Ahern Jerry - Krucjata 09 - Płonacą ziemia.pdf

(420 KB) Pobierz
JERRY AHERN
K
RUCJATA
9.PŁONĄCA ZIEMIA
(
P
RZEŁOŻYŁ:
P
IOTR
S
KURZYŃSKI)
SCAN
-DAL
Dla żony Sharon (nie mylić z Sarah), dla Jasona, Michaela oraz Samanthy Ann Ahernów... Dla
wszy​stkich, których zawsze kochałem...
ROZDZIAŁ I
Reed, nie czekając, aż jeep zatrzyma się na dobre, otworzył drzwiczki i wyskoczył na chodnik,
wołając do kierowcy:
- Wracaj pędem do sztabu i powiedz tym dupkom, aby jak najszybciej wprowadzili w życie plan
obrony numer trzy.
- Tak, panie pułkowniku, ale...
- Żadnych “ale”, ruszaj!
- A co będzie z panem?
- Już ja załatwię sobie jakiś środek transportu. Teraz zjeż​dżajcie, kapralu.
- Tak, sir! - zawołał żołnierz, lecz jego słowa już nie dotarły do pułkownika Reeda biegnącego w
stronę budynków byłej szkoły wyższej, zamienionej obecnie na szpital polowy. Wy​sokie schody, typowe
dla wielkich gmachów stanów zachod​nich, pokonał w trzech susach. Stojący przy drzwiach strażnik
wyprostował się jak struna, prezentując broń.
- Zapomnijcie o tym, żołnierzu! Lećcie do kwatermistrza i powiedzcie mu, że zgodnie z planem
obrony numer trzy ewakuujemy szpital.
Reed, nie czekając na odpowiedź, minął wartownika i wy​biegł na dziedziniec, chcąc dostać się do
bloku C, gdzie dawniej były pracownie, a obecnie oddział kobiecy. Skrajem dziedzińca szedł młody
pielęgniarz, popychając przed sobą wózek z butlami tlenowymi.
- Człowieku, ewakuacja! - zawołał pułkownik. - Za parę minut pojawią się nad nami Sowieci!
Przygotujcie pacjentów do drogi!
Oficer wbiegł do budynku, ślizgając się na wypolerowanej posadzce korytarza. Ujrzał wpatrującą
się w niego pielęgniar​kę, ubraną w za duży dla niej wykrochmalony fartuch.
- Siostro, przygotujcie pacjentów. Musimy stąd zwiewać, nadlatują Rosjanie!
Przemknął obok oniemiałej kobiety i wpadł do jednej z sal. W niewielkim pomieszczeniu było dość
miejsca na trzy łóżka, ale stało tylko jedno. Leżąca na nim posiwiała kobieta przy​pominała bardziej
woskową figurę niż żywego człowieka. Do lewego przedramienia miała przymocowaną kroplówkę. Na
skraju posłania siedział siwy starszy mężczyzna o nierucho​mej twarzy, otwartych ustach i załzawionych
oczach, z któ​rych wyzierał ogromny ból. Na widok wchodzącego Reeda wstał, odzywając się
nieprzytomnym głosem:
- Pan pułkownik? Oficer zasalutował.
- Pułkowniku Rubenstein, lada chwila spodziewamy się nalotu Rosjan. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Musimy przewieźć pańską żonę w bezpieczniejsze miejsce.
W oczach mężczyzny zabłysła złość.
- To nie twoja sprawa, Reed. Zajmij się ewakuacją, ja jestem jedynie emerytowanym oficerem
lotnictwa. Zabierz innych pacjentów, ale moja żona zostanie tu wraz ze mną. Nie może​my jej stąd
zabierać.
- Pułkowniku, oni nadlatują...
- Dobrze wiem, co robię, Reed. Ona nie może być przewie​ziona. To by jedynie skróciło jej życie,
okradło ją z tych paru godzin, jakie pozostały... Moja żona umiera i wie o tym. Jeśli Rosjanie nadlecą, to
umrzemy oboje.
Reed potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- Nie może pan tego uczynić. A co z pańskim synem...?
- Paul to zrozumie.
- Nie! Gdybym ja był na jego miejscu, nigdy bym nie zrozumiał. Pański syn i pana stanowisko
zobowiązują pana do życia, pułkowniku. Pańska żona sama by o tym panu przypo​mniała, gdyby tylko...
- Wystarczy, Reed! - Przerwał stanowczo Rubenstein. - Wynoś się stąd i zostaw matkę Paula. Niech
umrze w spokoju!
Oficer zacisnął pięści w bezsilnej złości, odwrócił się i wyszedł bez słowa. Idąc przez korytarz,
wytarł dłonią łzy, które niespodziewanie napłynęły mu do oczu. Jego matka także umarła na raka i też nic
nie mógł poradzić.
- A niech to diabli! - Uderzył pięścią w ścianę. Przejmujący ból przeszył kości dłoni.
Wyszedłszy na dziedziniec, usłyszał dudniący w głośnikach głos szpitalnego administratora,
nakazującego natychmiasto​wą ewakuację. Przynajmniej jedno jego zadanie zostało speł​nione należycie!
Reed, wiedząc, że pani Rubenstein choruje na raka kości, z trudem pogodził się z myślą o jej
rychłej śmierci. Ale że miał umrzeć jej mąż, a jego najlepszy przyjaciel... Tego nie potrafił zrozumieć, nie
umiał tego przyjąć do wiadomości!
Wyprzedzając wyprowadzanych pacjentów, doszedł do uli​cy. Przed schodami stały już cztery
wielkie ciężarówki, na których tłoczyli się przerażeni chorzy i ranni.
Oficer spojrzał na zegarek. W każdej chwili mogli pojawić się Rosjanie. Dlaczego ciężarówki
jeszcze nie odjeżdżają?
Wreszcie ruszyły.
Przez warkot motorów i gwar rozmów szpitalnego persone​lu przedarło się metaliczne buczenie.
Reed wyciągnął z chle​baka lornetkę i skierował ją na północny wschód. Z tej odległości wielkie
śmigłowce bojowe wyglądały jak ociężale brzęczące owady, jak ciemna metalowa szarańcza, gotowa
pożreć wszystko, co jeszcze żyje. Naliczył ich siedemnaście.
Przymknął oczy i pomyślał o swoim przyjacielu, pułkowni​ku Rubensteinie. Staruszek miał szansę
wydostania się stąd, ale z niej nie skorzystał. Reed mógł to zrozumieć, chociaż wolałby, aby Rubenstein
zadbał o swoje bezpieczeństwo.
Przygładził dłonią rozwiane włosy i ponownie spojrzał na nadlatujące helikoptery.
- Niech Bóg strąci was wszystkich na dno piekła! - mruknął pułkownik, lecz wątpił, czy piekło
okazałoby się gorsze niż ta cała cholerna wojna.
ROZDZIAŁ II
Stojący obok profesora Złowskiego pułkownik Rożdiestwieński zapalił papierosa, mimo iż
wyraźnie widział tablice z zakazem palenia, wiszące na każdej ścianie laboratorium. Czasami pułkownik
sprawiał wrażenie, że należy do tego gatunku ludzi, którzy natychmiast muszą sięgnąć po każdy zakazany
owoc.
Rożdiestwieński pochylił się nad szklaną płytą zakrywają​cą kriogeniczną komorę, uważnie
wpatrując się w skłębione opary gazu, błyszczące niebieskawą poświatą. Niebieskawą tak jak wczesny
świt... “Tak - pomyślał - to może być świt nowej ery...” Dla jego ludzi!
O ile człowiek znajdujący się w komorze przeżyje.
Rożdiestwieński spojrzał na Złowskiego i zauważył, że naukowcowi dłonie drżą z emocji.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin