Mortimer Carole - Małżeńska intryga.pdf

(992 KB) Pobierz
Carole Mortimer
Małżeńska intryga
Tłumaczenie:
Krzysztof Dworak
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czerwiec 1817 roku, londyńska rezydencja lady Cicely Hawthorne
– Musiała uradować cię wieść o bliskich zaślubinach Hawthorne’a z panną Matthews! –
Lady Jocelyn Ambrose, hrabina wdowa Chambourne, opromieniła gospodynię uśmiechem.
Lady Cicely godnie skinęła głową.
– Swaty nie obyły się bez… komplikacji, ale Adam i Magdelena na pewno będą ze sobą
szczęśliwi.
Hrabina spoważniała.
– Jak się ona miewa teraz, kiedy trudności zostały zażegnane?
– Bardzo dobrze. – Lady Cicely uśmiechnęła się serdecznie. – Z radością przyznaję, że ta
młoda dama jest nieugięta
– Dała dowód wielkiego hartu ducha, kiedy ten nikczemny Sheffield usiłował zrujnować
jej majątek i pozycję – wtrąciła Edith St. Just, księżna wdowa Royston, ostatnia z tercetu
przyjaciółek, zapowiadając nazwisko łotra pogardliwym prychnięciem.
– A jak postępują twoje plany zaślubin Roystona, moja droga? – zwróciła się do niej lady
Jocelyn.
Trzy damy przyjaźniły się od pięćdziesięciu lat, od pierwszego dnia ich debiutu.
Z początkiem tego sezonu obiecały sobie wzajemnie, że dopilnują zaślubin trzech wnuków,
zapewniając przyszłość trzech znamienitych rodów. Lady Jocelyn pierwsza dopięła swego. Przed
kilkoma tygodniami wnuk jej ogłosił zaręczyny z lady Sylvianną Moreland, a ślub miał się odbyć
z końcem lipca. Lady Cicely dopiero co osiągnęła cel, a teraz już tylko Edith St. Just, księżna
wdowa Royston, musiała zadbać o swojego wnuka, Justina St. Justa, prawowitego księcia
Royston.
Miała niełatwe zadanie, bo hultaj był przystojny i arogancki i nieraz się zarzekał, że ożeni
się dopiero, kiedy sam to uzna za stosowne. Miał już dwadzieścia osiem lat, a wciąż nie zmienił
zdania.
– Sezon kończy się już za kilka tygodni… – Lady Cicely rzuciła przyjaciółce niepewne
spojrzenie.
Księżna wdowa przytaknęła.
– Royston podejmie decyzję jeszcze przed balem Hepworthów.
Lady Cicely głośno westchnęła.
– To już za dwa tygodnie!
Edith uśmiechnęła się z ukontentowaniem.
– I właśnie wtedy, masz moje słowo, St. Just założy kajdany.
– Nadal jesteś przekonana, że usidli go dama, której nazwisko jest w kopercie u mego
kamerdynera? – Lady Jocelyn dołączyła najwyraźniej do grona wątpiących.
Kiedy tylko trzy damy ułożyły wspomniany plan, księżna wdowa oznajmiła, że zna już
imię wybranki swojego wnuka i że Royston zaręczy się z nią, nim minie sezon. Z butą przyjęła
wyzwanie obu przyjaciółek i dała Edwardsowi, kamerdynerowi lady Jocelyn, liścik
z nazwiskiem. Koperta miała zostać rozpieczętowana, gdy ogłoszone zostaną zaręczyny.
– Nie mam co do tego cienia wątpliwości – potwierdziła dumnie Edith.
– Ale przecież Royston nie wyraził jeszcze zainteresowania żadną z młodych dam tego
sezonu. – Lady Cicely, najwrażliwsza z przyjaciółek, nie mogła przeboleć, że jej droga Edith
zazna goryczy porażki.
– I nie wyrazi – wyjawiła tajemniczo księżna wdowa.
– Ale przecież…
– Nie naciskajmy już kochanej Edith. – Lady Jocelyn ścisnęła ku pokrzepieniu dłoń lady
Cicely. – Czyż się kiedy myliła?
– Nigdy.
– I tym razem się nie omylę – oznajmiła wyniośle księżna wdowa, choć jej
popielatoniebieskie oczy wesołością zadawały kłam chłodnemu głosowi. – Wkrótce Royston nie
tylko się oświadczy, ale zrobi to z miłości!
To oświadczenie o cynicznym do szpiku kości księciu zbiło pozostałe damy z tropu
w takim stopniu, że straciły chęć do dalszej dyskusji.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dwa dni później – Klub White’a, Londyn
– Nie czas już rzucić karty i wracać do domu, Litchfield?
– Możesz pomarzyć, Royston! – Odpowiedział mężczyzna o twarzy spoconej i nalanej,
po drugiej stronie karcianego stolika.
– Nie obchodzi mnie, że postanowiłeś przegrać ostatnią koszulę. – Justin St. Just rozparł
się w fotelu. Błysk zmrużonych oczu w mrocznym pomieszczeniu zdradzał skrajną pogardę dla
przeciwnika. – Po prostu chcę już mieć za sobą tę niekończącą się rozgrywkę.
Gorzko żałował, że podjął wyzwanie Litchfielda. Nigdy nie podjąłby rękawicy, gdyby nie
wszechogarniająca nuda. Wszystko wydawało się lepsze niż bezczynność!
Znużenie dawało mu się we znaki, odkąd skończyła się wojna z Napoleonem. Mały
Korsykanin został wreszcie zesłany na Wyspę Świętej Heleny, więc Justin uznał, że może
bezpiecznie złożyć szlify i wrócić do obowiązków księcia Royston. Parę tygodni później pojął
swój błąd. Istotnie, przyjaciół mu nie brakowało i na pęczki miał panienek chętnych dzielić z nim
łoże. Apartamenty w Mayfair były nadal wygodne; już dawno postanowił nie rezydować
w Royston House. Po śmierci ojca i wyprowadzce matki siedzibę rodu pozostawił babce.
Cały czas czegoś mu brakowało… jakby omijało go życie.
Nie wiedział jednak, za czym tęsknił i jak miał to znaleźć. I właśnie dlatego spędzał
wieczór, grając w karty z tą z kreaturą naprzeciwko.
Lord Dryden Litchfield nie pozostawał mu dłużny. Spoglądał z nieskutecznie skrywanym
wstrętem.
– Mawiają, że masz diable szczęście do kart i damulek.
– Doprawdy? – Justin doskonale wiedział, co się o nim mówi w towarzystwie.
– A ja się zastanawiam, czy to tylko szczęście. Może…
– Miarkuj się, Litchfield – ostrzegł go leniwie i z niesłychaną łagodnością Justin. Nie dał
poznać po sobie rozdrażnienia. Elegancką dłonią sięgnął po kieliszek i umoczył usta w brandy.
Modnie przydługie blond włosy i aroganckie rysy nadawały mu wygląd upadłego anioła, ale nie
demona. Wbrew niebiańskiej aparycji znany był z mistrzostwa we władaniu wszelką bronią
pojedynkową, a podobne uwagi Litchfielda mogły doprowadzić do spotkania na ubitej ziemi
o świcie. – Jak już mówiłem, lepiej, żebyśmy szybko zakończyli tę rozgrywkę.
– Arogancki sukinsyn. – Litchfieldowi źle patrzyło z oczu. Był tylko dwanaście lat starszy
od Justina, ale otyłość, przerzedzone siwe włosy i poczerniałe zęby, a także ciągłe niepowodzenia
w hazardzie postarzały go niepomiernie.
– Obelgi raczej się nie przysłużą twojej karcianej wirtuozerii – odrzekł ironicznie Justin,
odstawiając kieliszek.
– Ty…
– Proszę o wybaczenie, wasza miłość, ale to nie mogło czekać. – Z mroku wynurzyła się
srebrna taca, na której spoczywała koperta adresowana do Justina nieznajomym krojem pisma.
– Pardon, Litchfield. – Justin nawet na niego nie spojrzał. Złamał pieczęć i przewertował
treść listu, by zaraz schować kartkę do kieszeni kamizelki. Nie pokazując ręki, cisnął karty na
stół.
– Pas – rzucił nagle. Skinął głową, poprawił mankiety i wstał do wyjścia.
– Jak zwykle blef! – zawołał zwycięsko przeciwnik. Buchnął dymem wstrętnego cygara
i rzucił się do osieroconych kart. – Co, u diabła!
Zdumienie na widok asów wylało się na twarz Litchfielda wściekłym szkarłatem.
Niebezpiecznie wściekłym, w opinii Justina. Nie wątpił, że lordowskie serce da za
wygraną jeszcze przed pięćdziesiątką.
– A więc liścik od damulki. – Jedynie zasłona dymu skrywała wzgardę na twarzy
Litchfielda. – I oto piekielny szczęściarz, książę Royston, poddaje partię dla babskiej zachcianki.
Tymczasem ów piekielny szczęściarz walczył z przemożnym pragnieniem, by złapać
przeciwnika za gardło i potrząsnąć nim jak jazgotliwym kundlem.
– Może czeka mnie bardziej pasjonująca rozgrywka w alkowie? – zadrwił Justin.
Litchfield prychnął grubiańsko.
– Poddajesz grę dla byle paniusi?
– Żadna strata – odparł Justin. – Życzę miłego wieczoru – skłamał na odchodnym i ruszył
przez skąpo oświetlone wnętrze, kłaniając się po drodze znajomym twarzom.
– Z drogi, Royston!
Niezrównany refleks pozwolił Justinowi wykonać błyskawiczny unik i obrót na czas,
żeby ujrzeć pięść, która osadziła w pędzie siną ze złości twarz Litchfielda. Lord osunął się na
ziemię z wdziękiem powalonego wołu.
Obrońca Justina przykucnął obok nieprzytomnego, zaraz wyprostował się i popatrzył na
księcia. Lord Bryan Anderson, hrabia Richmond, był pięćdziesięcioletnim, przedwcześnie
posiwiałym mężczyzną o gęstej czuprynie. Wciąż pozostawał w doskonałej formie.
– Twój prawy hak jest pewny jak zawsze, Richmond – skomplementował go Justin.
– Na to by wyglądało. – Białowłosy arystokrata poprawił wyłogi koszuli na kamizelce,
nie zwracając najmniejszej uwagi na rozciągnięte na podłodze cielsko. – Ośmielę się zapytać:
czym tak rozeźliłeś tego człowieka?
– Pozwoliłem mu wygrać w karty. – Justin wzruszył ramionami.
– Doprawdy? – Richmond uniósł brwi. – Przy swoich długach mógłby okazać więcej
wdzięczności.
– Istotnie, można by tego oczekiwać. – Przyjaciele patrzyli obojętnie, jak dwóch stoickich
lokajów wynosi w milczeniu bezwładnego Litchfielda z klubu. – Jestem ci wdzięczny za szybką
pomoc.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Royston. – Richmond skłonił się dwornie. – Po
prawdzie sprawiło mi to chyba więcej przyjemności, niż powinno.
Było w towarzystwie tajemnicą poliszynela, że obecnie owdowiały Bryan Anderson przez
ponad ćwierć wieku opiekował się żoną, która zaraz po ślubie upadła z konia i zdziecinniała.
Pozostawała w tym stanie do końca swych dni.
Pomimo wszelkich powodów dżentelmen nigdy nie sprzeniewierzył się przysiędze
małżeńskiej. W każdym razie nie publicznie. Prywatne życie pozostawało wyłącznie jego sprawą
i socjeta nie potępiłaby go w najmniejszym stopniu; dwadzieścia pięć lat życia z kobietą
o mentalności dziewczynki musiało być prawdziwą torturą. Zdaniem Justina godziny na
treningach bokserskich pomagały Richmondowi pozbyć się frustracji.
Podobnie jak knock-out Litchfielda.
– I tak jestem ci winien wdzięczność. – Justin skinął głową. – Lecz muszę cię przeprosić,
mam ważne zobowiązanie.
– Oczywiście. – Richmond odpowiedział ukłonem. – A tak przy okazji, Royston…
Rzucił Justinowi znaczące spojrzenie, zatrzymując go w pół kroku.
– Na twoim miejscu uważałbym na siebie w najbliższym czasie. Najwyraźniej tylko
z jednym Litchfield radzi sobie gorzej niż z przegraną. Ze zwycięstwem.
Cień uśmiechu zaigrał na ustach Justina.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin