Gyurko Laszlo - BŁOGOSŁAWIONE PIEKŁOWĘDROWANIE DOKTORA FAUSTUSA - KIK.rtf

(1554 KB) Pobierz

Gyurko Laszlo

BŁOGOSŁAWIONE PIEKŁOWĘDROWANIE DOKTORA FAUSTUSA

 

 

 

O MOICH PODOPIECZNYCH, W WIELKIM SKRÓCIE

Kwestię wyboru mego podopiecznego przesądziły i za­pewne umotywują zawarte poniżej treści, na wstępie jednak nie zaszkodzi pokrótce uzasadnić, dlaczego spojrzenie moje padło akurat na ten a nie inny kraj, na kraj, w którym uro­dził się i żył mój protegowany. Wybór bohatera siłą rzeczy musi być poprzedzony wyborem miejsca, a ponieważ, jak ogólnie wiadomo, źródłem wiedzy jest doświadczenie, warto zauważyć, że zdobycie najbardziej znaczących doświadczeń dane bywa ludziom urodzonym w różnych krajach i różnych epokach. Nie wybieram swego protegowanego z tych na przykład nacji, które już odegrały swoją rolę w historii (jako beznamiętny i rzeczowy obserwator zaliczam do his­torii nawet te procesy wzlotu i upadku narodów, mocarstw tudzież ustrojów społecznych, z których świat nie raczył wyciągnąć wniosków), jak również nie próbuję szukać go w krajach, które nie osiągnęły jeszcze takiego stopnia roz­woju, by służyć doświadczeniami przydatnymi dla całego naszego globu. Nie twierdzę bynajmniej, że wśród obywa­teli tych właśnie państw nie znalazłbym odpowiedniego podmiotu, czyli ze wszech miar interesującej jednostki, ale wyjątki oraz przykłady indywidualne z reguły mnie nie pociągają. Istotny jest bowiem ogół, uniwersalność, tak samo jak wiedza ma dla mnie sens tylko wówczas, kiedy dostarcza nowego materiału poznawczego dla historii. Z te­go też powodu już od trzech tysięcy lat działam li tylko w Europie, wyłączając jeden jedyny wypadek, kiedy do­

konałem wyboru swego podopiecznego w Ameryce, do­kładnie w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Za­znaczyć jednak trzeba, że dzieje tego kraju są ściśle po­wiązane z dziejami europejskiego kqntynentu, a właściwie wręcz wynikają z historii Europy, która w ostatnich tysiąc­leciach determinowała losy świata.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że rozstrzygającym czynnikiem jest czas: określa bowiem miejsce, w którym dokonuje się wybór osoby. Ktoś inny, być może, uznałby inną metodę za bardziej celową, ja natomiast uważam ten sposób postępowania za jedynie możliwy i słuszny. Czas, o którym w wypadku mojego podopiecznego będzie mowa, rozpoczyna się z rokiem tysiąc dziewięćset czter­dziestym piątym; wtedy to pozostawiłem samemu sobie poprzedniego wybrańca, mającego obywatelstwo niemieckie

i              uważającego język niemiecki za rodzimy, Serenüsa Zeit- bloma, profesora języków i historii klasycznej, jednego spośród niewielu, którzy przeżyli trzy miliony (zdaniem innych dwa i pół miliona) swoich współbraci zamordowa­nych w Konzentrationslager Auschwitz, wskutek czego, wkrótce po uwolnieniu resztki pozostałych przy życiu więźniów, Serenus Zeitblom po prostu zwariował. (Niech mi wolno będzie w tym miejscu rozproszyć mylne wyobra­żenia, jakoby mój ówczesny podopieczny dostał się do obozu koncentracyjnego tylko wskutek niezwykłej naiwności bądź w wyniku przypadkowego zbiegu nieszczęśliwych okolicz­ności. Otóż absolutnie nie, los profesora Zeitbloma, po­dobnie jak los wszystkich moich podopiecznych, określało bowiem zawsze dążenie do pełnej wiedzy.) Wspomnę tu, że przed profesorem Zeitblomem, poczynając od roku tysiąc dziewięćset piątego, moim protegowanym był Borys Sawin- kow, z pochodzenia Rosjanin, uważający się to za pisarza, to za rewolucjonistę (fakt niezaprzeczalny, że pisywał książki i dokonywał zamachów na głowy państwa), którego opuściłem w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym w wytwornie urządzonym moskiewskim więzieniu, gdzie wkrótce potem własnymi rękoma odebrał sobie życie. Być może długie wydają się lata, które spędzam ze swymi wy­

brańcami, ale tylko pozornie, bo dziesięciolecia liczą się jedynie w określonym jako doczesne życiu człowieka, a są niczym w bezkresie dziejów.

Wspomniałem przed chwilą o potrzebie dążenia do pełnej wiedzy, co oczywiście jest pojęciem nieprecyzyjnym; czło­wiekowi bowiem w niczym, a więc również i w wiedzy, nie jest dana pełnia, ale moi podopieczni całkowicie byli tego świadomi. Zawsze troskliwie unikałem wyboru entu­zjastów, marzycieli i fantastów, którzy z mojego punktu widzenia już z góry byli nieprzydatni. Istnieje jednak pe­wien poziom wiedzy, który choć w ciągu tysiącleci stale wzrasta, to przecież w trakcie niedługiego ludzkiego ży­wota daje możność osiągnięcia względnej pełni. Droga, która do tego wiedzie, jest niezmiernie pouczająca i dla­tego śmiem nazwać ją błogosławioną. Muszę w tym miejscu zaznaczyć również i to, że gdy Człowiek dąży do wiedzy, bezwiednie kształtuje świat, ale w jeszcze większym stop­niu tenże świat kształtuje człowieka. W pewnej mierze, za­leży to od epoki, a także od obszaru, na jakim porusza się człowiek (w tym wypadku mój podopieczny) na przestrzeni swojego życia. Miałem zresztą kiedyś i takiego protego­wanego, który wskutek swego poddańczego losu nie opuścił w życiu rodzinnej wioski i nie czynił nic poza wypełnia­niem tego, co mu panowie nakazywali. Moja rola ogranicza się wyłącznie do jednego: w zależności od czasu dokonać wyboru miejsca i znaleźć tam odpowiednią osobę, uczynić z niej swojego podopiecznego i towarzyszyć jej aż do chwili, gdy na podstawie doznań wykształci się w niej świadomość pełni wiedzy oraz płynących z tego konse­kwencji. Reszta: zawarcie przypieczętowanej krwią umowy, przysięga, złożenie ślubu, zaprzedanie duszy, poświęcenie szczęścia wiekuistego w zamian za doczesną wiedzę i tak dalej — wszystko, co tak szczegółowo relacjonuje wiele dzieł z kręgu Fausta, pozostaje oczywiście tylko legendą, choć nie podlega dyskusji, iż znani lub nieznani autorzy tych dzieł uchwycili coś z sensu życia mych protegowa­nych, nawet wówczas, kiedy czasem z dziecinną wyobraź­nią, a czasem z poetycką egzaltacją, wydatnie przeryso­

wali, a tym samym zniekształcili znaczenie mojej skromnej osoby.

W każdym razie nie zawadzi wziąć pod uwagę, że wbrew powszechnemu przekonaniu istnieje przecież wiele dróg prowadzących do Faustowego losu, czyli do drzewa wsze­lakich doświadczeń i wiedzy, co znów oczywiście zależy od czasu i przestrzeni, w których znajdują się moi pro­tegowani.

A zatem, jak już powiedziałem, w przypadku mojego obecnego podopiecznego czas rozpoczyna się z rokiem tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym. Miejsce, o którym jesz­cze nie wspomniałem: Węgry. Kogo by to interesowało, ten może na jakiejkolwiek mapie znaleźć owo maleńkie, nie­zbyt znane, wschodnio- lub, jak kto woli, środkowoeuropej­skie państwo (zaszeregowanie geograficzne nie jest oczy­wiście moim zadaniem, wspominam jednak o nim li tylko dlatego, że ma to niemały wpływ na losy kraju, a tym sa­mym mojego wybrańca). Napomknę na marginesie, że już czterysta lat> temu wybrałem sobie spośród synów tego kraju — wówczas dysponującego znacznie większym tery­torium — podopiecznego, pewnego zakonnika o nazwisku Lorinc Meszaros, jednego z przywódców rozgorzałego wów­czas na ziemi węgierskiej buntu chłopskiego, który w dwa lata po stłumieniu powstania (jedną z konsekwencji powyż­szego faktu było zgodne z duchem owych czasów i lokalnymi zwyczajami upieczenie żywcem wodza* tej rebelii i nakarmie­nie nim jego zwolenników) zmarł z głodu, ukrywszy się w bagnistej, niedostępnej okolicy. I to nie dlatego, że nie miał co jeść, ale dlatego, że jeść nie chciał.

Pragnąłbym też zawczasu uprzedzić wszelkie nieporozu­mienia dotyczące roli tego kraju: wspomniane Węgry ani w szesnastym, ani w dwudziestym wieku nie miały decy­dującego wpływu na bieg historii powszechnej, choć nie­którzy mężowie stanu tej nacji, uczeni historioznawcy, a co gorsza, nawet część narodu, skłonni są wierzyć w swoje

* Chodzi o wy’ ''wstania^'‘^~^kiego w 1514 (Przyp. tłum.)

^USyórgy Dózsa.

dziejowe posłannictwo. Inna sprawa, że odczucie to jest znamienne niemal dla wszystkich większych czy mniejszych narodów europejskich. Z punktu widzenia interesów ludz-. kości — a więc dla mnie istotnego — ważkie doświadczenia mogą jednak dojrzewać nie tylko w największych mocar­stwach tego świata — wręcz przeciwnie, w nich właśnie najrzadziej — lecz także we wszystkich narodach, które znajdują się w pół drogi między znaną współcześnie prze­szłością a nieznaną przyszłością. Dodam też, że w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym mogłem swobodnie wybierać wśród wielu sąsiednich krajów, które dziś, w ty­siąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym, wprawdzie nie z całkowicie wolnego wyboru, są. członkami politycznego, wojskowego i ■ gospodarczego obozu nazywanego socjali­stycznym. Nie taję również, że na moją decyzję wpływ miała wielkiej wartości poezja ludowa Węgier, kraju liczą­cego zaledwie dziesięć milionów mieszkańców, poezja war­tościowa wielce, ale kompletnie ze względu na hermetycz­ność języka nie znana, a więc światu niedostępna, choć jest ona nawet ze względów filozoficznych godna wyjątkowej uwagi. W tej to skarbnicy węgierskiego ludu znalazłem myśl dosadnie określającą losy mego podopiecznego: GDY KTOŚ INNYM CHCE PRZEWODZIĆ, TEN DO PIEKŁA MUSI SCHODZIC1

2              RODZINNE KONEKSJE MATKI ORAZ OJCA GYORGYA SZABADOSA JUNIORA

Mój protegowany, który podczas rzymskokatolickiego obrządku chrztu otrzymał imiona Gyórgy po ojcu oraz Imre po dziadku matki, urodził się pierwszego września tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku w stolicy Węgier, Budapeszcie. Do siedemnastego roku w jego życiu nie wydarzyło się nic szczególnego. Ojciec Gyórgy Szabados senior — do momentu śmierci ojca mój podopieczny po­sługiwał się nazwiskiem Gyórgy Szabados junior bądź Gyórgy Szabados młodszy — w chwili urodzenia się syna (a także przez dobrych kilkadziesiąt następnych lat) piasto­wał wysoce odpowiedzialną funkcję głównego kasjera w Wę­gierskiej Uniwersalnej Fabryce Maszyn. Tak więc używany przez jego żonę uszczypliwy tytuł (,,ten główny buchal­ter") nie odpowiadał w zupełności stanowi faktycznemu, chociaż gwoli prawdzie należałoby zaznaczyć, iż Gyórgy Szabados starszy (w momencie, o którym właśnie mowa, był jeszcze Gyórgyem Szabadosem młodszym, jako że jego oj­ciec również nosił to samo imię) po ukończeniu szkół, w wieku dziewiętnastu lat — a działo się to w roku 1910 — rzeczywiście rozpoczął swą karierę jako księgowy w rze­czonej fabryce maszyn, w której pracował do końca życia, wyjąwszy sześć lat spędzonych po I wojnie światowej w obozie jenieckim na Syberii, mimo iż nie zdążył oddać ani jednego strzału, ponieważ jego pułk w dzień po przy- jeżdzie na front i wyładowaniu z wagonów został oto­czony i bez walki wzięty do niewoli. Wzmiankowany wyżej tytuł bywał na ogół używany w ciasnym rodzinnym kręgu

w obecności mojego pupila i jego dwóch sióstr, kiedy to Gyórgy Szabados senior po rzadko wprawdzie, ale przecież od czasu do czasu zdarzających się spięciach na tle różnicy poglądów między małżonkami pośpiesznie krył się za zamkniętymi drzwiami małżeńskiej sypialni w imię surowo przez niego przestrzeganej zasady: nicht vor dem Kind (to znaczy: tylko nie przy dzieckul — niemal wszyscy przedstawiciele wychowanej w Monarchii Austro-Wę- gierskiej klasy średniej mówili co nieco po niemiecku). Używanie słowa buchalter wynikało z nieugiętego i, jak to zobaczymy, trudnego do zakwestionowania poczucia wyższości pani domu, a jedną z podstaw owego poczu­cia była własna przeszłość i zawód nauczycielki śpie­wu. Tej społecznej pozycji nie wolno było nawet porów­nywać, a co dopiero stawiać na jednej szali ze wspo­mnianym stanowiskiem głównego kasjera, Gyórgya Sza- badosa. Były wszakże jeszcze inne powody owego stoją­cego na pograniczu pogardy poczucia wyższości, wyni­kające ze znacznie bardziej złożonych przyczyn, spowodo­wanych częściowo strukturą fizyczną i charakterem małżon­ków, a częściowo ich pozycją społeczną. Matka mojego pro­tegowanego, według jej własnych słów, których nie mamy prawa podawać w wątpliwość, mogła była bowiem zostać nawet śpiewaczką operową, gdyby nie uznała za swój naj­ważniejszy obowiązek pełnienie odwiecznej roli kobiety, czyli żony i matki. Pani Katinka była też znacznie barw­niejszą i bardziej pociągającą indywidualnością — a co za tym idzie, powszechnie łubianą — w porównaniu ze swym małomównym i zamkniętym w sobie mężem („ten fajtła- pa" — mawiała o nim w gronie przyjaciół lub rodziny, nierzadko nawet w obecności delikwenta) i chociaż wielce poważnie traktowała swoje zajęcia nauczycielki śpiewu, to jednak ona kierowała domem (oczywiście przy pomocy służącej), ona wychowywała dzieci, aranżowała życie to­warzyskie z udziałem osób odpowiednio dobranych z kręgu rodziny i znajomych, a przy tym wszystkim dbała jeszcze i miała czas (a nawet potrzebę), żeby orientować się w ogól­noświatowych wydarzeniach i formułować własne na ten

11

temat poglądy, w czym obok radia (dzienniki zaczęła czytać dopiero w starszym wieku) pomagał jej w niemałej mierze popularny ilustrowany tygodnik, redagowany specjalnie dla węgierskich pań. Od czasu zawarcia małżeństwa pani Kat inka prenumerowała ów tygodnik, była jego wierną czytelniczką, pieczołowicie przechowywała roczniki i na­wet po upływie dziesiątków lat stale je przeglądała. Jeśli wspomnę jeszcze, że miała stały abonament do Opery, że dwa razy w roku chodziła do teatru (oczywiście te uro­czyste okazje były obowiązkowe również dla Gyórgya Sza- badosa seniora, który wprawdzie nigdy nie protestował, ale też nie objawiał z tego tytułu entuzjazmu, co z góry wywoływało u żony wspomniane uprzednio reakcje), i do­dam, że brała do ręki książki nie tylko popularnych w tym czasie pisarzy węgierskich, Ferenca Herczega czy Kalmana Csathó, ale i Cronina, Bromfielda oraz Margaret Mitchell (między innymi uznane przez panią Katinkę za arcydzieło Przeminęło z wiatrem), nie mówiąc już o tym, że na nie­zbyt częstych, ale systematycznie odbywanych spotkaniach rodzinnych i towarzyskich ona właśnie — co zupełnie na­turalne — grywała na fortepianie i śpiewała (w reper­tuarze miała modne j>o dziś dzień węgierskie piosenki, melodie operetkowe, a także kilka ogólnie łubianych arii Verdiego i Pucciniego), to należy przyznać, że powszechna opinia o tym, iż pani Katinka jest kobietą nie tylko mądrą, ale i wykształconą, miała swoje podstawy. To ostatnie określenie nie wymaga komentarzy, natomiast w związku z określeniem poprzednim pozwolę sobie zaznaczyć, że charakterystyczną cechą matki mego podopiecznego była nie tylko wrodzona bystrość konieczna przy rozwiązywaniu mniejszych czy większych problemów codziennego życia, ale także zdecydowane stanowisko w kwestiach moralności, zachowania, dobrego ułożenia lub też w sprawach społecz­nych i światopoglądowych. Na korzyść matki mego pod­opiecznego należy jeszcze zapisać i to, że choć we wszyst­kim zajmowała jednoznaczne i nieugięte stanowisko, to przecież z wyjątkiem swej rodziny i uczniów nigdy nikomu nie usiłowała narzucić własnego punktu widzenia; w towa­

rzystwie pozostawiała prowadzenie rozmowy bardziej do­świadczonym w życiowych sprawach mężczyznom (wy­jąwszy oczywiście własnego męża, który jednak — ze zro­zumiałych względów — nie bardzo się do tego kwapił) i tylko od czasu do czasu dorzucała do tego, co powie­dziano, jedno czy drugie ciekawe spostrzeżenie, wskazu­jące na zorientowanie w temacie, co więcej, jej wyczucie i delikatność nawet w kobiecym towarzystwie powstrzymy­wały ją od wyrażania opinii, które kłóciłyby się z zasadami dobrego wychowania. Jeśli ponadto zauważymy jeszcze, że choć była niewysoką, ale zgrabną kobietką, o lalkowa- tej, odpowiadającej ówczesnym kryteriom urody buzi, że zawsze zważała na odpowiednio dobrany elegancki strój, a przy tym obcy był jej nawet najmniejszy odruch zalot­ności (co wcale nie obniżało siły przyciągania jej osoby), to można będzie zrozumieć, dlaczego cieszyła się w kręgu swych znajomych ogólną sympatią i szacunkiem.

Żałosnym przedsięwzięciem byłaby próba przeciwsta­wienia tej pełnej gracji, wykształconej i wyrobionej towa­rzysko damy ociężałemu, zwalistemu i małomównemu mę­żowi, ponieważ ojciec mojego protegowanego rozporządzał zupełnie innymi cnotami (których nie sposób było mu od­mówić), stanowiącymi kompletną odwrotność nie zawsze pochlebnych określeń jego żony, o czym już wspomina­liśmy. Gyórgy Szabados był chodzącą dokładnością, wiary­godnością, pracowitością oraz uczciwością, które to cechy — jak to już z ich uszeregowania wynika — zjednały mu uznanie przede wszystkim w miejscu pracy, a więc w krę­gu nie tyle rodziny, co współpracowników i zwierzchników, choć muszę tu stwierdzić, że brak którejkolwiek z tych cnót u rzeczonego natychmiast wywołałby w jego małżonce żywiołowy sprzeciw. A przecież nie wymieniłem jeszcze cechy najbardziej charakterystycznej, a mianowicie wier­ności, która oczywiście nie sprowadza się wyłącznie do wierności małżeńskiej (wszak było to samo przez się zro­zumiałe); Gyórgy Szabados starszy był wierny w stosunku do swoich pracodawców, którym — wyjąwszy ową sześcio­letnią przymusową przerwę — służył trzydzieści osiem lat,

aż do chwili upaństwowienia fabryki (o tym, co te ostatnie słowa znaczą, będzie jeszcze mowa), był lojalny w sto­sunku do każdorazowego głównego księgowego, był przy­wiązany do odgrodzonego grubą kratą pokoju, gdzie znaj­dowała się kasa, do potężnej, zielonej kasy pancernej z błysz­czącym, mosiężnym, codziennie glansowanym przez sprzą­taczki uchwytem, do wyłożonego grubym suknem biurka, do swoich starannie za temperowanych ołówków, do co­dziennego wyprowadzania kasowego salda, do stałego, nigdy nie zmieniającego się rytmu życia, do rodziny i ro­dziców (co, jak zobaczymy, powodowało wcale niemałe problemy między małżonkami), był wierny nawet w sto­sunku do swoich ubrań, co oznaczało nie tylko szycie zawsze u tego samego krawca, według tego samego kroju, z identycznego materiału, ale także beznadziejną obronę poszczególnych, zdaniem żony nie nadających się już do noszenia, części garderoby, a co za tym idzie, do trwają­cego miesiącami oporu w przegranej z góry sprawie, w któ­rej stosowane przez panią Katinkę metody dyskusji z tru­dem tylko można było uznać za pokojowe i szlachetne. Z tego wszystkiego należy wnosić, że wierność wobec lu­dzi, rzeczy, zwyczajów i form życia dla Gyórgya Szabadosa seniora oznaczała nie tylko przywiązanie oraz oddanie, ale również i miłość, co uzbrajało go w mocne wewnętrzne poczucie pewności oraz równowagę ducha, zapewniające mu w kręgu znajomych jeśli już nie powszechną sympatię, to na pewno życzliwość i szacunek.

Miał tylko jedną namiętność — jeśli w wypadku Gyórgya Szabadosa starszego w ogóle o czymś takim można było mówić — a mianowicie szachy. W każdą środę po południu udawał się do Klubu Szachistów w dzielnicy Terezvaros, gdzie mierzył swoje siły z rywalami pochodzącymi z po­dobnej co i on warstwy społecznej, tyle że znacznie słab­szymi, jeśli idzie o umiejętności gry w szachy; zdarzało się też, że tego czy owego spośród swoich partnerów od­wiedzał w domu, zważając naturalnie, aby ta wizyta nie kolidowała z organizowanym przez żonę i obowiązującym pana Szabadosa programem towarzyskim. Wieczory do-

mowe często spędzał przy okrągłym stoliku w rogu jadalni, w świetle stojącej lampy z żółtym jedwabnym abażurem, rozgrywając według zapisu w ksiązfee słynne partie sza­chowych arcymistrzów („już znowu gra w szachy", zwykła była w takich wyptedkach mawiać pani Katinka, Która wtedy z reguły czytała książkę, robiła na drutach, szyła dla dzieci lub, co zdarzało się bardzo rzadko, zasiadała do fortepianu i grała coś dla własnej przyjemności, przy tych okazjach jednak Szabados senior obowiązkowo przerywał swoją grę w szachy i wygodnie oparłszy się w fotelu z zamkniętymi oczyma słuchał muzyki).

Jak już podkreślałem, istotnym kryterium hierarchii war­tości w rodzinie Szabadosów było pochodzenie społeczne małżonków. Otóż Katinka Kisselmeci Selmeczy, jak już samo nazwisko wskazuje, pochodziła ze szlacheckiej rodziny, co oprócz przydomku dokumentował również wymalowany na jedwabiu i oprawiony w ramy herb, zawieszony na hono­rowym miejscu w stołowym pokoju. Ojciec Katinki był sę­dzią sądu najwyższego (mój podopieczny nie znał dziadków ze strony swej matki ze Względu na ich wczesną śmierć), natomiast pochodzenie Gyórgya Szabadosa starszego — wtedy jeszcze młodszego — rzeczywiście dawało pewne powody jego małżonce do zrobienia uwagi, kiedy jej teść, rejterując przed rozkwitającą właśnie ogólną dyskusją ro­dzinną, zapewne niechcący, nieco głośniej niż zwykle zamknął za sobą drzwi („zatrzasnął je przede mną!" — tak wspominała owo wydarzenie pani Katinka). Niemniej rzu­cona wówczas uwaga („ten wieśniak") nie odpowiadała całkowicie prawdzie; Gyórgy Szabados senior — czyli dzia­dek mego protegowanego z linii ojca — był bowiem eko­nomem w pewnym wielkim majątku ziemskim w zachod­nich Węgrzech i choć nie ulega wątpliwości, że bynajmniej nie ukończył Akademii Rolniczej, lecz tylko zwykłą han­dlówkę i jeszcze jakiś kurs rolniczy, i że jego ojciec był zamożnym rolnikiem (w taki delikatny sposób nazywano w okresie dzieciństwa mego podopiecznego rolników posia­dających pewien majątek, jako że słowo „wieśniak" wy­woływało wówczas na Węgrzech rumieniec wstydu i uwa­

żane było za obrazę). I choć pani Katinka w towarzystwie nigdy nie uczyniła nawet najmniejszej wzmianki na temat pochodzenia swego męża, to w toku zdarzającej się ostrej wymiany słów w cztery oczy zawsze pojawiało się owo nie przepojone bynajmniej dobrą wolą rozróżnienie (,,my — Selmeczyowie, wy — Szabadosowie"), u podstaw którego głęboko tkwiła właśnie powyższa kwestia. W tym przed­miocie doszło też do pierwszej poważnej różnicy zdań w mał­żeństwie, kiedy w rok po ślubie Gyórgy Szabados z nie­zwykłą wprost jak na niego stanowczością oświadczył, że Boże Narodzenie włącznie z następującymi aż do Sylwestra dniami spędzi u rodziców (oczywiście oświadczenie to zo­stało wyrażone w postaci raczej prośby niż rozkazu), i ani łzy młodej żony, ani jej uszczypliwe uwagi nie były w sta­nie zmienić jego postanowienia, nie pomogła nawet rzucona na szalę pogróżka o rozwodzie i w końcu pojechali razem do Intapuszta (gdzie Gyórgy Szabados senior do końca swego życia był rządcą), a Katinka zdobyła wówczas mocny argument, często potem używany w sporach, zaczynający się od słów „a ja wtedy zrobiłam to przecież dla ciebie...", co jednak w niczym nie zmieniło faktu, że aż do śmierci rodziców, która nastąpiła bardzo szybko, jedna po drugiej, ów świąteczny okres pan małżonek spędzał co roku (czasem z rodziną, a czasem bez niej) w Intapuszta, jak za kawaler­skich czasów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin