: miałyśmy ciężkie buty trekkingowe, ważące dwadzieścia kilo plecaki i mnóstwo dodatkowych sprzętów przyczepionych do pasków. Wszystkie trzy byłyśmy otumanione, antropolożka przyklękła. Psycholożka cierpliwie czekała, aż dojdziemy do siebie.

              – Przykro mi – powiedziała. – To było najmniej wstrząsające przejście, jakie mogłam wam zapewnić.

              Geodetka zaklęła i spiorunowała ją wzrokiem. Miała temperament, który widocznie uznano za atut. Antropolożka, jak to ona, wstała bez narzekania. A ja, jak to ja, byłam zbyt pochłonięta obserwacją, by rozpamiętywać to przykre przebudzenie. Zauważyłam na przykład ledwie widoczny okrutny uśmiech psycholożki, kiedy patrzyła, jak usiłujemy się dostosować do nowych warunków, jak antropolożce plączą się nogi i jak nas za to przeprasza. Później sobie uświadomiłam, że mogłam opacznie zinterpretować tę minę: może psycholożka cierpiała albo użalała się nad sobą.

              Byłyśmy na drodze gruntowej usianej kamieniami, opadłymi liśćmi i wilgotnymi igłami sosnowymi. Chodziły po niej osy z rodziny żronkowatych i maleńkie szmaragdowe chrząszcze. Po obu stronach wznosiły się wysokie sosny z łuszczącymi się fałdami kory, a cienie ptaków w locie kreśliły między nimi linie. Powietrze było tak świeże, że waliło w płuca, i przez kilka sekund z trudem łapałyśmy oddech, przede wszystkim z powodu zaskoczenia. Następnie zaznaczyłyśmy swoje położenie kawałkiem czerwonego materiału przywiązanego do drzewa i ruszyłyśmy naprzód, w nieznane. Zapowiedziano nam, że jeśli psycholożka z jakiegoś powodu będzie niezdolna do działania i nie przyprowadzi nas z powrotem po zakończeniu misji, mamy wrócić same i czekać na „wycofanie”. Nikt nie wyjaśnił, jaką formę może przyjąć to „wycofanie”, lecz dano nam do zrozumienia, że zwierzchnicy będą mogli obserwować ten proces z daleka, mimo że odbywałby się po drugiej stronie granicy.

              Zabroniono nam się odwracać po przejściu na drugą stronę, ale mimo to rzuciłam ukradkowe spojrzenie przez ramię, kiedy psycholożka była skupiona na czymś innym. Nie jestem pewna, co zobaczyłam. To coś było mgliste, miało rozmazane kontury i znajdowało się już daleko za nami – może to była brama, a może tylko przywidzenie. Nagły błysk ściany musującego, szybko niknącego światła.

             

 


              Powody, dla których zgłosiłam się na ochotnika, nie miały nic wspólnego z moimi kwalifikacjami. Prawdopodobnie przyjęto mnie jednak właśnie dlatego, że specjalizuję się w środowiskach przejściowych, a ten obszar ulegał wielokrotnym przeobrażeniom, co oznaczało, że obejmował złożony system ekosystemów. Tylko w nielicznych miejscach można było jeszcze znaleźć siedlisko, w którym na przestrzeni dziesięciu, dwunastu kilometrów przechodzi się z lasu na mokradła, potem na słone bagna i w końcu na plażę. Powiedziano mi, że w Strefie X znajdę faunę morską, która przystosowała się do brachicznej wody, a w fazie odpływu płynie daleko w głąb naturalnych kanałów utworzonych przez trzcinę i dzieli środowisko z wydrami i sarnami. Na plaży usianej dziurkami krabów skrzypków można było zauważyć olbrzymie gady, gdyż one także przystosowały się do nowego siedliska.

              Rozumiałam, dlaczego nikt już nie mieszka w Strefie X, która dzięki temu zachowała nieskazitelną czystość, ale ciągle o tym zapominałam. Postanowiłam udawać, że to po prostu rezerwat dzikiej przyrody, a my jesteśmy turystkami, które przypadkiem zajmują się też pracą naukową. Brzmiało to sensownie również z innego powodu: nie wiedziałyśmy, co tu zaszło ani co teraz się działo, a wszelkie gotowe teorie mogły wpłynąć na analizę napotykanych dowodów. Na szczęście w moim wypadku to, jakimi kłamstwami się karmiłam, nie miało większego znaczenia, bo moje życie w prawdziwym świecie stało się co najmniej równie puste jak to w Strefie X. Nic mnie tam nie trzymało, więc chciałam być tutaj. Nie wiem, co sobie wmawiały pozostałe uczestniczki, i nie chciałam tego wiedzieć, ale wszystkie przynajmniej udawały pewne zaciekawienie. Ciekawość bywa potężnym czynnikiem rozpraszającym.

              Tego wieczoru rozmawiałyśmy o wieży, którą pozostała trójka uparcie nazywała tunelem. Odpowiedzialność za nadrzędny cel naszych badań spoczywała na każdej z nas, lecz wszystkie nasze decyzje podlegały zwierzchnictwu psycholożki. Jedną z obecnie obowiązujących zasad wysyłania ekspedycji było przyznanie każdemu członkowi pewnej autonomii, która pomagała zwiększyć „prawdopodobieństwo znacznego zróżnicowania danych”.

              Ten niewyraźny podział obejmował także odrębne zestawy naszych umiejętności. Na przykład wszystkie dostałyśmy podstawową broń i przeszłyśmy szkolenie survivalowe, ale to geodetka miała o wiele bogatsze doświadczenie w zakresie medycyny i walki niż reszta z nas. Antropolożka pracowała kiedyś jako architektka. Przed laty przeżyła pożar zaprojektowanego przez siebie budynku i była to jedyna osobista informacja, jaką o niej usłyszałam. O psycholożce wiedziałyśmy najmniej, lecz chyba wszystkie przypuszczałyśmy, że wywodzi się z jakiegoś środowiska kierowniczego.

              Rozmowa o wieży była dla nas w pewnym sensie pierwszą okazją do zbadania granic sporu i kompromisu.

              – Moim zdaniem nie powinnyśmy się skupiać na tunelu – powiedziała antropolożka. – Lepiej zacząć od rozpoznania terenów położonych dalej, a potem wrócić z zebranymi informacjami, między innymi na temat latarni morskiej.

              Była taka przewidywalna – a może jednak przewidująca – próbowała nam podsunąć bezpieczniejszą, wygodniejszą możliwość. Ja uważałam tworzenie mapy za zadanie powierzchowne albo wręcz monotonne, lecz nie mogłam zaprzeczyć, że na żadnej mapie nie ma śladu wieży.

              Wtedy odezwała się geodetka:

              – W takim razie uważam, że zanim zaczniemy badać dalsze tereny, powinnyśmy wyeliminować tunel, który jest czymś obcym albo i zagrażającym. Jeśli od razu ruszymy naprzód, będziemy miały coś w rodzaju wroga za plecami.

              Przyszła do nas z wojska i już doceniłam wartość jej doświadczenia. Wcześniej myślałam, że geodetce będzie zależało przede wszystkim na badaniu terenu, więc jej opinia wydała mi się szczególnie istotna.

              – Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę poznawać tutejsze siedliska – powiedziałam. – Ale fakt, że „tunelu”... lub wieży... nie ma na żadnej mapie, nadaje tej strukturze pewne znaczenie. Albo celowo nie uwzględnili jej na naszych mapach, a zatem już o niej wiedzą... co też jest rodzajem informacji... albo to nowa budowla, której tu nie było, kiedy zjawiła się poprzednia ekspedycja.

              Geodetka spojrzała na mnie z wdzięcznością, jednak moje stanowisko nie miało nic wspólnego z popieraniem jej. Myśl o budowli sięgającej prosto w głąb ziemi wywoływała u mnie zawroty głowy połączone z zafascynowaniem strukturą. Nie jestem w stanie powiedzieć, co mnie w tym pociągało, a co przerażało. Ciągle miałam przed oczami wnętrze muszli łodzika i inne występujące w naturze wzory, które balansują na krawędzi klifu oddzielone jednym nagłym skokiem od tego, co nieznane.

              Psycholożka pokiwała głową, prawdopodobnie ważąc nasze opinie.

              – Czy któraś z was czuje choćby najmniejszą chęć powrotu? – spytała.

              Pytanie było uzasadnione, lecz mimo to denerwujące.

              Wszystkie trzy zaprzeczyłyśmy ruchem głowy.

              – A ty? – zwróciła się geodetka do psycholożki. – Co o tym myślisz?

              Psycholożka dziwnie się uśmiechnęła. Na pewno wiedziała, że któraś z nas mogła otrzymać zadanie obserwowania jej reakcji na bodźce. Może rozbawiła ją myśl, że wybrano do tego właśnie geodetkę, ekspertkę w dziedzinie powierzchni, a nie biolożkę albo antropolożkę.

              – Muszę przyznać, że czuję teraz spory niepokój. Nie jestem pewna, czy to skutek oddziaływania nowego środowiska, czy może tego tunelu. Osobiście wolałabym wykluczyć tunel.

              Wieżę.

              – Zatem mamy trzy do jednego – podsumowała antropolożka, której wyraźnie ulżyło, że podjęto tę decyzję za nią.

              Geodetka tylko wzruszyła ramionami.

              Chyba się pomyliłam w kwestii ciekawości. Geodetka w ogóle nie sprawiała wrażenia zainteresowanej.

              – Nudzi ci się? – spytałam.

              – Chcę jak najszybciej mieć to za sobą – odrzekła, zwracając się do całej grupy, jakbym zadała to pytanie w imieniu nas wszystkich.

              Prowadziłyśmy tę rozmowę we wspólnym namiocie. Było już ciemno i wkrótce rozległo się owo dziwne, tęskne nawoływanie. Wiedziałyśmy, że w dziczy jest to naturalne, lecz jednak przeszedł nas lekki dreszcz. Wróciłyśmy do swoich kwater, żeby zostać sam na sam z myślami, jakby zawodzenie było sygnałem do rozejścia się. Przez chwilę leżałam w namiocie, próbując traktować wieżę jak tunel albo nawet szyb, ale mi się nie udało. Mój umysł ciągle wracał do pytania: co się kryje u jej podstawy?

             

 


              W czasie wędrówki od granicy do obozu niedaleko wybrzeża właściwie nie zauważyłyśmy niczego niezwykłego. Ptaki śpiewały, tak jak powinny, sarny uciekały, a ich białe ogony przypominały wykrzykniki na tle zielonych i brązowych zarośli, krzywonogie szopy pracze zajmowały się swoimi sprawami, nie zwracając na nas uwagi. Jako grupa czułyśmy się chyba oszołomione wolnością po tylu miesiącach spędzonych w zamknięciu, poświęconych szkoleniu i przygotowaniom. W tamtym korytarzu w przestrzeni przejściowej nic nie mogło nas dosięgnąć. Nie byłyśmy ani tym, czym byłyśmy wcześniej, ani tym, czym miałyśmy się stać po dotarciu do celu.

              Dzień przed przybyciem do obozu ten nastrój na chwilę prysł, gdy w pewnej odległości na szlaku przed nami pojawił się olbrzymi dzik. Znajdował się tak daleko, że na początku trudno było go zidentyfikować nawet przez lornetkę. Mimo słabego wzroku to zwierzę ma niebywale czuły węch i zaczęło szarżować z odległości stu metrów. Pędziło prosto na nas... Miałyśmy jednak dość czasu, by się zastanowić, co zrobić, i wyciągnąć długie noże, a geodetka – karabin szturmowy. Kule pewnie zdołałyby zatrzymać trzystukilowego dzika. A może nie. Czułyśmy się niepewnie, odrywając wzrok od tego zwierzęcia, by odwiązać skrzynkę z pistoletami i otworzyć jej trzy zamki.

              Nie było czasu na zastosowanie sugestii hipnotycznej mającej zwiększyć nasze skupienie i opanowanie. Gdy dzik pędził w naszą stronę, psycholożka zdążyła tylko powiedzieć:

              – Nie zbliżajcie się do niego! Uważajcie, żeby was nie dotknął!

              Antropolożka chichotała – trochę ze zdenerwowania, a trochę dlatego, że niebezpieczna sytuacja rozwijała się naprawdę długo, stwarzając absurdalne wrażenie. Jedynie geodetka podjęła bezpośrednie działanie: przyklękła na jedno kolano, żeby lepiej wymierzyć. Wśród otrzymanych przez nas rozkazów znalazło się pomocne zalecenie, by „zabijać tylko w sytuacji zagrożenia życia”.

              Nadal obserwowałam dzika przez lornetkę. Gdy się zbliżał, jego pysk wyglądał coraz dziwniej. Był wykrzywiony, jakby zwierzę zmagało się z potworną wewnętrzną udręką. W samym długim i szerokim pysku nie było absolutnie nic nadzwyczajnego, a jednak widząc spojrzenie dzika jakby skierowane ku wnętrzu oraz odwrócony w lewo łeb, który wyglądał jak ciągnięty niewidzialną uzdą, poczułam ukrytą w tym wszystkim zdumiewającą obecność czegoś oprócz tej rozpędzonej bestii. W oczach zwierzęcia połyskiwało coś w rodzaju iskier, których nie potrafiłam uznać za prawdziwe. Pomyślałam, że to pewnie efekt uboczny lekkiego drżenia mojej dłoni ściskającej lornetkę.

              Cokolwiek trawiło dzika, wkrótce strawiło także jego pragnienie przypuszczenia ataku. Zwierzę gwałtownie skręciło w lewo, wydając z siebie dźwięk, który potrafię opisać wyłącznie jako głośny krzyk bólu, i zniknęło w zaroślach. Gdy dotarłyśmy do tego miejsca, dzika już nie było, został po nim tylko mocno zryty szlak.

              Przez kilka dni moje myśli krążyły wokół możliwych wyjaśnień tego, co widziałam: pasożytów układu nerwowego i innych pasażerów na gapę. Szukałam racjonalnych teorii biologicznych. Po jakimś czasie dzik wtopił się jednak w tło jak wszystko inne, co minęłyśmy po drodze, i znowu skupiłam się na przyszłości.

             

 


              Nazajutrz po odkryciu wieży wstałyśmy wcześnie, zjadłyśmy śniadanie i zgasiłyśmy ognisko. Powietrze było rześkie i chłodne, typowe dla tej pory roku. Geodetka otworzyła składzik z bronią i dała każdej z nas pistolet. Sama dalej trzymała karabin, który miał dodatkową zaletę w postaci latarki pod lufą. Nie przypuszczałyśmy, że przyjdzie nam tak szybko otworzyć tę skrzynkę, i choć żadna z nas nie protestowała, wyczułam między nami nowy rodzaj napięcia. Wiedziałyśmy, że członkowie drugiej ekspedycji do Strefy X popełnili samobójstwo, strzelając do siebie z broni palnej, a członkowie trzeciej wystrzelali się nawzajem. Dopiero gdy kilka kolejnych ekspedycji obyło się bez strat w ludziach, zwierzchnicy ponownie przydzielili broń. Byłyśmy dwunastą ekspedycją.

              Poszłyśmy zatem do wieży, wszystkie cztery. Słoneczne cętki przenikały przez mech i liście, słońce tworzyło archipelagi światła na płaskiej powierzchni włazu. Nadal wyglądał nijako, zwyczajnie, nie było w nim niczego złowrogiego... a mimo to stanie tam i przyglądanie się mu wymagało silnej woli. Zauważyłam, że antropolożka spogląda na czarny gadżet przy swoim pasku i z ulgą stwierdza, że nie widać czerwonego światełka. Gdyby się pojawiło, musiałybyśmy przerwać rozpoznanie terenu i zająć się czymś innym. Nie chciałam tego, mimo że czułam lekki strach.

              – Jak myślicie, czy głęboko to sięga? – spytała antropolożka.

              – Pamiętajcie, że powinnyśmy polegać na pomiarach – wtrąciła psycholożka, lekko marszcząc brwi. –Pomiary nie kłamią. Ta budowla ma 18,42 metra średnicy. Wystaje 20,06 centymetra nad ziemię. Wygląda na to, że schody zostały usytuowane po stronie północnej albo blisko niej, co może się okazać przydatne podczas ustalania genezy tej struktury. Zbudowano ją z kamienia i zlepu muszlowego, a nie z metalu czy cegieł. Tyle, jeśli chodzi o fakty. To, że nie było jej na mapach, może jedynie oznaczać, że dopiero burza odsłoniła wejście.

              Wiara psycholożki w pomiary i jej uzasadnienie braku wieży na mapach wydały mi się dziwnie... ujmujące? Może po prostu chciała nas uspokoić, ale wolałam myśleć, że próbuje uspokoić samą siebie. Jako osoba, która miała nami dowodzić, i chyba także wiedzieć więcej od nas, musiała się czuć niepewnie i samotnie.

              – Mam nadzieję, że tunel kończy się mniej więcej dwa metry pod ziemią i będziemy mogły wrócić do tworzenia mapy – powiedziała geodetka, siląc się na beztroski ton, ale po chwili zarówno do niej, jak i do reszty z nas dotarły słowa „dwa metry pod ziemią”, wynurzające się z jej wypowiedzi niczym złowieszczy duch, i wszystkie zamilkłyśmy.

              – Chcę zaznaczyć, że nie potrafię o tym myśleć inaczej jak o wieży – wyznałam po chwili. – Nie przypomina mi to tunelu.

              Uznałam, że należy podkreślić ten rozdźwięk przed zejściem, nawet gdyby miał wpłynąć na ich ocenę mojego stanu psychicznego. Widziałam wieżę wwiercającą się w ziemię. Na myśl, że stoimy na jej wierzchołku, czułam lekkie zawroty głowy.

              Wszystkie trzy wbiły we mnie wzrok, jakbym to ja była tym dziwnym zawodzeniem o zmierzchu. Po chwili odezwała się psycholożka:

              – Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej – powiedziała bez entuzjazmu – to nie widzę w tym niczego złego.

              Pod baldachimem drzew znowu zapadła cisza. Jakiś chrabąszcz wzbił się spiralnym lotem ku gałęziom, ciągnąc za sobą drobinki kurzu. Chyba wszystkie zrozumiałyśmy, że dopiero teraz naprawdę weszłyśmy do Strefy X.

              – Pójdę pierwsza i zobaczę, co jest na dole – odezwała się w końcu geodetka, a my z radością na to przystałyśmy.

              Na początku schody wiodły ostrym łukiem w dół. Stopnie były wąskie, więc geodetka musiała wejść do wieży tyłem. Gdy zajęła pozycję, odsunęłyśmy pajęczyny patykami. Stała na krawędzi stopnia z karabinem przewieszonym przez ramię i patrzyła na nas. Związała włosy, przez co jej twarz wydała się bardziej napięta i mizerna. Czy właśnie wtedy powinnyśmy były ją zatrzymać? Wymyśleć inny plan? Jeśli tak, zabrakło nam odwagi.

              Z dziwnym uśmieszkiem, jakby poddawała nas krytycznej ocenie, geodetka schodziła coraz niżej, aż w końcu widziałyśmy tylko jej twarz spowitą mrokiem. Potem ona także zniknęła. Pozostała po niej pusta przestrzeń, co tak mną wstrząsnęło, jakby w rzeczywistości działo się coś odwrotnego: jakby nagle z mroku wynurzyła się twarz. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, czym przyciągnęłam spojrzenie psycholożki. Antropolożka niczego nie zauważyła, była zbyt zajęta gapieniem się na schody.

              – Wszystko w porządku? – zawołała psycholożka do geodetki.

              Jeszcze przed sekundą wszystko było w porządku. Czemu teraz miałoby nie być?

              Geodetka głośno mruknęła w odpowiedzi, jakby przyznawała mi rację. Jeszcze przez chwilę słyszałyśmy, jak się męczy, schodząc po wąskich stopniach. Potem zapadła cisza i rozległy się odgłosy innego ruchu, odbywającego się w innym rytmie, i przez jeden przeraźliwy moment brzmiały tak, jakby dobiegały z innego źródła.

              Potem jednak usłyszałyśmy głos geodetki:

              – Do tego poziomu jest czysto!

              Do tego poziomu. Poczułam dreszcz na myśl o tym, że moja wizja wieży nie została jeszcze obalona.

              Był to sygnał dla mnie i antropolożki, żeby zacząć schodzić. Psycholożka miała stać na straży.

              – Pora na was – powiedziała zdawkowo, jakbyśmy były w szkole, gdzie właśnie kończy się lekcja.

              Wezbrały we mnie emocje, których nie potrafiłam dokładnie określić, i przez chwilę miałam mroczki przed oczami. Ruszyłam za antropolożką, tak skwapliwie przedzierając się przez pozostałości pajęczyn i zabalsamowane szczątki owadów ku chłodnej słonawości tego miejsca, że o mało jej nie przewróciłam. Ostatni widok ze świata na górze: psycholożka patrząca na mnie z lekko zmarszczonymi brwiami, a nad nią drzewa i błękitne niebo prawie oślepiające na tle ciemnych ścian po obu stronach schodów.

              Niżej na murach rozciągały się cienie. Temperatura spadła i w zamkniętej przestrzeni zmieniło się brzmienie dźwięków. Miękkie stopnie tłumiły odgłos naszych kroków. Jakieś siedem metrów pod powierzchnią struktura wnikała jeszcze głębiej. Sufit tkwił na wysokości mniej więcej dwóch i pół metra, co oznaczało, że mamy nad głową dobre cztery metry kamienia. Latarka przy karabinie szturmowym geodetki oświetlała wnętrze, ale była skierowana w przeciwną stronę, na ściany w kolorze złamanej bieli, pozbawione wszelkich ozdób. Kilka pęknięć wskazywało albo na upływ czasu, albo na jakiś gwałtowny nacisk. Wyglądało na to, że ten poziom ma taki sam obwód jak odsłonięta górna część, co także potwierdzało hipotezę o jednolitej solidnej budowli zakopanej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin