O
statnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie porucznik Marvin S. Wat- kins, było powitanie godne bohatera. Nie chciał, aby go obejmo-
wano, ściskano i poklepywano, ponieważ w kontaktach z ludźmi czuł się jeszcze niepewnie. Wielkie tłumy i głośne hałasy napawały go nie- pokojem nawet w gronie rodzinnym. Mała stacyjka kolejowa, gdzie czekała na niego siostra, doskonale zatem pasowała do jego nastroju: była cicha.
Marvin nienawidził tajemnic, ale mimo to nalegał, aby Lizzie Belle Watkins przyszła sama i nie mówiła rodzicom o jego przyjeździe do Wirginii1. Owszem, tęsknił za rodziną. Nie, nie miałby nic przeciwko temu, żeby spędzić z nimi kilka minut. Ale trwał przy swojej decyzji, którą podjął podczas krótkiej rekonwalescencji w szpitalu na Florydzie.
Marvin nie chciał, aby oglądali go w takim stanie.
Człowiek, który przywitał się z Lizzie Belle, przypominał żydowskie ofiary obozów koncentracyjnych, które można było zobaczyć w wiado- mościach. Wycieńczenie pozbawiło go rozpoznawalnych rysów, ścią- gając jego twarz jak odbicie w krzywym zwierciadle. Plamista skóra - ze zmianami chorobowymi po ukąszeniach wszy, rozdartymi pęcherza- mi i sińcami w różnych stadiach gojenia - zwisała mu z policzków jak całun. Linię szczęki podkreślała czarna, kłująca szczecina. W twarzy, która się pochyliła, aby pocałować Lizzie Belle tamtego dnia we wrześ- niu 1945 roku, nie było nic subtelnego ani łagodnego.
Wojskowy mundur Marvina wisiał tam, gdzie powinien być opięty, marszczył się tam, gdzie powinien ściśle przylegać. Kiedy Marvin stał zupełnie nieruchomo, z opuszczonymi ramionami, trudno było stwier- dzić, czy pod mundurem w ogóle jest ciało, które go podtrzymuje. A kie-
14
dy się poruszał - powoli, z wysiłkiem, ...
Rowiny7