Werup Jacques - PÓŹNE PODRÓŻE CASANOVY - KIK.rtf

(2008 KB) Pobierz

Werup Jacques

PÓŹNE PODRÓŻE CASANOVY

 

 

Dwie okoliczności wyeliminowały praktycznie wszel­kie początkowe trudności i kłopoty z zainstalowaniem się: fakt, że nacjonalizm jest tutaj chodliwy — jak zresztą i w innych lilipucich krajach — oraz fakt, że Reykjavik bardziej przypomina wieś aniżeli stolicę kraju.

Nie przyjeżdżają tu lwy salonowe, tu przybywają albo brodaci i łysi duńscy systematycy Eddy poetyckiej, albo wrzaskliwi amerykańscy amatorzy połowu łososi. Okazując choćby najbardziej niepozorną elegancję, wy­bić się tu można za pomocą najprostszych sztuczek.

Zameldowałem się w jedynym renomowanym hotelu w mieście i odbyłem anonimową rozmowę telefoniczną z redakcją największego dziennika Islandii, rozmowę- -przynętę. Następnie bezzwłocznie przeniosłem się do

zwykłego pensjonatu, w którym to zachowywałem się podejrzanie i występowałem pod fałszywym nazwiskiem.

Już po dwóch dniach redaktorowi działu politycznego gazety „udaje się” mnie wyśledzić w wyniku oszała­miającej dziennikarskiej działalności. Przyjmuję pozę zmieszanego i dopiero pod naciskiem wielu natarczy­wych pytań wyjaśniam, że ani jeden szczegół dotyczący mojej prawdziwej działalności na Islandii nie powinien przedostać się do wiadomości publicznej, albowiem zbul­wersowałoby to tylko niepotrzebnie ludzi. Redaktor nastawia uszu, policzki mu płoną.

              Muszę mieć gwarancję, że będę mógł przebywać tu incognito — mówię powoli, by zyskać czas na podję­cie decyzji, jaka tożsamość byłaby tu najstosowniejsza. Islandczyk momentalnie zapewnia o swej dyskrecji, nie mam czasu, Boże, co tu wymyślić?

              Rozumie pan... — bełkocę — żadne oficjalne kon­takty nie zostały jeszcze nawiązane.

Redaktor przytakuje głową z przejęciem.

              Czy uwierzy mi pan, jeśli powiem, że jestem tu, by łowić ryby? Albo studiować rękopisy? — pytam grając na zwłokę.

              Nie — odpowiada błyskotliwie.

              Dobrze, a zatem odkryję przed panem karty. Po­dróżuję pod sfingowanym nazwiskiem. Jestem wulka- nologiem i petrografem.

Przerwa. Przybieram zamyślony wyraz twarzy i pró­buję przypomnieć sobie parę pożytecznych zwrotów, które kiedyś przypadkowo wyczytałem w encyklopedii pod hasłem: „wulkan”. Zabłądziłem podówczas wzro­kiem i zgubiłem hasło, które było przedmiotem mojego zainteresowania: Wullenwever, Jürgen, lubecki polityk i burmistrz miasta Lubeki w 1533 roku.

              Ach tak... — mówi przeciągle dziennikarz w spo­sób, który sprawia, iż w mig pojmuję, że nie ma na ten

temat zielonego pojęcia. A ja walczę, by przypomnieć sobie słowa, kombinacje literowe, które — spływając z języka — brzmią tak uczenie, tak doniośle, tak nie­złomnie i fortunnie z ekonomicznego punktu widzenia. I nagle są:

              Na długo po zaniknięciu gazopodobnych produktów wybuchowych wulkaniczne ekshalacje mogą nadal poja­wiać się w źródłach gazowych, fumarolach i solfatarach. Prawdopodobnie mogą być z powodzeniem wykorzysty­wane do celów przemysłowych.

Ponownie robię przerwę, spoglądam facetowi uroczy­ście w oczy i dodaję od siebie:

              Według moich obliczeń wygląda to bardzo obie­cująco właśnie na Islandii. Mam nadzieję, że docenia pan wagę tego przedsięwzięcia. Oczy całego świata zwrócą się na wasz kraj.

Poczciwina trzyma się za brodę i mruga oczyma tak, jak widział, że robią to dziennikarze w wielkim mieście, w którym przed wielu laty zdobywał wykształcenie. Dodaje mi to otuchy.

              Wydaje mi się, że moglibyśmy się przydać sobie nawzajem. Jeśli pomoże mi pan w paru praktycznych drobiazgach i pozwoli jakiś czas pracować bez przeszkód, wówczas istnieje duże prawdopodobieństwo, że „Mor- gunbladid” jako pierwszy dziennik otrzyma rewelacyjny materiał do wykorzystania.

Dobroduszny człeczyna znów przybiera pozę świa- towca. Udaje, że krytycznie rozważa mą propozycję, lecz widzę, iż w środku aż pali się do tego: „O, to wcale nie byłoby głupio, och, nareszcie coś prócz lokalnych kłótni! Coś nobilitującego!”

W udziale przypada mi landrover i reprezentacyjne mieszkanie gościnne na najwyższym piętrze okazałego budynku, w którym mieści się redakcja gazety. Redak­tor przysłał właśnie na górę butelkę whisky, życzliwy —

jak mniemam — gest dla dobra narodu. Nie jestem wszak do końca pewny, kto komu przydaje się bardziej tym świecie.

Zatem znów wprawiłem w ruch koło ruletki. Nie py­tajcie, dlaczego tak się właśnie stało — jestem galant- uomo, pomyleńcem, bez krztyny zastanowienia nad more logico. Kaprysy są tym, co wiedzie mnie naprzód pośród skrupulatnie rozplanowanych złudzeń istnienia. Brak planu na przyszłość jest jedynym lekarstwem na nudę w tym pełnym powagi nowoczesnym życiu. Mój świat jest stołem hazardowym, oby pozostał nieobli­czalny, na przekór wszystkim ekspertom od planowania!

Znów wprawiłem w ruch swe życie. Wiem, że nic trwałego wygrać nie mogę, dlatego ruch staje się celem samym w sobie. I dlatego też nic nie mogę przegrać. Znów wypełniam swe dni jolis riens, śmiesznymi igraszkami, i znów żyję jak filozof: naśladuję własne nieokiełznane odruchy życia, poddaję się im niczym ko­rek na oceanie, powróciwszy do punktu zerowego i wy­zbywszy się wszelkich wymagań i oczekiwań, w tysiącu masek, anonimowy i nieokreślony, niczym sama roz­huśtana natura.

Spoglądam na stolicę tego kraju: wioska. Tu przeisto­czę się w miliony cząsteczek i rozpłynę we wszyst­kim. Rzucę się w głąb tego malutkiego organizmu spo­łecznego i odcisnę swe piętno na każdej jego komórce: tu żyje Casanova, bez innych zamiarów prócz właśnie życia! Tu rozsypię się w proch, spożytkuję go na rozkoszną Nicość lub rozsypię na wietrze.

Ludzie biegają w kółko, zadomowieni i zakorzenieni. Czymś się zajmują, mają obowiązki, lecą to tu, to tam, nawet tutaj, w miejscu, gdzie wszystko zdaje się dziać na niby. Ludzie jakby udawali! Lecz w gruncie rzeczy są entuzjastami i żyją niezwykle odświętnie na tym

skrawku ziemi, rzuceni w uniwersum, nie przysparzając mu większej korzyści. Żyją, jak gdyby coś miało się wydarzyć, i mają przy tym kolosalne pretensje, stawiają tej przyziemnej dziurze wręcz eschatologiczne wyma­gania.

Oto mężczyzna tam, w dole, przed wystawą. Godny podziwu jest fakt, że znalazł się właśnie tam! Jakże śmiesznie silne wydaje się jego pragnienie życia, gdy tak przygląda się koszuli czy szalikowi na sztywnym, wgapionym w niego manekinie! Odejść stamtąd, za­chowawszy swą wiarę, to dopiero odwaga! Wiedzieć do­kładnie, dokąd się zmierza, bez wahania, nie błądząc nawet wzrokiem! A kobieta z wózkiem. Ona i dziecko w wózku mają identyczne swetry, grube, robione na drutach wełniane ubranie chroniące przed otaczającą bezlitośnie ślepą przyrodą. Ludzie ubierają się w te islandzkie swetry, noszą je, jak gdyby nigdy nic, bez lęku przed śmiercią, który stanowi jedyną siłę napędo­wą człowieka, jedyny powód, by konstruować wiadukty i urządzenia kuchenne, by grać na pianinie i poić wiel­błądy.

Pozbawieni tego lęku, sygnału startowego biosfery, biegają tam i z powrotem między swymi domami i spra­wami do załatwienia, wymachując przy tym miarowo rękami! Spokojnie poprawiają włosy, które potargał im wiatr, czytają w gazetach o kanalizacji miejskiej, jedzą suszoną rybę, cieszą się i rozpaczają bez wielkich ge­stów, wyważeni i normalni, jakby sami nosili w sobie to coś, co mogłoby się wydarzyć! Żyją pełną parą — przeżywają życie, które przecież powinno być na ni­by — bez widocznego strachu, jak gdyby sami kiero­wali biegiem rzeczy i kontrolowali przyrodę! Robią wra­żenie niesłychanie zadowolonych z siebie!

*

Redaktor okazał się doprawdy życzliwy. Przez dwa dni obłaskawiał mnie pokazując swoje ukochane miej­sca: góry, kratery, gejzery. Osobiście prowadził lan- drovera przez oszałamiający islandzki krajobraz. Zapro­sił mnie do domu na obiad, przedstawił rodzinę i za­poznał z życiem politycznym i kulturalnym kraju. Właśnie odrzuciłem kolejną przyjazną propozycję z jego strony: podróż na północ kraju. Zwalam to na karb tego, że w końcu muszę przecież zabrać się do pracy. Jego stosunek do mnie jest bowiem tak bezgranicznie życzliwy, że aż mnie onieśmiela.

Po latach doświadczeń nie akceptuję już ludzi „do­brych”, zbyt wielu doznałem rozczarowań. Czysto teo­retycznie pojęcia dobroci nie da się w ogóle zweryfiko­wać i dlatego pytanie o dobroć człowieka jest naukowo puste i bezsensowne. Zdanie: „To dobry człowiek”, jest subiektywną czułostkowością i dlatego pozbawione dla mnie — przynajmniej w chwili obecnej — treści. Albo się jest naukowcem, albo nie!

Redaktor uśmiecha się łagodnie i mówi, że z najwyż­szym napięciem oczekuje, kiedy będzie mógł opubliko­wać rezultaty mojej pracy, lecz że z tego powodu nie powinienem bynajmniej zapominać o urokach Islandii.

Współczesne pojęcie piękna jest, w kontekście środo­wiska naturalnego, szczególnie osobliwe. Moje wędrówki lub naukowe ekspedycje — nazywajcie je, jak chcecie — zaprowadziły mnie nieomal do wszystkich zakątków świata; wiem zatem, czemu dziwię się ludziom rozpra­wiającym o „pięknych krajach”. Nie istnieją już piękne kraje! Rezultaty pomiarów demograficznych oraz kolo­salne zapotrzebowanie na najprzeróżniejsze towary przeistoczyło każde miejsce na powierzchni globu — z wyjątkiem lasów tropikalnych, pustyni i Arktyki — w pełne zgiełku, tłoku i odpadów tereny przemysłowe. Ci wzruszający miłośnicy ptaków i znawcy Indian, któ­

rzy ciągle jeszcze zapuszczają się w głąb resztek dżungli, by odnaleźć prawdziwe życie! Romantyczni specjaliści od słoni i entuzjaści wykopalisk! Fantaści z lornetką, kubełkiem i szpadlem, protokołem, urządzeniami do po­miaru deszczu, aparatem fotograficznym i magnetofo­nem. Chłopięce marzenia senne o przygodzie!

Ludzie, których w przyrodzie interesuje dzisiaj coś innego aniżeli wyłącznie nabrzmiałe nowotwory wiel­kich miast, z ich wkrótce ujednoliconą na całym świecie strukturą, zimnymi i zatrwożonymi mieszkańcami, któ­rzy pędzą, by ograbiać się wzajemnie z pożywienia i ra­dości, ludzie interesujący się czymś innym prócz grzmią­cych wielkomiejskich autostrad, błyskawic świateł, turkotu maszyn, perwersyjnych rozkoszy, pogardy dla wszystkich tradycyjnych wartości, chorób, gonitwy i pasji; tak, ci, którzy przeżywają coś innego prócz tego, co zdołało zdominować świat, to ludzie naiwni.

Lub też czynią jak kolekcjonerzy insektów: nadzie­wają na szpilki uśpione chloroformem owady, roz­pinają im skrzydełka, eksponują jedynie to, co najpięk­niejsze. Przymykają oczy na ocean odpychających fak­tów i koncentrują wzrok na tym, co pozostaje ciekawe jedynie dla nich samych oraz garstki pedantycznych specjalistów.

Gatunek ludzi, którzy nadal katalogują pył z czasów antycznych lub grają na słomkach, uważa prawdopo­dobnie — w świecie pędzącym ku zagładzie z prędkością milionów kilometrów na godzinę — że monstrualne jest wyszydzanie ich wysiłków, wysiłków skoncentrowanych na zachowaniu owych wartości na naszej planecie. Ich skwapliwość dotyczy przecież przywrócenia heteroge- niczności, utraconej wielości i wymiecionej z powierzchni ziemi specyfiki, wzgardzonego i opluwanego indywi­dualizmu.

Naturalnie jestem po stronie tych dobrodusznych

ludzi, ale nic nie mogę poradzić na to, że wpadam w roz­pacz graniczącą z obłędem, widząc pedantycznych hu­manistów błądzących z lupą po autostradach między fundamentami z betonu, piszących później dysertacje na temat spuścizny po dziewiętnastej dynastii. Z dwojga złego wolę już antyprogram, filozofię powierzchowności: pławienie się w rozkoszach upadku!

Ów czarujący dziennikarz zawiódł mnie do kamienia z pismem runicznym. Ruch samochodowy, w którym posuwaliśmy się naprzód, musiał — zważywszy na po­wierzchnię i populację — być większy niż ruch w Tokio. Jechaliśmy przez Reykjavik, którego prymitywne, drew­niane domy wciśnięte zostały między biurowce i centra usługowe — jeśli, oczywiście, nie zostały uprzednio po prostu zrównane z ziemią i pokryte asfaltem. Sztucznie powstałe ulice handlowe tętnią od gitar elektrycznych, wśród spalin zataczają się młode kobiety na obcasach jak szczudła, psychodeliczne butiki pękają w szwach od luksusowych artykułów będących ostatnim krzykiem mody w Nowym Jorku i Paryżu, w pizzeriach pod sufi­tami wiszą rowery. Jechaliśmy przez przedmieścia roz­ciągające się na pustkowiu, daleko poza miastem. Pośród dźwigów i koparek nie wykończone jeszcze wieżowce wznoszą się wśród martwego krajobrazu. Zbłąkane dzie­ci usiłują bawić się wśród nieustępliwej lawy.

              To jest nasz obfity biust, który pragniemy wyeks­ponować niczym piękna kobieta — rzekł redaktor i wskazał parę gotowych kompleksów z betonu.

Następnie postanowił pokazać mi jakieś pozostałości z czasów Hógbjórdura! Ach, ci poczciwcy, zawsze prag­nący wykorzystać sytuację i przysypać rzeczywistość pyłem humanizmu! Nie wiedziałem — śmiać się czy pła­kać?

Trzeba mi kobiety, bym nie stracił animuszu! Nie

potrafię podołać żadnej roli w życiu bez rozpraszającego uwagę erotyzmu — a już najmniej roli wulkanologa. Rola kochanka jest w gruncie rzeczy jedyną, w której nie czuję się obco; kto ubóstwia, nigdy nie jest samotny, a jedyną istotą, którą ubóstwiam, jest Kobieta. Wszyst­ko inne jest grą spowodowaną Jej brakiem, przebiegło­ścią w zdobywaniu Jej lub wyrafinowanym wybiegiem wzmagającym moją do Niej namiętność.

Jednakże już krótki spacer wystarcza, bym ochłonął. Jest to zaiste drobnomieszczańska dziura! Akuratność wieje tu z każdego kąta, pełna zadowolenia z siebie obowiązkowość maluje się na obliczach przechodniów. Zawsze czułem niechęć do tego typu charyzmy. Jest tak, jak gdyby ludzie ucieleśniali prawnie ustanowioną ideę władzy o posłuszeństwie: w kręgosłupie, pod wełnianym swetrem, gnieździ się cała radosna uległość, będąca ce­mentem budowli społecznej. Sąsiad jest najsurowszym policjantem, sąsiadka, dzieci sąsiadów, sklepikarz, listo­nosz. Zwykli, powszedni ludzie chodzą i kontrolują się wzajemnie, tak że wszyscy żyją według niewidzialnych, drobnych praw; niepisanych reguł, których summa tworzy owo straszliwe pojęcie, jakim jest „zdrowy roz­sądek”, pojęcie będące gwarantem trwałości struktury społecznej; bogaty cieszy się pieniędzmi i władzą, a bied­ny — obowiązkami i przyziemnością. Są to wartości wynalezione przez skąpych i pozbawionych fantazji mieszczan, a znane pod nazwą „moralność społeczna”. Tutaj, pod wełnianymi swetrami, idea ta zadomowiła się do tego stopnia, że odczuwana jest jako równie ba­nalna, praktyczna i przyjemna jak same swetry]

Aby się rozgrzać, wchodzę do okazałej, lecz ponurej biblioteki miejskiej. Podchodzi bibliotekarka, ma miłą powierzchowność. Wypytuję ją o literaturę petrogra­ficzną. Pokazuje mi półkę i nachyla się. Dosięga mnie słaby słodko-kwaśny zapach i ogarniają wspomnienia:

Korfu, Barcelona? W każdym razie zapach przyprawy i pici, kobiet wydartych naturze, kobiet ziemi i trawy, zwierząt i kompostu, kobiet nie znających dezodorantu i higieny intymnej.

Przymykam oczy i marzę. Kiedy ponownie odzyskuję przytomność umysłu, postanawiam uwieść bibliotekar­kę, lecz ona zniknęła już wraz ze swym wulkanicznym zapachem. Przez chwilę wydaje mi się, że dziewczyna była jedynie zwidzeniem, które stworzyło me nazbyt silne pożądanie. A jednak leżą przede mną książki. Ze­gar w sali pokazuje, że upłynęła cała godzina. Stałem tu jak zamurowany przez całą godzinę!

Otrząsnąwszy się ze zdziwienia, zbieram książki i wy­chodzę. Przy wyjściu słyszę pospieszne kroki i oburzone głosy. Intuicyjnie kryję się wśród płaszczy w szatni. Obok mnie przebiega piękna bibliotekarka w towarzy­stwie dwóch umundurowanych mężczyzn! Co za stra­szna kobieta! Nie odróżnić Casanovy od wariata! Co za niewrażliwa dupa!

Jest jasne, że sprowadziła policję. Lata wokół z face­tami i gestykuluje w hallu biblioteki. Na jakie kłopotli­we sytuacje mogłaby mnie narazić ta krowa! Dotknięty do żywego, wymykam się z biblioteki. Nareszcie mogę odetchnąć chłodnym powietrzem, tak zbawiennym dla płuc i krwi, odpycham od siebie nieprzyjemne wrażenia po tym incydencie i stwierdzam spokojnie, że zemszczę się na niej; przysięgam, że nigdy, ale to nigdy jej nie uszczęśliwię!

*

W każdej sekundzie obecny jest we mnie człowiek martwy. Ten, który za każdym razem burzy to, co zbu­duję, ten, który wykreśla każdą zapisaną przeze mnie linijkę, ten, który niezmiennie żąda, bym przerwał to, co mnie absorbuje. Upodabniam się do wody w śluzie,

16

która cały czas chce wypłynąć, w dół i w dal, i należeć znowu do ogromnej summy materii. Spłynąć w ziemię, zjednoczyć się z nią, pragnąc unicestwienia i przemiany.

Uczucie to wszakże nie jest ani obezwładniające, ani przerażające. Przeciwnie, daje mi najgłębsze zrozumie­nie świata i umożliwia harmonijne współbrzmienie z wszelkim stworzeniem we wszechświecie. Uaktywnia mnie i daje przeświadczenie o tym, że żyję w samym środku wszystkiego. Jestem częścią niedopałka, skraw­kiem papieru, insektem, parą zdmuchniętych okruchów. Jestem świadom swego uczestnictwa w materii będącej nieustannie w drodze do Nicości Jestem opętany tą naukowo nie dającą się zakwestionować myślą, uczu­ciem, nigdy nie formułuję jej w ograniczonych, chemicz­nych lub fizycznych pojęciach, przeżywam ją, kierując się nią we wszystkich mych przedsięwzięciach.

Niechaj kto inny, nie ja, zajmuje się nauką, albowiem nauka jest tym, co godzi w uczucia mną rządzące. Nau­kowiec, by uzyskać odpowiedź na swe hipotezy, musi zawsze coś pomijać musi przebierać, przymykać oczy lub kłamać. Zmuszony jest interesować się szczegółami kryjącymi całość.

Jestem opętany antywybiórczością, badaniem całego świata jednocześnie, a możliwe jest to jedynie przy użyciu instrumentu, jakim jest uczucie. Dlatego żyję jak trzcina na wietrze, nie rozstrzygając, co jest waż­niejsze od czegoś tam, nie wybierając. Wybór jest uni­cestwieniem rzeczy wielkiej drobną, różnorodności jed- nostajnością. Wybór jest jak żelazna boja na bezkres­nym morzu. Wybór jest niszczeniem bogactwa nędzą, zbytku koniecznością. Wybór jest niczym nawias z og­nia w nieokreślonym kontekście.

Moje drugie, udawane ja dokonuje czasem wyboru i uważnie bada wybrane fakty. Które, o tym decyduje przypadek. Na mym biurku leży, przykładowo, stos

książek z zakresu petrografii; jest to temat, który aktualnie interesuje mnie jedynie jako pretekst, by do­brać się do ludzkich portfeli lub majtek. W ten oto sposób najczęściej zbliżałem się do dyskusji politycz­nych, konfliktów natury moralnej, zagadnień dotyczą­cych egzystencji Boga lub problemów prawnych czy medycznych. Moje drugie ja, ja na niby, zapoznało się z najprzeróżniejszymi zagadnieniami, badało je za po­mocą lupy, pisało rozprawki, wypowiadało się na ich temat publicznie, dawało wyraz moralnemu oburzeniu, walczyło o obiektywizm.

Moje alternatywne ja, niby nie ja, bowiem w mej encyklopedii słowo „rezygnować” nigdy nie zdobyło racji bytu, samo zaś pojęcie „wiedza” oznacza dla mnie konieczność rezygnacji z czegoś na rzecz czegoś innego.

Wbrew przypadkowemu i doraźnemu zainteresowaniu rzeczami zdobyłem rozległą wiedzę. Rozprawy naukowe na tematy tak różne, jak ludowe wierzenia ludów staro- irańskich, 146 aminokwasów łańcucha hemoglobiny, końcówka -ot przymiotników paleoeuropejskich, kwan- tytatywna teoria komputerowa, Hydrocephalus, prze­pływ płynów w komorach mózgowych, ewolucja galak­tyk proto w galaktyki spiralne etc., etc., ogarniam bez trudu, a czasem nawet odbieram jako dyletanckie.

Jednakże wiedza nie kwalifikuje mnie do kariery nau­kowej. Jej praktyczna strona jest dla mnie nie do poko­nania, ba, rodzi się pytanie, czy ja przypadkiem w ów banalny sposób nie wyrażam jakiejś miażdżącej opinii

o              wiedzy ludzkiej w ogóle, czy przy okazji nie zatapiam całej teorii poznania, owego zbyt pokaźnych rozmiarów statku wojennego: cała działalność badawcza, twierdzę, powinna koniecznie być prowadzona przez ludzi omyl­nych!

Cóż za pomysł! Najbardziej palące problemy ludzkości administrowane przez osobników niedorozwiniętych!

Życiowe decyzje podejmowane przez kaleki! Któż nie p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin