Marek Orłowski - Samotny Krzyżowiec. Ścieżki przeznaczenia.pdf

(1467 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 1
Bądź bez lęku w obliczu nieprzyjaciela,
bądź dzielny i prawy, by podobać się Bogu.
Mów prawdę, zawsze, choćbyś miał zginąć.
Chroń bezbronnych i nie krzywdź nikogo.
To twoja przysięga.
Królestwo Niebieskie,
reż. Ridley Scott,
scen. William Monahan
POD MURAMI AKKI, MAJ 1189 ROKU
– Ładować! – Krzyk dowodzącego obsługą katapulty utonął w ogólnej wrzawie.
– Ciągnij! Razem... I puść!
Potężna belka, nagle uwolniona od ciężaru, wyrżnęła z hukiem o ziemię.
– Ładować! Chyżo, chyżo! – starszy piechur poganiał zasapanych żołnierzy. Odziani
w skórzane kubraki z naszytym herbem Lusignanów mężczyźni uwijali się jak w ukropie.
Mimo chłodnego wiatru wiejącego od morza na ich czołach perlił się pot. Wynędzniałe
twarze i obwiązane brudnymi szmatami głowy były niemym świadectwem trudów
oblężenia, które przedłużało się ponad miarę.
Wielki mistrz Templum Gerard z Riderfort przystanął obok wielkiej machiny
miotającej, zwanej z francuska trebuszem. Patrzył, jak obciążona przeciwwagą belka
unosi się powoli. Obracające kołowrót drągi tylko migały w silnych dłoniach żołnierzy.
Coraz mocniej trzeszczały w proteście naprężające się grube liny, rozdzierająco
skrzypiały nienasmarowane tryby. Surowe bierwiona, z których zbudowano trebusz, były
tylko z grubsza ociosane toporem i połączone długimi ćwiekami. Masywne kłody
tworzyły machinę ciężką i niezgrabną, ale zabójczo skuteczną.
Szczęknęła zwolniona zapadka i długie ramię trebusza opadło gwałtownie. Drugi
jego koniec wyrzucił ze specjalnego gniazda głaz ważący dobre czterdzieści funtów.
De Ridefort śledził wzrokiem lot pocisku. Czarna kropka na błękitnym niebie
zakreśliła łuk, zdając się zawisać nieruchomo w najwyższym punkcie. Nawet z tak daleka
słychać było trzask, z jakim uderzyła o zwieńczenie muru. W powietrze poleciały
odłamki kamienia i chmura kurzu. Razem z częścią blanek głaz zmiótł też kilku
obrońców. Wśród strzelających z katapulty rozległy się głośne wrzaski radości.
Templariusz poczuł smród padliny i mimowolnie skrzywił się z obrzydzeniem.
Dwóch zbrojnych w pordzewiałych kolczugach niosło zawieszony na kiju wiklinowy
kosz. Wyciekała z niego brunatna ciecz, a wokół rozchodził się mdlący fetor. Dźwigający
odrażający ciężar mieli twarze obwiązane chustami, ale chyba niewiele im pomagały.
Szybko umieścili kosz na łyżce wyrzutni i jeszcze szybciej odstąpili na bok. Zwolnione
liny jęknęły, trebusz wyrzucił ładunek w stronę murów miasta.
Wielki mistrz poczuł podchodzące do gardło nudności. Przełknął z wysiłkiem ślinę,
ale nadal czuł ohydny zapach. Wciąż jeszcze nie zdołał przywyknąć do wszechobecnego
smrodu unoszącego się nad obozem krzyżowców. Był to odór dawno przepełnionych
dołów kloacznych, ropiejących ran, odpadków, a przede wszystkim ciężki, lepiący się do
nozdrzy i podniebienia zaduch rozkładu.
Poległych w potyczkach i zmarłych od ran chowano w płytkich, pospiesznie
wykopanych grobach. Zabitych w szturmach na potężne mury pozostawiano na
przedpolu twierdzy, by gnili tam, gdzie padli. Dopóki leżeli w zasięgu strzał obrońców,
ich pogrzebem zajmowały się zdziczałe psy i sępy.
Gerard spojrzał ze złością na powiewające nad wieżami zielono-czarne chorągwie
Saracenów. Po klęsce krzyżowców pod Hittin zwycięski pochód Saladyna zdawał się nie
mieć końca. Wojska sułtana zajęły Akkę jeszcze przed zdobyciem Jerozolimy. Minął rok,
nim wypuszczony z niewoli król Gwidon z Lusignan zebrał niedobitki armii, by
spróbować odzyskać miasto. I zapewne własną monarszą godność.
Jak dotąd, bez skutku – ze znużeniem pomyślał de Ridefort.
Wiosna przywitała oblegających rozmiękłą od wody ziemią i bębniącymi w płótna
namiotów strugami deszczu. Chłód i ulewy ciągnęły się bez końca. Świat wokoło zdawał
się rozpływać w żółtawej, błotnistej brei. Nadeszły wreszcie ciepłe dni, przynosząc ulgę
stale przemoczonym i zziębniętym żołnierzom. Przyniosły też jednak smród
rozkładających się zwłok, który niczym ciężka chmura miał już na stałe unosić się nad
obozem. Wśród krzyżowców zaczęły się szerzyć choroby, ich szeregi topniały.
Postępów w oblężeniu nie było. Wybite za dnia wyłomy w murach obrońcy łatali
nocami, a egipska flota zaopatrywała ich od strony morza. Potem z odsieczą dla Akki
nadciągnął Saladyn i otoczył krzyżowców szczelnym pierścieniem. Oblegający stali się
oblężonymi. Każdy szturm na nadwątlone mury prowokował atak muzułmańskiej jazdy
na tyły chrześcijańskiej armii.
Wielki mistrz osobiście przyprowadził oddział templariuszy i teraz ci najlepsi
z chrześcijańskich rycerzy odpierali niekończące się ataki Saracenów. De Ridefort
pomyślał, że cuchnący ładunek wystrzelony przez trebusz zawierał pewnie głowy
mameluków odcięte podczas ostatniej potyczki. Splunął zamaszyście, chcąc się uwolnić
od wstrętnego smaku w ustach, ale na próżno. Kątem oka dostrzegł zbliżającego się
konnego. Niegdyś śnieżnobiały, teraz szary i poszarpany płaszcz mógł należeć tylko do
jednego z braci Templum. Jeździec zatrzymał konia i pochylił głowę w ukłonie.
– Mów! – polecił mistrz niecierpliwie.
– Z naszego obozu widać żagle na morzu. Mówi się, że to statki palatyna Henryka
z Szampanii! Jego żołnierze wylądują pewnie dziś jeszcze.
– Kto ci to powiedział?
– Sam seneszal zakonu, brat Gotfryd, wielki mistrzu.
– Konia! – krzyknął de Ridefort do pachołków. – A ty jedź do naszego obozu. Niech
seneszal zbierze braci na brzegu. Wkrótce tam przybędę. Powitamy palatyna i tych,
którzy przybyli z odsieczą. I przypomnimy im, że my pierwsi stanęliśmy pod Akką!
Trebusz z łoskotem wyrzucił kolejny głaz, ale Gerard nie zwrócił na to uwagi.
– Teraz to już nie potrwa długo – rzucił mściwie w stronę sylwetek widocznych na
wieżach miasta. Zacisnął pieści, aż zachrzęściły skórzane rękawice. – Powiedz też
seneszalowi, by naostrzono broń i obejrzano konie. Chcę, żeby bracia prezentowali się
godnie.
– Na powitanie palatyna Henryka?
– Na powitanie, a może i na bitwę – odparł mistrz, a jego zwykle ponurą twarz
rozjaśnił uśmiech. – Długo kazał na siebie czekać, więc pewnie teraz rwie się do walki.
Jedź już!
Młodszy templariusz przyłożył pięść do piersi w zakonnym pozdrowieniu i odjechał
galopem. Biały płaszcz zafurkotał w pędzie niczym skrzydła wielkiego ptaka.
Dwa dni później wielki mistrz Templum patrzył z wysokości bojowego ogiera na
nierówną linię angielskiej piechoty, rozciągniętą na równinie pod murami Akki. Po
tygodniach morskiej podróży, które spędzili stłoczeni w cuchnących ładowniach statków,
żołnierze wreszcie wyszli na ląd. Stali teraz w swobodnych pozach, opierając się
o drzewca prostych łuków. Łęczyska były tak długie, że sięgały im niemal czubka głowy.
Gerard widział już kiedyś taki łuk. Przed laty, w komandorii zakonu, w Jerozolimie.
Dobrze pamiętał szemrzący mu nad uchem głos brata zawiadującego zbrojownią:
– Zechciejcie spojrzeć, wielki mistrzu. Oto oręż, który może wspomóc naszą
piechotę. Widać, że z cisu uczyniony. Najlepsze drewno, jakie Pan Bóg miłosierny dał
człowiekowi na łuki. Taki łuk to prawdziwy bicz boży na Saracenów! Tyle że nie każdy
go może użyć. Siły wielkiej potrzeba...
– Pokaż! – rzucił krótko de Ridefort, biorąc broń do ręki. Obejrzał ją z ciekawością.
Na pozór nie wyglądała groźnie, była tylko znacznie dłuższa i grubsza od zwykłych
łuków. Z bliska dostrzegało się jednak dalsze różnice. Grzbiet łęczyska był jasny.
Rzemieślnik, który go wykonał, jako surowca użył pewnie bieli cisowego pnia, miękkiej
i podatnej na zginanie. Brzusiec przypominał barwą dobrze wyprawioną skórę, widocznie
wystrugano go z opornej twardzieli, wyciętej z samego środka drewnianego kloca.
Wielki mistrz rozejrzał się za cięciwą. Wisiała opodal, zwinięta w zwój. Z niemałym
trudem zgiął łuk, na tyle tylko, by wprowadzić pętle konopnej linki we wzmocnione
rogiem nacięcia. Spróbował naciągnąć cięciwę, jednak okazało się to trudnym zadaniem.
Zaciśnięte w pięść palce ledwie dotknęły piersi, a już trzymająca broń druga ręka zaczęła
drżeć z wysiłku.
– Mówiłem, krzepy niezwyczajnej trzeba – mamrotał pod nosem zakonnik
zarządzający zbrojownią.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin