Paukszta Eugeniusz - Spod Szczęśliwej Gwiazdy.pdf

(959 KB) Pobierz
Paukszta Eugeniusz
Spod Szczęśliwej Gwiazdy
Opowiadania
Wydanie 3 Wydawnictwo „Śląsk" •
Katowice 1974
Okładkę i obwolutę projektowała Halina Niemiec
Redaktor Wiesława Szczepanowsk. Redaktor techniczny Maria Dziubowa Korektor Władysław
Erber
KARP CIAROCHA
Zakląłem w duszy najserdeczniej jak mogłem, przystając nad brzegiem w poczuciu kompletnego
zawodu. Pogoda zapowiadała dobry połów, chmurzyska zwartym wałem ciągnęły tuż nad taflą
zmarszczoną leciutkim powiewem, ale wszystko to nie zda się na nic. Pomost był dzisiaj zajęty.
Trudno wymarzyć lepsze stanowisko. Wysunięty daleko W wodę przy wrzynającym się w toń,
rozrosłym paśmie trzciny, u przedproża głębiny, w miejscu, gdzie niemrawy nurt starej odnogi wlewał
się muliście w jezioro, pomost był zbudowany solidnie, z mocnych bali, obitych od góry deskami. Nie
zabrakło nawet ławeczki do siedzenia i blaszanego daszku dla osłony przed wiatrem czy deszczem. Od
czasu mego przybycia w nadodrzańskie strony nikt z wędkarzy nie zakłócał spokoju tego miejsca i
zaanektowałem je jako bezsporną swą własność. Nęcona systematycznie ryba chętnie przypływała na
zgubne dla niej żerowisko. Połowy miewałem nadzwyczajne, przynajmniej w porównaniu z mymi
dotychczasowymi sukcesami.
Każdego dnia, rankami i popołudniami, spędzałem na tym' pomoście długie godziny. Niedaleką
drogę od domu gospodarza, który mnie przyjął w swe progi, przebywałem krokiem o narastającym
przyspieszeniu. Poganiała mnie emocja rybacka. Każda stracona minuta rozciągała się w
nieskończoność.
Cóż dziwnego, że stojąc teraz z zawiedzioną miną na brzegu, przyzywałem na pamięć najgorsze
wyzwiska, darząc nimi nieznajomego wędkarza na moim pomoście. Zapatrzony w pląsanie pławików,
nawet się nie obejrzał do tyłu, cóż innego mogło go obchodzić poza podniecającym oczekiwaniem na
zdobycz, muskającą kędyś przy gruncie przynętę.
Ciężkie, nalane szarzyzną chmurzyska dalej się snuły leniwie po niebie, stapiając się na
horyzoncie ze spłachciami rozlewisk wodnych. Łagodne podmuchy wiatru niosły ze sobą rześkawy
rozkurz mżawki. Zupełnie blisko, przy gęstwie pałki wodnej, czujnie wartowała czapla, nie strwożona
ludzką obecnością.
Piekielny intruz poderwał wędzisko. Wygięło się łukiem, smagało powietrze, wężowymi pląsami
chybotało na strony. Niedobra zawiść ogarniała mnie bez reszty. Już nie tyle widziałem, co słyszałem
potężnego leszcza, desperacko bijącego o wodę. Nieznajomy sprawnie, musiałem to przyznać,
przewrócił rybę na płask, by nie wypłaszać łowiska. Wędzisko wciąż rozcinało chmury wygiętym
łukiem. Aż w pewnej chwili odprężyło się z nagła. Głuche pacnięcie, zaraz po nim gwizd pełnego
satysfakcji zachwytu.
Kaszlnąłem drwiąco i zarazem ostrzegawczo. Wędkarz obejrzał się spokojnie, to jego opanowanie
jeszcze bardziej mnie rozzłościło. Na jego miejscu na pewno bym zareagował gwałtowniej.
Spotykały się nasze wejrzenia. W swoim starałem się skoncentrować całą niechęć i niemal
nienawiść. Najwidoczniej nie potrafił odczytać tych uczuć. Ogarnął wzrokiem moją postać, rybacki
strój, wędki trzymane bezradnie w ręku, dopiero wtedy usłyszałem jego chropawy, choć miły w
brzmieniu głos.
— Dzień dobry... Pogoda, że lepszej nie czekać. Chodź pan, to dobre miejsce, zmieścimy się
łatwo...
Gniewnie mruknąłem coś w odpowiedzi. Tkwiłem w miejscu, miotany sprzecznościami. Kusił
pomost, choćby już dzielony we dwójkę. Wzbierała zarazem jakaś urażona duma, ambicja, aby nie
skorzystać z łaskawości nieznanego wędkarza. Mało, że zagarnął mój pomost, jeszcze raczy mnie
darzyć jakimiś względami.
Nie wiem, czym by się to skończyło, ale pogodziła nas ryba.
Na wędce zaczęły się wyprawiać jakieś dziwy. Nieznajomy schylił się, łapiąc w ostatniej niemal
chwili umykające z pomostu wędzisko. Przyhamowane, odpowiedziało głuchym warkotem dobrze już
spracowanego, bo coraz to zacinającego się kołowrotka. Linka ze szpuli wysnuwała się błyskawicznie,
ryba parła ku środkowi jeziora.
Emocja stawała się zbyt duża, aby można było dalej zabawiać się w sondowania wewnętrzne,
wymierzające proporcje między urażoną ambicją a pragnieniem znalezienia się na pomoście.
— Hamuj pan, to karp, hamuj, człowieku!
Krzycząc tak, dosłownie wywrzaskując każde z tych słów, cisnąłem swym sprzętem o ziemię i,
omal nóg nie łamiąc, pędziłem skokami ku borykającemu się z kołowrotkiem nieznajomemu.
Próbował przyhamować wirującą tarczę, palce, jak od noża, zaczerwieniły mu się krwią, nie
zwrócił na to uwagi, nadal za wszelką cenę starając się nie dopuścić do wysnucia przez rybę całego
zapasu linki. Wtedy szansę wygrania batalii z karpiem zmalałyby od razu do zera.
Wędzisko cudem tylko nie trzasło, szarpnięte gwałtownie, ale terkot kołowrotka ucichł, nastał
moment zaskakującej ciszy.
— Ciągnie? — Rozszerzonymi gorączką oczyma patrzyłem na wędzisko, na znieruchomiałą
linkę, pytając zaś, świetnie zdawałem sobie sprawę, co tutaj się stało. Karp! Najpewniej jeden z
olbrzymów, o których w okolicy kursowały legendy, waga zaś rosła w tych opowieściach do
nieprawdopodobnych rozmiarów. Karp, o którym co dnia z cicha marzyłem, zarzucając specjalnie
mocno spreparowaną wędkę i nęcąc go ziemniakami. Tymczasem taki intruz wdziera się nie proszony
na cudze stanowisko i od razu pierwszego dnia sprzyja mu wariackie szczęście. Fala niechęci i
goryczy rozlała się we mnie piekącą żółcią. Ze złośliwym uśmiechem spojrzałem na bezwładnie
zwisającą z pomostu linkę. Nieznajomy musiał zrozumieć sens tego uśmiechu. Minę miał już od paru
chwil mocno niewyraźną. Bez cienia nadziei, nawykowo tylko, podciągnął wędzisko. Nic nie drgnęło,
linka nie naprężyła się. Jakiś grymas zarysował się koło ust mego sąsiada.
— Zeszedł, pierona.
— A zeszedł — potwierdziłem z satysfakcją. Jeśli mnie karp nie trafił się przez dwa blisko
tygodnie ślęczenia, czemuż miałby od razu stać się łupem byle przybysza? Musi być jakaś
sprawiedliwość także na tym odcinku. — Zeszedł, boś pan spartaczył. Kto widział tak się zabawiać z
karpiem, tutaj są sztuki po paręnaście kilo. Trzeba dobrze wiedzieć, jak zabierać się do nich...
Nie oponował, nie zamierzał się sprzeczać. Nazbyt był zmartwiony niepowodzeniem. Jak u
małego dziecka, dolna warga obwisła mu bezsilnie. Gapił się niepewny na wędzisko, na spokojnie
zwieszającą się z niego linkę. I nagle...
Nagle zaczęło się wszystko od nowa. Jakby ktoś trzasnął mnie w gębę. Dopiero pokpiwałem,
jeszcze chciałem sobie używać, gdy okazało się, że i ze mnie rybak jak, za przeproszeniem, z koziego
kupra trąba. Karp nadal tkwił pięknie na haku, tyle tylko, że uznał za wskazane zrobić chwilową
przerwę w holowaniu go na środek wodnego roztocza. Teraz za to ze zdwojoną energią przystąpił do
dzieła.
Nieznajomy był w tej chwili spokojniejszy, ruchy miał bardziej zdecydowane i pewne. Ja
natomiast, już nie pamiętając, kto holował tego karpia na haku, kto komu podebrał stanowisko nad
wodą, zachowywałem się zgoła jak wariat. Machałem rękami, podskakiwałem, aż pomost cały, mocny
przecież, niebezpiecznie chybotał, wykrzykiwałem różne rady, wreszcie złapałem za wędzisko i tak
już we dwójkę próbowaliśmy holować walczącą rybę.
Bo też to i była emocja. Karp w pewnym momencie wysnuł z kołowrotka linkę na całą jej długość.
Zdawało się, że pęknie lada sekunda, ale znów udało się nam zdobyć nieco zapasu. Ryby nie
widzieliśmy, raz tylko fajtnęła ogonem nad wodą. I tylko powierzchnia rozlewiska kłębiła się, woda
pstrzyła się płatami piany, dudniło tam i grzmiało. W momentach, gdy na krótko ustawało rwanie
karpia na głębię, próbowaliśmy z wysiłkiem nawijać linkę. Cóż z tego, gdy w następnej sekundzie
korbka z szalonym warkotem wirowała w przeciwną stronę. Czas mijał, byliśmy już solidnie
zmęczeni, serca z emocji pracowały jak przy największym wysiłku, aż wreszcie szala zaczęła
przechylać się na naszą stronę. Powoli, bardzo powoli coraz to więcej zwojów linki układało się na
szpuli, coraz to bliższe, a już słabsze stawały się wybryzgi wody nad powierzchnią jeziora. Karp
najwidoczniej tracił siły.
Zmienialiśmy się, przekazując sobie wędzisko z rąk do rąk. Bolały palce, poobijane i poprzecinane
do krwi, opuchłe, każdy obrót korbki ponawiał i mnożył ten ból, poprzednio w największym napięciu
emocji nieodczuwalny, obecnie dotkliwie dający znać o sobie. Ryba przybliżyła się do pomostu,
oglądaliśmy się za podbierakiem. W pewnej chwili wspaniały, rzeczywiście okazowy karp wychynął
nad lustro wody, zakołował, machnął ogonem, znów zafurczała linka, mknąc za rybą w głębinę. Ale
ten zryw był krótki, ostatni akt desperackiej rozpaczy. Teraz już holowaliśmy karpia z nie mniejszym
wysiłkiem, ale niemal spokojnie. Coraz częściej zielonkawy grzbiet ukazywał się przy powierzchni,
połyskiwał białozłocisty brzuch, rozwierała się paszcza.
Trzymałem wędzisko jedną dłonią, drugą kurczowo zaciskając na kołowrotku. Każdy obrót korbki
był sukcesem. ' Spuchnięte, skrwawione palce jakby mniej teraz bolały, a tylko rozdygotane napięciem
serce wyczuwalnie podchodziło do gardła. Sąsiad mój dyszał ciężko, choć w porównaniu z moim jego
zachowanie nadal stanowiło szczyt opanowania, co zresztą uświadomiłem sobie znacznie później.
Wtedy nie było dla mnie nic ważniejszego nad tego karpia-lustrzenia. Jeszcze jeden obrót korbki i
jeszcze, ryba trzyma się blisko powierzchni, widać wielkie, obłe cielsko, któremu daleko do gracji
tułowia lina. Karp próbuje oporu prostopadłym ustawianiem ogona, czasem trzepnie nim tak, że bryzgi
biegną daleko, daleko, ale jest najwyraźniej zmęczony.
Bliżej, wciąż bliżej, dłoń zaczyna przyśpieszać obroty korbki, kątem oka zerkam, czy mój
towarzysz czeka, gotów podbierakiem zagarnąć rybę. Karp coraz to wysuwa się na bok, ma wielką jak
łeb cielaka gębę, widzę jego oczy zogromniałe w pełnym grozy wytrzeszczu. Te oczy już widzą nas,
przechylonych na pomoście ku wodzie, ku wolno sunącej zdobyczy. Wiem, że źle czynię, zmieniając
tempo obrotów korbki, że trzeba nadal spokojnie, powoli, ale mówże ślepemu o kolorach, gdy serce
już chyba nie w gardle, ale wypełzło na wargi, kolana dygocą, cały jesteś skoncentrowany w walce,
zwyciężasz, jesteś górą. Więc kręcę coraz to szybciej, mój towarzysz coś woła, nie dociera to do mnie,
bo oto wytrzeszczone karpie oczy, jakieś niespokojne drgnienie ogona, bo... Tak, to było w końcu do
przewidzenia. Przegrałem sprawę. Na pół już uśniętego karpia rozdrażniło przyśpieszenie holu,
wzbudziło ostatni zryw oporu. Woda trysnęła gejzerem, zabulgotało, zaszypiało, osypały nas krople,
ryba runęła w głąb, wygięło się wędzisko, niebezpiecznie zachrypiał kołowrotek, linka werżnęła mi się
w palce. A ja? Najbardziej nieprzepisowo, jak partacz, jak fuszer, miast korbkę popuścić, niech się
linka rozwija od nowa, niech furczy w powietrzu, ja kurczowo, zachłannie, całą garścią usiłowałem
przyhamować ostatni, desperacki zryw ryby. Trzasnęła mnie linka ostro jak biczem po twarzy, jakże,
krechę czerwoną tydzień dobry nosiłem, jeszcze gdzieś u dna zakotłowała się woda i uspokoiło się,
uciszyło, tylko ten leciutki powiew wiatru wraz z wzmagającą się mżawką i łomot serca, głośny jak
dudnienie batalionu podkutych butów na miejskim bruku.
Zerwana linka ocalałym skrawkiem smętnie zwisała ku wodzie.
W moje osłupienie, rozpacz, żal i postępujące zgnębienie wpadł spokojny głos sąsiada z pomostu:
— Proszę, zakurzcie...
Poklepałem się po kieszeni. Jak zawsze, tkwiła tam niewielka płaska butelka z palącym napojem;
trudno, ma się już pewne przyzwyczajenia, na rybackiej wyprawie taki łyk jeden i drugi zawsze
świetnie robi. Wyciągnąłem flaszkę ku sąsiadowi, pamiętam, oczy opuściłem w dół, ku czubkom
gumowych butów, wstyd mi było mojego partactwa.
— Ja teraz nie pijam, ale dzisiaj skorzystam... Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Co za ryba...
I zaraz wyciągnął rękę:
— Ciaroch jestem... A tego karpia nie ma co żałować, niech sobie żyje. Najważniejsza była ta
walka, gdy się nie wie, kto będzie na końcu górą...
Wybąkałem swoje nazwisko, podniosłem wzrok ku nieznajomemu. Uśmiechnął się pogodnie,
naprawdę wcale, ale to wcale nie urażony. Mnie zaś już nie żal było zagarniętego przez niego
pomostu. Świetnie, zmieścimy się na nim we dwójkę.
I naprawdę mieściliśmy się. Przez długie jeszcze dni, a kilkakroć i noce, na węgorzowych
zasiadkach. W te noce zwłaszcza mogłem przyjrzeć się bliżej, choć w zestawieniu z mrokiem pod
Zgłoś jeśli naruszono regulamin