Daniels Dorothy - Zwierciadło Maeve - Tom I.pdf

(1172 KB) Pobierz
Dorothy Daniels
ZWIERCIADŁO MAEVE
tom I
CZĘŚĆ PIERWSZA
Maeve O'Hanlon
Rozdział pierwszy
Spoglądałam na białe półkoliste pasmo plaży i błękitne morze połyskujące na
linii horyzontu. Powietrze wypełniało pokrzykiwanie mew i zapach dzikiego
tymianku porastającego wzgórze, gdzie się znajdowałam. Próbowałam ukoić
niespokojne bicie dziewiętnastoletniego serca podziwiając niezrównaną urodę dnia i
irlandzkiego krajobrazu. Był rok 1895.
Za moimi plecami ciągnęło się ukochane przeze mnie Błękitne Pasmo Achillu, a
w dole rozpościerały wody zatoki Clew. Wierzyłam niezłomnie,
że
znajduję się w
najpiękniejszym
zakątku
najwspanialszego
Wyobraziłam sobie,
że
u mego boku stoi przystojny młodzieniec i szepcze mi do
ucha: „Zgadzam się, Maeve,
że
to urocze miejsce, ale jak mogę podziwiać krajobraz,
gdy obok mnie jesteś ty?" Otoczył mnie
ściślej
ramieniem, a ja zwróciłam twarz w
jego stronę...
Gwałtowny podmuch wiatru wyrwał mnie z marzeń. Promienie popołudniowego
słońca nie grzały tak, jak w ciągu dnia. Nagle poczułam chłód, a morze wydało mi się
groźne. Zgodnie z przepowiednią pewnego dnia wzburzone morze stanie się
przyczyną mojego cierpienia. Próbując otrząsnąć się z ponurego nastroju skierowałam
się w stronę domu.
Do Kilcrea, wioski, w której się urodziłam i gdzie wiosną 1876 roku umarła
moja matka, wydając mnie na
świat,
było dziesięć minut szybkiego marszu. Nie
mieszkałam w krytej strzechą chacie, ale w prawdziwym, piętrowym domu z kamienia
i cegły. Moim ojcem był Brian O'Hanlon, lekarz medycyny, do którego pacjenci
R
S
kraju
stworzonego
ręką
Boga.
wędrowali wiele mil i do których, ku memu niezadowoleniu, sam często wyjeżdżał,
gdy byli zbyt słabi, by przyjść do niego o własnych siłach. Wiele dni i nocy spędziłam
sama, często udzielając pierwszej pomocy lżej chorym, którzy szukając porady
lekarskiej pojawiali się akurat podczas jego nieobecności. Ojciec nauczył mnie
bowiem podstawowych zasad postępowania w przypadkach typowych schorzeń.
Zeszłam ze wzgórza i odszukałam wydeptaną
ścieżkę,
tak dobrze znaną sobie i
Jimowi, memu starszemu bratu, studiującemu teraz medycynę w Edynburgu. Choć
byłam głęboko przekonana,
że
czeka go wspaniała kariera chirurga, po jego wyjeździe
z Kilcrea dokuczała mi jeszcze dotkliwsza samotność.
Szłam szybko w chłodzie nadciągającego wieczoru, układając sobie w głowie
menu kolacji, którą przygotuję dla ojca —
colcannon*,
kotlety baranie, razowiec z
masłem. A co na deser? Kisiel agrestowy ze słodką
śmietanką,
postanowiłam.
* colcannon — irlandzka potrawa z ziemniaków i kapusty (przyp. tłum.).
Patrząc na nią dziś, widzę
że
Kilcrea nie należy do wiosek, przedstawianych na
barwnych pocztówkach w rodzaju tych, które prezentują godne uwagi miejsca w
Dublinie czy innych naszych miastach. Było to jedynie skupisko jakichś stu
pięćdziesięciu chałup, zamieszkanych w większości przez starszych ludzi. Młodzi
wyjeżdżali, by pracować w mieście. Chłopcy zostawali lokajami, woźnicami lub
stajennymi. Silniejsi i pozbawieni ogłady zatrudniali się przy ciągnięciu dwukółek do
przewożenia piwa i przetaczaniu beczek albo w kopalniach. Dziewczyny niemal bez
wyjątku zostawały pomocami domowymi,
ładniejsze
i obrotniejsze przyjmowano na
pokojówki. Harowały całe dnie za nędzne grosze i utrzymanie. Nie przeszkadzało im
to bynajmniej zadzierać nosa, kiedy przyjeżdżały do swych domów rodzinnych z
wizytą. Wiele z moich starych przyjaciółek nakłaniało mnie w protekcjonalny sposób,
bym poszła w ich
ślady.
Mieszkały w wielkim mieście, poznawały
świat,
były na
bieżąco z wszelkimi nowinkami mody. Wokół kręciło się pełno młodzieńców, co
zwiększało szanse na ożenek. Kilka razy uległabym ich namowom i tylko
R
S
zdecydowana postawa ojca sprawiła,
że
nie wypróbowałam na własnej skórze
barwnego
życia,
oferowanego przez wielkie miasto.
Mieszkałam w Kilcrea na wyraźne
życzenie
ojca, a również dlatego,
że
nie
potrafiłabym go zostawić samego. Od moich narodzin
żył
samotnie i gdybym
wyjechała, jego samotność stałaby się jeszcze dotkliwsza. A więc pozostałam z nim.
Czułam,
że
jestem mu to winna.
Zresztą w wiosce też nie brakowało chłopaków, krzepkich, lubiących pracę na
roli i nie
żałujących
na nią czasu. Jednym z nich był Cathal Dolan. Właśnie ujrzałam
go, jak siedzi na kamiennym murku i czeka na mnie. Cathal nigdy nie wychodził mi
na spotkanie, tylko siedział niczym król na tronie i pozwalał do siebie przychodzić.
Tylko
że
jego tronem był nierówny kamienny murek, a sam Cathal w starej czapce,
wypłowiałym zielonym swetrze, który dni
świetności
miał już dawno za sobą, i
spodniach o mankietach wiecznie powalanych ziemią, niezbyt przypominał króla.
Znaliśmy się z Cathalem od dziecka. Lubiłam go, ale nie miałam zamiaru się z
nim wiązać, na co coraz natarczywiej nalegał.
Był przystojny, choć nieco szorstki w obejściu. Ciężko pracował i nigdy nie
popadał w tarapaty. Dziewczyny strzelały za nim oczami, ale nie zwracał na nie
uwagi. Wiedziałam,
że
to ja byłam tego przyczyną, co stawiało mnie w jeszcze
kłopotliwszej sytuacji, bo Cathal nie był mężczyzną, w którym mogłabym się
kiedykolwiek zakochać.
Jego ambicje ograniczały się do posiadania kilkunastu akrów ziemi ornej,
pastwiska i stada owiec oraz stodoły kilka razy większej od chałupiny. Gdybym
została jego
żoną,
moje
życie
sprowadzałoby się do doglądania stadka kur, pielenia
zagonu kartofli, a w niedziele — wypraw do kościoła.
Poza tym Cathal kurzył glinianą fajkę, którą nabijał machorką
śmierdzącą
gorzej
niż płonące torfowisko. Kiedy
łajałam
go za palenie tego
świństwa
w obecności damy,
dmuchał mi dymem prosto w twarz, uważając to za wspaniały
żart.
Nie wierzył,
że
mówię serio, bo wszyscy mężczyźni w okolicy
ćmili
identyczne fajki i nie
dysponowali niczym innym poza grubo pociętą machorką.
R
S
— Twój ojciec czeka w domu już z godzinę, a może nawet dłużej, i nie ma mu
kto podać choćby szklanki herbaty, bo ty się gdzieś włóczysz — powitał mnie Cathal.
— Pamiętaj, moja słodka Maeve,
że
kiedy zostaniesz moją
żoną,
nie pozwolę na coś
takiego.
— Nie jestem twoją Maeve — odparłam szorstkim tonem.
— Ale nie zaprzeczasz,
że
jesteś słodka — zauważył uśmiechając się szeroko.
— I nie zostanę twoją
żoną,
Cathalu Dolanie. Ani w tym roku, ani w przyszłym,
ani nigdy. Bardzo cię proszę,
żebyś
nie rozpowiadał wszystkim wkoło,
że
się
pobierzemy, bo wprawiasz mnie tylko w zakłopotanie, a poza tym to wierutne
kłamstwo.
— Mylisz się, Maeve. Wiesz bardzo dobrze,
że
pewnego dnia wyjdziesz za
mnie. Dawno już postanowiono,
że
zostaniemy mężem i
żoną,
bo w przeciwnym razie
czemu wychowywano by nas razem od najmłodszych lat? Całe
życie
cię kochałem o
czym dobrze wiesz. Sama też nigdy mi nie powiedziałaś,
że
jestem ci obojętny,
dopiero ostatnio coś ci się odmieniło.
— Bo wcześniej nie byłam pewna — oświadczyłam. — Jeśli przyszedłeś tu, by
odprowadzić mnie do domu, to proszę bardzo, ale oszczędź mi swej czczej gadaniny,
Cathalu Dolanie.
R
S
Zsunął się z kamiennego murku i podszedł do mnie. Szorstką ręką ujął moją
dłoń, a ja mu jej nie wyrwałam. Spacerowaliśmy trzymając się za ręce od
najwcześniejszego dzieciństwa. Nie widziałam w tym niczego niewłaściwego.
— Zgodzę się, byś nauczyła mnie tego, czego nauczył cię ojciec — powiedział.
— Arytmetyki i języka, nawet celtyckiego. Będę czytał książki i pilnie studiował.
— Czemu nie zaczniemy od razu? — spytałam.
— Będzie na to dosyć czasu po
ślubie.
— Jeśli kiedykolwiek za ciebie wyjdę — powiedziałam unosząc głowę, bo przy
moich stu sześćdziesięciu pięciu centymetrach wzrostu górował nade mną, jako
że
mierzył metr osiemdziesiąt pięć. — A z pewnością będzie to ponury dzień.
— Poślubisz mnie, bo ja tak mówię.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin