Paukszta Eugeniusz - Wrastanie.rtf

(3923 KB) Pobierz
EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

 

 

 

 

Eugeniusz Paukszta

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wrastanie

 

 

Część pierwsza

Paweł

 

 

Dzisiaj już na pewno nie zasnę. Niedługo będzie świtało. Losia przewraca się na łóżku z boku na bok, ale się nie odzywa, choć widzi, że ślęczę przy tej smrodliwej naftówce. Szkło pęknięte. Gdybyż to nowe można gdzie dostać. Mówią, że czasem handlarze przywożą z Warszawy.

Który to już napad w tym krótkim czasie? Wczoraj minął miesiąc od naszego przyjazdu, a już trzy razy napadli nocą; dziennych rabunków - nawet nie zliczyć. Czy to kiedy się skończy? Samochodami przyjechali, ciężarówkami, diabli wiedzą, kto taki. Konie dwa wzięli. To znaczy, że na całą wioskę zostały jeszcze trzy. I jak tu radzić dalej? Orkę trzeba będzie niedługo zaczynać, siać zaraz potem. Bałem się o gniadosza. Gdyby konia zabrali, już by się chyba przyszło tylko powiesić. Ale do naszej chaty nie doszli, wysunięta za linię innych nad jezioro, zasłonięta kasztanem i dzikim bzem, może nie dostrzegli, może już się dosyć narabowali. Cholera! Na wszystko łakomi, świnie i konie, ubrania i pościel, co tylko trochę lepszego. Lipczyn bronił się, on zawsze zapalczywy, ale cóż tu poradzi? Strzelili mu parę razy nad uchem, potem kolbą trzasnęli w łeb, aż się nakrył nogami, przytomność stracił. To go uratowało.

Losia mówi, uciekać stąd, może gdzie indziej będzie spokojniej. Diabła tam spokojniej! Zły wszędzie do ciebie trafi. Ale i mnie się tutaj nie bardzo podoba. Ziemia iłowata, mało jej trochę. Jeszcze gadają, że nasz dom to rybakówka, mogą odebrać. Sadu nie ma, a przydałby się, ludzie jacyś dziwaczni, każdy z innej strony. Nas, zabużan, ledwie że troje, reszta głównie spod Łomży, czy spod Mławy, zmieniają się, coraz to któryś ładuje swój, a częściej cudzy, poniemiecki dobytek i - szukaj wiatru w polu. Powęszyć by gdzie za lepszym miejscem, przy jakimś miasteczku. Albo samotną kolonię. To chyba nie, bo jakby tak nocą, a choćby i we dnie tacy jacyś przyleźli, ze wszystkiego by oczyścili. Dobrze, jeśliby z życiem puścili. „Nowa ziemia", „Ameryka", jak to w PUR-ze w Wilnie gadali, same cuda miały tu być, gospodarki po uszy pełne wszelkiego dobra.. Co lepsze i lżejsze, znaleźli się tacy, co to już przed nami wywieźli. Trochę zostało, pewnie, ale czy tylko o sam dobytek chodzi? Żeby był spokój, można by i od swojego zaczynać, co się przywiozło z transportem. A tak - ręce opadają, nie wiadomo, czego się trzymać...

Patrzę na ten zeszyt i myślę: „Na co ci. Paweł, to pisanie potrzebne?" Ludzie mówią, że teraz nic, tylko gębę trzymać zamkniętą na skobel. Co zaś dopiero pisać... Ale ciągnie od tamtego czasu, jeszcze sprzed wojny, kiedy to w „Wiciach" namówiono mnie, żeby coś posiać na konkurs pamiętników chłopskich. „Ty potrafisz, nauki liznąłeś, działacz jesteś społeczny, dużo wiesz i widziałeś..." Bogać tam prawda, ale napisałem. Wyróżnili, wydrukowali. Od tego czasu lubię notować swoje i nie swoje sprawy, łatwiej mi przy tym myśleć.

Już trzeci raz w życiu zaczynam zapiski. Pamiętnik niby. Trzeba by co dnia notować, a ja tylko wtedy, jak mnie zeprze ochota, jak czas pozwoli. Ten drugi notatnik, wojenny, został w Mejsutach w słomie dachu, dobrze owinięty ceratą i płótnem. Straszyli, że na granicy ostra rewizja, niechby znaleźli, jeszcze że tam niemało o partyzantce, dopiero by było. Albo teraz żeby do kogo trafił! Krzyczą na to AK, dopiero nazwy się dowiaduję, u nas mówiło się „organizacja", i tyle. Każdy już wiedział, w czym rzecz. Głupi jestem, nie na mój rozum to wszystko, trzeba odczekać, może się z czasem wyjaśni. Lepiej, że nie zabrałem tamtego pamiętnika, jeszcze by wynikły kłopoty. Niech sobie tkwi tam w słomie, z czasem odnajdzie go ktoś albo zgnije przez lata wraz z dachem.

A teraz piszę od nowa. Już miesiąc, jak osiedliśmy w tej wiosce nadjeziornej, a prawie dwa, odkąd wyjechaliśmy z Mejsut. Przed nami wyniósł się Bednarek, Sylwester, Boniatowscy, na koniec Maliński. No i ja z Losia i z małym. Reszta tkwi ona swoim. Jeszcze paru zapisało się na listy wyjazdowe, ale zwlekają, że to nigdy nic nie wiadomo, może się odmienić każdego dnia.

Inne wioski całe się opróżniły. Ludzie zostawili tam prawie wszystko: ojcowiznę, mogiły, dorobek. Teraz szukają gdzieś tej „kanady", co to ją nam w PUR-ze obiecywano. „Jedźcie do Polski, na Zachód, tam ziemia czeka, domy, dobytek!" Prawda i nieprawda. Nie każde drzewo da się przesadzić, bo nie zakorzeni się w nowym miejscu. Bywa, że uschnie, choćby mu nawet i stworzyć lepsze warunki. Tu zaś nie wiadomo nawet, lepsze one czy gorsze. Jak poznać, gdy wokoło wciąż jakby wojna? Strzały nocami i we dnie, napady, rabunki, władzy na tym zadupiu tak, jakby nie ma; tyle że są urzędy po miasteczkach, ale i tam jej przedstawiciele lekko nie mają, komuniści oni czy też kto inny. Polują na nich zwykle bandziory, zasadzają się niby to partyzanci, choć trochę niełatwo mi już wyznać się w tej partyzantce. Że niby przeciw komunizmowi? Ale przez to jeszcze większy bajzel powstaje, a rzecz na pewno nie w tym...

Moczulski - jechał razem z transportem - szepnął, żeby nazywać go trochę; inaczej, bo jest na lewych papierach, wziął mnie na bok, gadał, że skończyło się z Niemcami, teraz trzeba skończyć z komuną. Patrzeć, jak Anglia i Ameryka ruszą, siły już przegrupowują, trzeba przygotować im grunt. On sam jedzie, by organizować robotę w Polsce trzeba tu wprawnych, co konspirację mają w jednym palcu.

- Paweł - pogadywał, już nawet nie szeptał - Paweł, ty musisz też włączyć się. Przysięga obowiązuje nadal. Byłeś żołnierz i nim zostajesz. Do lasu tymczasem cię nie weźmiemy, może później, ale my swoich wszędzie musimy mieć. Zakotwicz się gdzie, wyszukaj dobry punkt, my sami ciebie znajdziemy i zgLosimy się...

Nie widziało mi się to jego gadanie, ale najgorzej, gdy człowiek sam zostaje jak palec, ani się poradzić kogo mądrego. Nie wiem, czyja racja.

Przed rokiem, w czterdziestym czwartym, tez narobiono wielo krzyku i gwałtu, pchano oddziały do lasu, żeby teren wyzwolić, jeszcze nim bolszewicy przyjdą. Były walki o Wilno. Tu już strzelała artyleria radziecka, a tu nasi atakowali. Kupa ludu poległa. A i tak, żeby nie Ruscy, sami partyzanci miasta by nie zdobyli, Niemcy mieli tam jeszcze za wielką siłę. Potem te przepaski na rękawach, wspólna straż, potem stan gotowości oddziałów, odmarsz na punkt zborny do Miednik, skończyło się wywiezieniem. Nie zdążyłem ze swoimi na czas i tak się uratowaliśmy. Potem nadeszła ta repatriacja. Radio z Londynu krzyczało znów, żeby nie wyjeżdżać, żeby zostawać na miejscu, nie ustępować z pola. To samo wołały gazetki, w których już teraz niewiele było o Niemcach. Zdarzyły się aresztowania - za stare i nowe. Okazywało się: byłeś w organizacji, to źle, bo powstawałeś przeciw władzy chłopa i robotnika, nie byłeś, też źle, boś pewnie chciał się przekabacić na Niemca. Diabeł by co zrozumiał...

I tutaj też niewiele zmądrzałem. Zresztą roboty tyle, że ani po gazetę sięgnąć, radia też nie posłucham, bo na prąd, a w tej wiosce elektryczności nie znali, choć tyle ciągle było gadania o wysokiej kulturze w niemieckiej gospodarce.

Wiele z tego, co się słyszało i robiło w wojennych latach, inaczej zaczyna wyglądać. W gazetach piszą jedno, ludzie szepcą co innego, Moczulski gadał jeszcze inaczej. Moczulski zresztą chyba musi tak mówić i myśleć, zawodowy sierżant, jeżeli nie za wojaczkę, za co się chwyci? Ale taki Pacuk, pewnie gorzko mu, ciężko, nagle został sam tylko z matką, ani mu kończyć swe życie, ani je zaczynać od nowa. Dopiero przed samym końcem podróży, mojej, bo Pacuk pojechał dalej, dowiedzieliśmy się, że pełzniemy tym samym repatrianckim transportem. Pacukowie siedzieli na swoich tłumokach, rzadko kiedy wychylali nos na zewnątrz. Dla nich tamte sprawy wciąż jeszcze były za świeże. Wiele lat mógł mieć ten młodszy chłopak? Najwyżej piętnaście. Padł gdzieś przy ulicy Beliny, w czasie ataku ich grupy od Kolonii Wileńskiej. Nawet nie wiadomo, gdzie pochowany, tyle że koledzy znać dali rodzicom. Sam się wyrwał w ostatniej chwili, pognał do partyzantki w ślady starszego, Wiktora. Wielu takich było. Przyjmowali ich, szczeniaków, pozwalali leźć śmierci w paszczę... Zginął. O starszym bracie też słychu nie ma, może nie żyje, może tuła się gdzieś. Straszną śmiercią zginęła żona Pacuka. On jeden pozostał, zestarzał się, wygląda, jakby miał z sześćdziesiątkę, a przecież mu ledwie się zbliża pięć krzyżyków. Klął serdecznie, wyzywał od zasranych polityków. - Dowojowali się - mówił - łajdaki, o siłę im chodziło, o liczbę, dzieci brali do szturmu. A teraz znów będą podbechtywać, wojować, Polskę nicować. Tylko przy robocie ich się nie znajdzie!... - Musiał coś wiedzieć i słyszeć już w Wilnie, przecież jeszcze nie wysiadł z transportu...

Żeby tak ze słów Pacuka odrzucić to, co wyrasta z ojcowskiego bólu, reszta nie byłaby głupia. Za mało sit; tu pracuje, za dużo gadania, politykowania, węszenia za łatwym zarobkiem, za cudzym chlebem. Za dużo czekania. Ja sam też czekam, nie wiedzieć na co. Wielu jest takich, co to nawet nie rozpakowują bagażu. Czekają. Na wojnę Zachodu ze Wschodem, na jakieś dogadanie się w sprawie granic, na cud; marzy się im powrotna droga. Mnie chyba też się marzy, choć nie wygląda, abym miał w nią wyruszyć.

Piszą w gazetach o przygotowaniach do wysiedlania Niemców. Ze Śląska idą już podobno transporty. Doczekali się, zasłużyli sobie. Ale jeżeli jadą, to po nich zostaną wolne miejsca, jak po nas tam zostały, za Bugiem. My zajmujemy miejsce po Niemcach, po nas też inni zajmą. Pustyni nigdzie nie będzie.

Losia mówi, że trzeba szukać innego miejsca, że tutaj nie zasiedzimy się. Chce, żeby dziecko przyszło na świat w jakimś naprawdę własnym już domu. Tadziuś rodził się, kiedy esesmani litewscy podpalili wioskę. Dla drugiego dziecka ma prawo Losia żądać spokoju.

Zlegnie za parę miesięcy, znów się nam coś narodzi, a my jak zawieszeni w powietrzu. Ani tu, ani tam. Ja więcej myślą jestem w Mejsutach, w Wilnie, jak na tej wschodnio-pruskiej ziemi. Mazurską ją nazywają. Więc chyba nie patrzeć, bandy nie bandy, rabują nie rabują, a brać się do roboty. Pole uporządkować, zasiać, naprawić szkody. I oczu nie wypłakiwać za starym. Jak to powiedział Pacuk, gdy mu klarowałem swoje wahania, że w polityce nie ma nigdy powrotu do tego, co przeminęło, zawsze idzie się naprzód, zawsze jest coś nowego, innego. I że nowemu trzeba pomagać, nie oglądać się już za starym. Jeszcze jeżeli śmiercią ono znaczone... Musiał myśleć o żonie i synach.

Chyba mądrze Pacuk mówił, ale sercu niewiele - ta mądrość pomoże. Serce boli, tęskni, wiele już razy nawet łzy ocierałem. Choćby przy tej gruszy dzikiej na polu, zaraz za wioską. Jakby ją kto przeniósł tam z Mejsut. Nawet przechylona w tę samą stronę, wiatry ją tak przegięły przez lata.

Tego ranka poszedłem obejrzeć parę wolnych tu jeszcze domów. Okradzione z co cenniejszego, ale same budynki solidne, z cegły. Bo w tej - naszej chacie wilgotno, może stoi za blisko wody. Spokojnie było, cichutko, ani wiaterku. Las pachniał żywicą. Przypomniały mi się grzyby w Mejsutach. Tam też taki sosnowy las, może roślejszy, trochę starszy. Droga wysadzana brzozami. Znów przed oczyma się zjawia rodzinna wioska. A po obejrzeniu domów coś mnie pociągnęło na pola. Chciałem obejrzeć ziemię. Grusza mnie też ciągnęła, nie będę się wypierał przed sobą samym, taka mi się wydała znajoma. W ogóle dziw, że dopiero ją zauważyłem, choć miesiąc w wiosce siedzimy.

Oparty o pień, stałem popatrując wkoło. A pień też podobny, nawet kozikiem wyrżnął ktoś litery, jak i na tamtej. Ulęgałki przeświecały spomiędzy liści... Stałem tak długo, a potem obróciłem się, objąłem pień ramionami, mocno, jakbym ściskał kogoś drogiego, i popłakałem się.- Byłem w Mejsutach. Widziałem przez te łzy znajome domy, tu Bednarka, tam Hryszki, jeszcze dalej Sylwestra. Zboże mi się widziało - nie wyległe jak tutaj, ale rozrosłe, może nawet bardziej, niż to kiedy bywało naprawdę. Tamte krzaki to już nad rzeczką, niech wolna chwila - za wędkę i na płocie, przy upuście może jaz jaki się połakomi. Las ten sam, pachnie, na polanach cały we wrzosach. Na prawo cmentarz, ojciec, matka, siostra młodsza, którą koń kopnął, już nie podniosła się więcej. I grusza, ta sama grusza...

Niechby wtedy już nie Pacuk, ale ktokolwiek, choćby pan Tadeusz albo i od niego mądrzejsi mówili, co chcą, nie uwierzyłbym, nie trafiłoby do mnie. Tęskniłem, całym sobą byłem tam, gdzie rosłem, chowałem się, gdzie i dobro, i zło zaznane stawało się takie drogie. Płakałem nie dlatego, żebym bał się, czy sobie poradzę na nowym, ale że nie chciałem tego nowego, rwałem się duszą do tamtej ziemi.

Lipczyn nie przemógł skutków nocnego pobicia. Zmarł dzisiaj. Głowę mu wtedy rozbili kolbą. Żona zawodzi na całą wioskę... Losia też po swojemu rozpacza, że jakaś nieszczęśliwa ta wioska, zaklął ją któryś z Niemców czy jak. Boi się, żeby z tym dzieckiem, co w sobie nosi, też się co złego nie stało... Oczy ma wystraszone, nigdy takich u niej nie widziałem...

Jakby się coś naprawdę uwzięło na naszą nadjeziorną wioskę. Dwóch tygodni nie ma od czasu, jak zmarł Lipczyn, a już wczoraj zdarzyła się nowa tragedia. Na oczach moich i Losi. Człowiek widział i płakać mógł z bezsilności.

Od tygodnia zabraliśmy się wszyscy do orki. Podsuszyło ostatnio, wyległe, porośnięte zboże wyschło, także osty i inne chwasty, których tu pełno. Zaczynaliśmy od wypalania. Jarecki, nasz sołtys, zarządził, żeby wszyscy usunęli się daleko od pola, a już szczególnie kazał pilnować dzieciaków. Wiatr dął od wioski. Ogień łatwo chwytał trawy i zboże, wiatr poniósł, taką falą szło jak na jeziorze, gdy mocno wieje, tyle że jasnym, wesołym płomieniem. Z początku tylko posykiwało od ognia, ktoś mówił, że myszy się palą, a jest togo paskudztwa co niemiara. Dopiero zaczęły się wybuchy. Jakby artyleria podjęła ostrzeliwanie. Szarpało ziemię, rozpoznawaliśmy, co granat, co pocisk, co mina. Te diabelstwa były najgorsze, tylko snopy ognia i ziemi, i trawy wzlatywały w górę, a potem dym snuł się długo. Dwa dni mieliśmy taką zabawę, aż dziwnie nam było, gdy wreszcie ucichło. Wtedy, z czym kto mógł, ruszyliśmy w pole. Przybył nowy osadnik z żywym dobytkiem, cztery konie mieliśmy zatem na wioską. Podzieliliśmy robotę. Kto orał, kto motyką choćby czy szpadlem borykał się z ziemią, twardą, wyschniętą; jeszcze ten ogień dopomógł, iż zbiła się w jedną bryłę, pług ledwie ją kruszył. Harowałem jak koń, bo i na swoim, i u drugich, ironie też inni pomagali. Z każdą odwaloną skibą przybywało otuchy, poweselało w wiosce. Dotąd każdy bokami łaził, wilkiem na drugich patrzył, teraz jakby się wszyscy zbliżyli do siebie. Dopiero z tym chłopcem...

Sąsiad wybrał się z czymś do Giżycka; ze świtaniem ruszył, myślał, na szosie spotka jakiś samochód, choćby pocztowy, zabierze się. Na pociąg ani co liczyć. W domu zostawił krewniaka, dopiero przyjechał, dwudziestka jeszcze mu nie stuknęła. Ten kuzyn zabrał się do orki. Na popołudnie przypadł im przydział konia, każda minuta droga. Chłopak - uparta psiajucha, rozkraczony, wparty w rączki pługa, szedł krok za krokiem, odwalał jedną skibę za drugą. Schodziło na odwieczerz. Myśmy kończyli obrządzanie chudoby, staliśmy na podwórzu, patrzyliśmy. Losia była weselsza, może to oranie tak na nią wpływało. Wiadomo, orka to nadzieja na przyszły chleb. Wtedy grzmotnęło, pług musiał zahaczyć o głębiej wkopaną minę, może to zresztą był pocisk, nikt teraz nie dojdzie. Czułem, jak coś zaskowytało mi w sercu, a tam już rozwiewał się dym, opadał pył, przez pole kwicząc przeraźliwie gnał koń z rozerwanym przez pół zadem. Losia z płaczem oczy zakryła dłońmi, ja rzuciłem się do tamtego przez pole. Nie było po co. Strach powiedzieć, co tam ujrzałem...

Dzisiaj rano był pogrzeb. Nikogo z wioski nie brakło, sołtys odczytał modlitwy. Jeszcze tu w okolicy nie słychać o księdzu, z Łuczan przecie nie będzie się go sprowadzać.

Jęknęła spuszczana trumna. Sześć już nowych kopczyków żółci się na cmentarzu, prędko rosną mogiły na tej nowiźnie... Sąsiadka w głos wyklinała tych co kazali się ludziom przesiedlać, skazywali na taką dolę, odrywali od zasiedzianych miejsc na zgubę, na śmierć. Ludzie słuchali ponuro. Prawda, nieprawda, ale wszystkim udzielał się jakiś żal.

Nikt nie poszedł do roboty, patrzyliśmy na, ziemię niechętnie jakby jej, niewinnej, złorzecząc w duchu. Ktoś powiedział, żeby wyrżnąć w odwet tych Niemców, co jeszcze w wiosce zostali, dwie rodziny, ledwie sołtys powstrzymał. Nie oni przecież winni. Dali spokój, choć krzyczeli, że w takim narodzie antychrystów nie ma niewinnych, każdy odpowiada za wszystkich. Potem się jakoś uciszyło, pozaszywali się wszyscy w domach jak borsuki po norach. Straszyła czająca się pośród bruzd śmierć.

Pisałem cały ten dzień. Nie ma co tutaj zostawać, pora szukać innego miejsca. Mówią, że warto by koło Gdańska albo nawet pod Szczecin jechać. Daleko, chciałoby się bliżej do Mejsut. Znów swoje zaczynam, ani się oderwać od tej pamięci... Pisałem listy. Na Litwę do moich, do Wilna, do rodziny pana Tadeusza, dowiadując się, co z nim słychać; może są jakie nowiny, choć, prawdę mówiąc, nie bardzo się ich spodziewam. Napisałem też do Pacuka. Podał mi w pociągu adres krewniaków, którzy mieszkają W Poznaniu, zawsze tam można wywiedzieć się o niego. Więcej nie było do kogo pisać, rozwiało się, rozsypało wszystko po świecie. Długo jeszcze będą się ludzie zbierać w gromadę, odnajdywać swoich. Mówią, że można szukać adresów przez Czerwony Krzyż, przez PUR, ale i tam podobno trudno o jakiś porządek.

Trochę mnie coś hamuje, by stąd odjeżdżać. Coś się przecież zrobiło, uporządkowało w obejściu, ponaprawiało, kawał pola też zaorany, a tu znów rzucaj wszystko, pchaj się, gdzie oczy poniosą. Może na jeszcze gorsze? I to zaczynanie wciąż od nowa, cierpliwości może zabraknąć. Ano będę węszył. Jakoby są miejsca lepsze, gospodarki bogatsze, ziemia nie tak ciężka w uprawie. Bo jeżeli na lata trzeba będzie tutaj siąść, jeżeli na zawsze, nie na czas przeczekania, to lepiej się dobrze urządzić. Za parę dni ruszę. Losia jakoś sobie poradzi, nie nowina jej samej zostawać. Tylko tak mi jakoś ciężko. Miejsca swojego w tej Polsce nie widzę. Czy zresztą ja jeden? Dużo się błąka podobnych, z oczyma zmęczonymi gorączką, zagubionych, jakby nie z tego świata. Ja mam chociaż rodzinę, wiem, że jeśli nie dla siebie, to dla nich muszę się o coś pazurami zaczepić i tkwić, nie tu, to gdzie indziej.

Dłużej jak pięć miesięcy nie pisałem. Po tym wybuchu miny, kiedy to chłopak sąsiadów zginął, a Losia powiedziała, że musimy wynosić się z tamtej wioski, listy napisałem, do kogo mogłem, w mieście dostałem bilet bezpłatny z PUR-u - mądrze, po ludzku to urządzili - ruszyłem w drogę...

Drugi dzień mam spokojniejszy i dopiero czuję, jak w krzyżach mnie boli, jak lamie w kościach. Gdyby to ojciec mógł zobaczyć swego Pawełka, o którym babka od ziół, Paulichowa, mówiła, że roku nie wyżyje; a teraz przez całe miesiące robił chyba za trzech, jeśli nie więcej. Nie było rady. Z ochotą czy bez, należało raz jeszcze zaczynać. Ciężko. Co naprzód krok, to w tył ze cztery. A tu Losia słabła mi coraz bardziej, trzeba było za nią robić i w obejściu i w kuchni.

Ładnie tutaj, odstukać w nie malowane drzewo - spokojnie. Od szosy ze dwie minuty dobrym krokiem, wielki czerwony magazyn zasłania widok na chałupę. To i dobrze, nikomu nasza obecność nie lezie w oczy. Rzeczka przechodzi pod mostem przez szosę, potem zakręca, jakby granicę znacząc mojej ziemi od jednej strony. Maleńka, cichutka, po brzegach wierzba i brzozy, zupełnie jak tam u nas... Ja znowu swoje: u nas i u nas. Losia mówi, że „u nas" to teraz jest tutaj. Niechże jej będzie. Ziemia lepsza niż w przyjeziornej wiosce, glinka lessowa, jakby się wytrzebiło chwast, zrobiło głęboką orkę, poddało nawozu, mogłaby ładnie rodzić.

Obornika miałem, tylko na ogród, ale w stodole na strychu sporo worków nawozu sztucznego, na parę lat by starczyło; rozdałem sąsiadom, sprzedałem trochę, inaczej i tak by zmarniał. Ostu, perzu, piołunu, jeszcze jakichś zielsk innych zatrzęsienie. To już nie sprawa jednego roku, od dawna zapuszczone musiały być pola. Ot, i masz ci niemiecki porządek. Paliłem, był jeden wybuch, najpewniej artyleryjski pocisk, odłamek pofrunął aż na drugi brzeg rzeki. Gniada silna, ale orało się ciężko. I ta zaraza - z myszami. Co pługiem ruszysz dziesiątki gniazd, wszędzie uganiają stare myszyska, w dziurach drobnica, gołe jeszcze, takie pokraczne, różowe. Tłukłem je butami, waliłem, czym można, ale to, co ubiłem - kropla w morzu, walcem też by pewnie tu nie poradził z tym paskudztwem. Wrony się zlatywały, miasteczko od nas niecałe trzy kilometry, stary kościół z dwiema wieżami i ruiny zamku krzyżackiego, pełno tam ptactwa się mrowi. Takich tłustych wron nie zdarzyło się jeszcze nikomu widzieć, ledwie dały radę wzbijać się w powietrze, tak nażarte były myszami... Wracając z roboty, buty całe miałem we krwi, jak gestapowiec, lemiesz też czerwony, gliniasta ziemia jakby nawet zmieniła kolor. Od tych myszy to wszystko. Orałem jak głupi, inni też to robili. Tutaj siedem kolonii rozrzuconych daleko jedna od drugiej, ale żaden u nas chyba nie wierzył, by można było siać na polu, gdzie takie zatrzęsienie tych myszy. Spróbowałem. Ani myśleć. Co parę kroków zrobię, rzucone ziarno już całe zżarte, nawet się mnie myszyska nie bały. Zły byłem na Losię, trzeba było nad jeziorem zostać, może u nich myszy nie tyle... Ale w gazecie piszą, że całą mazurską ziemię nawiedziła ta plaga. Po gminach przydzielano truciznę, worki szarego śmierdzącego proszku. Sypało się tym gęsto, jeszcze gęściej padały myszy, ale wcale ich przez to nie ubywało. O siewach ani zamyśleć. A już zaczynało, być cienko w domu. Zapasy jakie takie, przywiezione ze sobą, wyjadło się do czysta. Można było kupować, ale drożyzna rosła, jajek nawet nie było, bo i do nich myszy potrafiły się dobrać wcześniej, nim gospodyni zajrzała do kojców. Miałem jeszcze trochę złotych rubli, tych z Mikołajem, z bimbru za okupacji. Do Olsztyna jeździłem, cenę miały niewielką, tyle że można znów „było jakiś czas przebiedować. Coraz czarniej się robiło przed nami. Ludzie uciekali z wiosek, jeśli centralniacy, wracali na stare, zabużanie szukali pracy po miastach, wędrowali na Dolny Śląsk, tam jakoś mniej było słychać o tej piszczącej pladze. Sam zaczynałem myśleć, czyby się do Olsztyna nie przenieść, na szofera się zgłosić, innej jakiej roboty poszukać.

Deszcze nas wyratowały. Koniec był października, trafiały się przymrozki. A pola gołe, tylko myszy na nich, a ile już zaczynało się przenosić do budynków. Jakich to cudów trzeba było dokazywać z chowaniem przed nimi resztek ziarna czy kartofli na wiosenne sadzenie. Kartofle u mnie i tak podjadały, dobrze że zaczęli przydzielać w powiecie na skrypt, poratowali trochę, z wiosną też mają dawać. Chyba będą, bo już i krowy przydzielają i konie, tłok tam, ani się dopchać. Mnie nie trzeba, mam swoje... A z deszczami to się niebo zupełnie rozwarło. Lało i lało strumieniami. Nasza spokojna, maleńka rzeczka szumiała i rwała, wylewając z brzegów, zwłaszcza przy łąkach, gdzie niżej. Na gliniastej roli, choć to po orce, stawały kałuże. A w nich dziesiątkami, setkami, tysiącami pływały zdechłe zatopione myszy. W obejściu truliśmy resztę proszkiem, znów go dosłano na wieś. No i teraz u mnie myszy nie znalazłby i na lekarstwo. Pociecha, ale z siewami nic lepiej. Listopad, a jeszcze lało, ziąb, ręce sękowacieją, patrzeć, mrozem zetnie, śniegiem zasypie.

Uspokoiło się z nagła w połowie miesiąca, przez noc jeszcze lało, a ze świtem słonko wyjrzało na czyściutkie niebo, zaczęło grzać jakby latem. To było szczęście, Losia tylko się uśmiechała mówiła, że maleńka nasza je przyniosła ze sobą, bo urodziła się na drugi dzień tej pogody. Akuszerka ją odebrała z miasteczka. Ona też naraiła mi potem tę starą Niemkę. Ale to wszystko inna rzecz, najpierw muszę skończyć z siewami. Ładnie obsychało na polach, choć ciągle jeszcze grzęzło się na drogach aż po kolana. Bojąc się, by z nagła to lato listopadowe się nie skończyło, siałem jeszcze na przemoczoną ziemię. Ryzyko, mogło wygnie, ale zawsze dawało to choć trochę nadziei. Wzeszło, lepiej nie można wymarzyć. Choć i chwast pienił się, jednym wypaleniem nie zniszczy się go od razu. Znów przydzielili zboże na skrypt, wziąłem, gdzieś do połowy grudnia orałem, bronowałem, siałem, i znów to samo; pewnie zagarnąłem tak z dziesięć hektarów. Dużo było tej ziemi, nikt nikomu jej nie wymierzał. Jeszcze podorywka w sadzie i w ogrodzie; do tego - doszło, że przy bydlętach nocą przy latarni się tłukłem, wtedy też porządkowałem chałupę, brudna była. Już to jakieś plugawe Niemczysko musiało w niej mieszkać. Losi też pomagałem, jak mogłem, ciężko się jej zległo, tak jak i z pierwszym, z Tadziusiem. Do dziś jeszcze słabuje, choć chwyta za robotę. Pomaga jej stara Klara, ta Niemka z miasteczka, co to mi ją akuszerka zleciła. Kto by pomyślał,. że Niemka będzie mi posługiwać, dziękować za chleb?

Wysiedlają tych Niemców. U nas tu może mniej, czytałem w jakiejś gazecie, że przede wszystkim trzeba opróżnić ziemie nad Nysą i Odrą, na nie ujadają na Zachodzie najwięcej, krzywią się, może zmiękną, gdy Polacy się tam osiedlą, a Niemca nie zostanie ani jednego. Ale i stąd też jadą. Jedni chętnie, drugich podobno siłą niemal trzeba pakować.

Marzy się im, że Hitler żyje, nie umarł w tym swoim schronie, że jeszcze wróci i oswobodzi ich. Szwabskie niedoczekanie! W niemiecki powrót to ja nie wierzę, choć inni gadają, że wszystko możliwe... Jak pojechałem wtedy na poszukiwanie nowej gospodarki, gdy tamta nad jeziorem zbrzydła nam już do reszty, widziałem niemało Niemców. W Olsztynie sporo ich jeszcze było. Grzeczni, ustępowali z drogi, snuli się po jezdniach, pchając przed sobą małe wózeczki, na dworcu mało nie bili się, by odwieźć pakunki komuś z Polaków. Jak się do nich mówiło, rozumieli czy nie, kłaniali się nisko, uśmiechali, ja ja, po swojemu przytakiwali. Aż przykro było. Za nich, za tę pokorę, grzeczność, za strach w ich oczach, choć ani ich bił kto; ani dręczył czy prześladował.

Sąsiad jeden, Banasiak, naśmiewa się ze mnie, że nie wziąłem jakich Niemców do roboty na moim. On zastał swoich w domu, który objął, ale przecież można było zgłosić zapotrzebowanie u burmistrza w miasteczku, zaraz by przysłał. Banasiak mówi, że po co samemu tyrać, zaharowywać się na śmierć z myszami, wodą, chwastami, kiedy mogą Niemcy odrabiać pańszczyznę za wszystko, co wyprawiali w wojnę... Pewnie, mógłbym wziąć choćby i dziesięciu za samo karmienie i wyrko. Ale jak już postanowiliśmy z Losia, że zostajemy tutaj, że już więcej nie będziemy uganiać po świecie, to się samemu chce wszystko zrobić. Taka robota wiąże, wtedy dopiero to wszystko staje się swoje. Mnie to najbardziej potrzebne. Bo często tak myślę, że żyły sobie wypruwam, a przecież na cudzym. Moje zostało w Mejsutach. I wtedy coś drapnie za gardło, ściśnie, aż oddech trudno złapać.

Nie wziąłem Niemców, tylko tę Klarę. Starawa już kobieta, ciekawe, że trochę umie po polsku, plącze jakieś słowa, dziwnie je wymawiając. Nie to, że z niemiecka, ale jakoś inaczej, a i słowa inne, choć zrozumiałe, polskie. Mówi, że obok niej mieszkali Mazurzy, dobrzy byli ludzie, jakoś ładzili z sobą, od nich trochę się nauczyła. Pociecha z tej Klary, bez niej chyba nie dałbym rady. Losia słabowała długo po urodzeniu Kaśki, przy dziecku jak zawsze pełno roboty, pieluchy, kaszki, mleczko, mycie, anibym uradził kiedy to po powrocie z pola potrafiłem usnąć siedząc na ławce, tak byłem wy pruty z sił. A teraz spokój, Klara wszystko robi przy małej, jeszcze Losi poda, co trzeba wyręczy, obiad ugotuje, niesmacznie, jakoś tak po niemiecku, ale ważne", że gorące jedzenie, kto by wiele przebierał...

A jednak Losia miała dobre przeczucie, gdy wołała, że chce uciekać z tamtej wioski nad jeziorem, że nad nią pewnie klątwa jakaś ciąży niemiecka. Mało, że przeżyli tam nowy napad w biały dzień, że zrabowano im, co tylko można było zrabować, a i bez tego bieda doskwierała już ludziom, ale potem jeszcze zakradł się tyfus. Ci sąsiedzi co to ich kuzyna rozerwało na minie, zmarli obydwoje, tylko dzieciaki zostały, zabrała je dalsza rodzina, gospodarstwo objął ktoś inny. Podobno dziesięć osób zabrała choroba, zapełnił się cmentarz.

Tak, że teraz Bogu dziękuję, iż się stamtąd wynieśliśmy. Może by i z nami się stało podobnie. Tymczasem zamiast straty mamy przybytek. Kaśka fajta w wózku nogami, wrzeszczy teraz, już do niej człapie Klara, da jej herbatki z butelki, dzieciak się uspokoi. A ja spać idę, litery skaczą mi przed oczyma, a piszę jakbym drapał pazurem.

 

Po wioskach, tych zwłaszcza, co zagubione gdzieś w lasach albo dalej położone od głównych dróg, różnie bywa. Nietrudno i życie stracić. Ale w miastach większych już widać jak pomału się robi porządek. Byłem niedawno w Biskupcu. Inaczej tam niż jeszcze przed paru miesiącami w takich choćby Łuczanach, w naszym miasteczku. Szkoda, że tu nie umieścili powiatu; byle co załatwić, daleko trzeba się pchać, choć już pociągi pierwsze kursują rażona dzień. Ze stacji Sątopy można się wybrać, gdzie trzeba, jeżeli wciśnie się człowiek do wagonu, bo tak wygląda, że cała Polska nic, tylko jeździ. Napatrzyłem się wtedy latem, gdy kawał Polski zjeździłem szukając nowego miejsca. Mało brakło, a Losia by mnie więcej nie zobaczyła... Ale chciałem o naszym miasteczku. Afiszów tam pełno różnych, nocami je podobno jedne ręce zrywają, od rana inne lepią na nowo. Jest taka odezwa pułkownika Radosława - pamiętam, gadano o nim dużo, jak było powstanie warszawskie, dzielny dowódca. Otóż ten Radosław wzywa żołnierzy AK, aby się ujawniali, pomagali teraz umacniać pokój, odbudować Polskę. Obok inny plakat krzyczał, że rozgromimy bandy reakcji. Tam ktoś ołówkiem dopisał, że to niby właśnie AK. A potem jeszcze afisze partii; PPR obok PPS-u, a jeszcze jacyś demokraci, a obok Stronnictwo Ludowe i drugie Polskie Stronnictwo Ludowe. Odrodziły się i „Wici". Zajrzałem tam, ciągnie wilka do lasu, dwóch młodzików siedziało, przyjemnie, trochę się pogadało, mówili, że teraz to mnie już do ludowców, do młodych tom trochę nazbyt łysawy... Nie palę się, za wiele rzeczy wokoło się dzieje, których zrozumieć nie mogę, jedno kłóci się z drugim. A za dużo mi się tu nie podoba, więc lepiej cicho siedzieć i patrzeć, co dalej. Ot, choćby w gazetach było niedawno, pewnie tak w październiku, że w Olsztynie odbył się zjazd autochtonów, Mazurów. Piękne to było, uroczyste, dziękowano im, że narodowość ocalili, polskość tej ziemi. A w naszym miasteczku takich samych Mazurów wysiedlono gwałtem prawie do Niemiec. Gdzie indziej też podobno krzyczą, że oni Niemcy. Więc w końcu jak: Niemcy, nie-Niemcy? I tak ze wszystkim. We władzach trafiają się różni, w którymś mieście burmistrz, co wszystkich trzymał za mordę, gwałtu robił najwięcej za komunizmem, za sojuszem ze Związkiem Radzieckim, okazał się zwyczajnym złodziejem z rynków warszawskich. Prawda, że go aresztowali, siedzi, ale po co takim dają władzę bez sprawdzenia? A potem ludzie się śmieją albo klną, ile wlezie. W ogóle według mnie za mało dbałości o porządek. Trudno coś kupić, bo w sklepach państwowych brakuje towaru, a w prywatnych drogo, obdzierają ze skóry. Na dodatek złotych jeszcze mało, najwięcej można zaradzić handlem zamiennym. Jedno, co w cenie, to wódka, wszystko jedno, państwowa czy zwykły bimber. Jak za wojennych czasów. Ja już też pędziłem dwa razy...

Myślałem dzisiaj o Pacuku, o naszym gadaniu. Nie wiem, czemu od tylu miesięcy jeszcze tkwi md to w głowie, ciągle do tych rozmów nawracam. Może dlatego, że to dawny znajomy, nie trzeba przy nim hamować jeżyka ani czego się bać. Wie o mnie dużo, jeżeli nie wszystko; ja o nim też trochę wiem. Dlatego tyle ze starym gadałem, za cały poprzedni czas, kiedy samemu się było.

Dopiero tam, u niego dowiedziałem się o okolicznościach śmierci jego żony. Bo o tej maleńkiej, miło zawsze uśmiechniętej Pacukowej tyle tylko do mnie doszło, że zginęła już w ostatnich dniach walk o Wilno.

Pacukowie mieszkali przy Nowogrodzkiej, obok Drewnianego Rynku. Na nim sprzedawała Pacukowa ten bimber, który do nich woziłem przez okupację. W czasie walk, kiedy to artyleria obu stron przestrzeliwała się ponad miastem, burząc domy w bardziej wyniosłych miejscach, Pacukowie tkwili w mieszkaniu albo w piwnicy. Wychynęli stamtąd dopiero, gdy już bitwa zaczęła dogasać. Przy nielicznych otwartych sklepach pojawiły się kolejki. Na Trockiej stanęła też Pacukowa. Niemców nie było już w mieście. Byli tacy, co na przedmieściach spotkali czołgi radzieckie, inni zetknęli się z polskimi oddziałami partyzanckimi. Nastrój był radosny, nikt nie zwracał uwagi na z rzadka niosące się jeszcze huki artyleryjskie. Popłoch wszczął się dopiero, gdy na najbliższym rogu grzmotnęło z nagła w ścianę domu, a ta zawaliła się z hukiem. Drugi pocisk rozerwał się tuż obok długiego szeregu kobiet. Masakra. Pacuk, który powiadomiony przez kogoś przybiegł na miejsce, ciało żony znalazł od razu, ale długo nie mógł doszukać się głowy. Leżała po drugiej stronie ulicy...

I dziś jaszcze, wspominając, nie mogę się otrząsnąć z wrażenia. Ta miła, zawsze zabiegana Pacukowa. Taki los... Tego samego dnia nadeszła wiadomość o zgonie młodszego syna. O starszym po dziś dzień wieści nie ma... A jednak Pacuk ułożył sobie życie... Rzecz w tym, że wie, jak patrzeć na nową Polskę, ma do niej jakiś stosunek. A ja ciągle się błąkam między Londynem a Warszawą, między płotkami i prawdą, nie znam swojego miejsca. Słuchałem, niby się z nim zgadzałem, a jednocześnie rósł we mnie bunt przeciw jego słowom. I właśnie tego, że wie, na jakiej ziemi się znalazł, mu zazdrościłem. Nawet tej jego roboty, jakiejś szerszej niż to moje borykanie się z własnym tylko zagonem, z myszami na nim i ostem.

Nie zabawił robociarz długo u krewniaków w Poznaniu. Przy którejś wódce powiedział że nie podobali mu się, nic ich nie obchodziło poza chwytaniem w garść, co tylko popadnie. Wojnę przesiedzieli w Poznaniu. Jak się tylko z Cytadelą skończyło, a może i w trakcie walk jeszcze, zaczęli ściągać do siebie, co tylko lepsze, z opuszczonych mieszkań niemieckich: dywany, obrazy, kryształy, srebra. To Pacuk widział, a co dopiero musieli mieć pochowane głęboko po szafach... Narzekali, że ciężko, że trudno, węszyli za łatwym zarobkiem, tylko dla pozoru trzymając się jakiejś legalnej roboty... Wtedy zrozumiałem, czemu tak krzywo na mnie patrzyli, jak się wywiadywałem u nich o adres Pacuka. Podać podali, ale zaraz mi drzwiami trzasnęli przed nosem... Mnie tam zresztą niczego więcej nie było trzeba. Późnym wieczorem stukałem już do mieszkania Pacukowego przy stacji. Raźniej mi się zrobiło, gdy stary szeroko rozwarł ramiona na przywitanie, poznać od razu, szczerze był rad. Brakło mi tej serdeczności ludzkiej tam, na Mazurach, jakoś się nazbyt boczyli jeszcze wszyscy na siebie, za mało ciągle ludzi ze sobą łączyło.

Tutaj się poczułem jak w domu. Tacy mi się wydali bliscy Pacuk i jego matka, starowinka czyściutka o siwych włosach i mądrym spojrzeniu. Zadreptała zaraz, nie obejrzałem się, stała kolacja na stole, a Pacuk patrzył na mnie i uśmiechał się.

-        Masz szczęście, Paweł, właśnie dzisiaj mam wolne od służby... Już nie wyładowuję wagonów, jestem zastępcą zawiadowcy stacji. A jakże, w czerwonej czapce wychodzę na peron. Czasami aż nudna robota, ale ważna, Moś musi ją robić. Nie odszedłbym stąd chyba nigdzie, jak pomyślę, że się tu wszystko własnymi rękami zrobiło. I teraz działa stacja, trudno o lepszą... Jedz, Paweł, jedz. Ja dopiero co wstałem od stołu. Ale wypiję z tobą, nieczęsto teraz pijam, nie idzie mi wódka, potem noce są ciężkie, spać nie mogą, za wiele mi się z minionego zwiduje, a to od nowa boli...

Staruszka schyliła się nad synem, pogłaskała go po ramieniu, spytała, czy może by jednak nie łyknął herbaty, wódkę trzeba także czymś przegryźć. Już mu stawia talerzyk. Jakże to, żeby gość sam się posilał. Czułem wyraźnie, że pragnie odwrócić uwagę syna od tamtych czasów, zabiega, by nie zapadł we wspomnienia. Pacuk spojrzał na matkę, przygarnął ją miękko ramieniem.

-        Bóg łaskaw, że to moje matczysko zostało, pomaga mi, jak tylko może, przyjść do siebie, odgrzebać z żalu i bólu, i złości...

-        Ha, i jak odgrzebywali. Żeby pan Paweł to widział! Nic na tej stacji nie było. Tory pozrywane, rozjazdy wywalone minami, ani rampy, ani całego wagonu. Wraki tylko powywracane leżały, niektórym koła sterczały do góry, nawet narzędzi brakło. Sześciu ich takich się bohaterów znalazło, i patrz pan, jakie cacko zrobili - zatrajkotała staruszka. Widziałem, jak niespokojnie zerka na syna.

-              Dobrze, mamo, dobrze, opowiem to wszystko Pawłowi, niech wie, choć i u siebie też pewnie widział, co może zrobić czło...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin