Green Julien - WYRUSZYĆ PRZED ŚWITEM.rtf

(868 KB) Pobierz

Julien Green

Wyruszyć przed świtem

 

Cokolwiek...

Pisać cokolwiek to może najlepszy sposób podejmowania tematów istotnych, docierania najgłębiej najkrótszą drogą. Opowie się po prostu o wszystkim, co przychodzi na myśl, tak jak się nasuwają wspomnienia. Pamięć poddaje nam je bezładnie, w każdym momencie dnia. Trzeba by ten bezład naśladować. Żadnego ściśle zakreślonego planu w rozpatry­waniu własnej przeszłości, tak widzę to dzisiaj, 20 listopada 1959 roku.

Piszę te słowa pod wieczór. To stosowna chwila do spoglą­dania za siebie, przez ramię, spoglądania na dzień, nim za­padnie noc, gdyż noc to już inny świat. Kiedy jasność zniknie, rozbłysną gwiazdy. Wtedy czarne niebo powie, co ma do po­wiedzenia. Teraz słońce lśni jeszcze na papierze i uprzy­tamniam sobie, że moje pierwsze wspomnienie jest wspomnie­niem bólu fizycznego. Krzątają się koło mnie, a mnie boli.

W następnej chwili, jaką pamiętam, leżę na kolanach matki, goły, na brzuchu, jakbym płynął nieruchomo ku bieli firanek, przez które sączy się światło. Czuję się szczęśliwy owym mglistym szczęściem, jakiego tylokrotnie doznawałem później, wówczas gdy ból, o którym wspomniałem (czy było to przed tym, czy tego samego dnia, tylko parę minut wcześ­niej?), mieszał się ze strachem i jak gdyby zgrozą.

Mieszkaliśmy wtedy w niskim domu w głębi ogrodu oto­czonego żelaznymi sztachetami. Zdaje mi się, że stoi on dotąd, u wylotu ulicy Raynouard. W ogrodzie była altana obrośnię­ta krzewami, a jeżeli to wszystko przestało już istnieć, wo­lałbym nie wiedzieć.

Byliśmy biedni. Domy wokół naszego ogrodu zamieszkiwali ludzie niewiele chyba zamożniejsi od nas. Mieszkała tam pani Soret, a także państwo Atalaya, rodzina hiszpańska, ich dzieci bawiły się z moimi siostrami. Czasami pani Atalaya stawała w oknie i wspierając się rękami o parapet odchylała się do tyłu i na cały głos wołała syna i córkę, Jezusa i Auro­

rę. Jakbym ją jeszcze słyszał. Stoi tak, w zaraniu naszego stulecia, i woła, co ma sił: „Hessus! Aurorra!”

Matka dawała mi niekiedy jednego sou, żebym sobie kupił ciastko w piekarni znajdującej się przy ulicy Raynouard, obok pralni pani Soret, gdzie, kiedy się otwierało drzwi, lekko poruszały się rękawy białych bluzek zawieszonych pod su­fitem.

Przechodziło się przez ogród, a potem parę kroków ulicą. Wpadałem do piekarni zziajany i powtarzałem, czego mnie matka nauczyła swoją francuszczyzną cudzoziemki: „Cake za jeden sou”. Śmiali się, dawali mi kawałek piaskowej babki albo drożdżowe ciastko. Nie rozumiałem, dlaczego się śmieją, ale śmiałem się także.

Trochę dalej, w mleczarni, rozśmieszałem właścicielkę pio­senkami, które śpiewała moja niania, Joanna Lepecheur: „Tej nocy szalonej...” To jedyne słowa, jakie zapamiętałem. Ledwie umiałem mówić. Joanna Lepecheur była młoda i może ładna. W każdym razie miała powodzenie. Myślę, że bardzo mnie lubiła, bo do tej pory mam w uszach jej głos łagodny, trochę gardłowy: „No chodź, Lulusiu, chodź, mój tłusty Lulusiu”. Tak mnie zawsze nazywała i do piętnastego czy szesnastego roku życia to przezwisko mi zostało. Za pięknych czasów przy ulicy Raynouard, kiedy mnie pytano, jak się nazywaip, odpo­wiadałem jednym tchem: „Luluś Guit”. Guit, bo nie umiałem wymówić Green. Wywoływało to ogólną wesołość, a Joanna brała mnie za rękę i wyprowadzała. „Już chodź, chodź, Lulusiu.”

Nosiła na szyi wstążkę z czerwonego atłasu, i przeciągając z chłopska nuciła piosenki, w których była mowa o północy. „Północ to godzina zbójców...” Słuchałem z niepokojem. Sło­wa były dla mnie niejasne, lecz melodia miała w sobie coś ponurego, szczególnie gdy się jej słuchało o zmierzchu. Wo­lałbym, żeby Joanna śpiewała mi co innego, ale miała wy­raźne upodobanie do tematyki posępnej, co zresztą nie wy­kluczało ani namiętnej miłości, ani piosenek patriotycznych. Jej repertuar zawierał zwrotki o Straszliwym Roku, nie wie­dząc, czym jest Straszliwy Rok, tuliłem się do niej, a ona zawodziła smętnie w półmroku. Potem mówiła: „No, chodź!”, chcąc mnie pokrzepić na duchu, i wędrowaliśmy niekiedy aż nad Sekwanę, która zresztą nie była daleko.

Mężczyźni nawiązywali z Joanną znajomości, wiem, jestem pewien. Zagadywaii do niej i o metr ponad moją głową to- yły się ściszone rozmowy. Nie rozumiałem nic. Z rozchyla­

nymi ustami i nieodstępnym biszkoptem w garści patrzyłem na mówiącego, jak się patrzy na wieżę, a później Joanna ciągnęła mnie za rękę: „No chodź, chodź, Lulusiu”. Myślę, że jeśli potem tak bardzo lubiłem prostych ludzi, jej to zawdzięczam. Byłem w Joannie zakochany.

W domu rodzice i siostry przesuwali się jak cienie, wcho­dzili, wychodzili, wracali, rozmawiali w nieznanym mi języ­ku. Nie zachowałem o nich żadnego bardziej wyraźnego wspomnienia związanego z ulicą Raynouard.

We wrześniu 1904 wyprowadziliśmy się z ulicy Raynouard, aby zamieszkać przy ulicy de Passy. Wielkie wozy firmy Bedel przewoziły na szczyt ulicy Boulainvilliers dziwaczne meble, zawsze budzące zdumienie u naszych francuskich przyjaciół. Pod numerem 93 ulicy de Passy mieliśmy przeżyć sześć lat szczęścia, zakłócanego tylko pewną ilością nocy zgrozy, o których będę mówił dalej. Oto więc jestem w tym otoczeniu, które pamiętam w najdrobniejszych szczegółach, razem z rodzicami i ich pięcioma córkami. Mój brat Karol od dawna przebywa w Ameryce. Tutaj ja jestem jedynym chłopcem; chłopcem, który ma jakby sześć matek.

Mieszkanie nie jest duże, drzwi otwierają się i zamykają bez przerwy. To pierwsze, co zapamiętałem z ulicy de Passy.

I              dziewczęta wchodzące i wychodzące jakby w jakiejś żaba* wie, której ja zupełnie nie rozumiem, a także matka, stale zajęta czy to bielizną, którą trzeba uprać, czy bielizną, która schnie, dziećmi, które trzeba uczesać, rachunkami, które trze­ba zrobić.

Z czterech pokoi od frontu pierwszy jest pokój Mary. Pa­nuje tu wieczny nieporządek, ale jest to nieporządek ustalony

i              raz na zawsze uznany, nieporządek o swoistej harmonii

i              jakoś usprawiedliwiony, 'bo Mary jest córką pierworodną,

i              to pierworodną mocno krnąbrną. Jej zakrętki do włosów walają się na kominku, a pończochy zwisają z oparć krzeseł. Na łóżku karty, którymi stawia pasjanse, taca po śniadaniu na podłodze. W pudle do kapeluszy piętrzą się programy sztuk, jakie oglądała w teatrze. Mary góruje nad nami wszy­stkimi, Mary bywa, zna świat...

W środku mieszkania był jadalny z dużym kwadratowym stołem, przy którym dzieci odrabiały lekcje w wielkim kręgu światła, padającego z wiszącej gazowej lampy. Tutaj nikt się nie bał. Stronice książek odwracały się w milczeniu, a służąca, ‘która nas pilnowała, pulchna Alzatka imieniem Józefa posapywała cicho, obrębiając bieliznę.

Twarz miała rumianą, trochę kradła, trochę kłamała i za­czynała się jąkać, kiedy ją na czymś przychwycono. Na przemówienia, które bardzo życzliwie wygłaszała do niej moja matka, odpowiadała tajemniczym: „Baa!” To był jej zwykły komentarz. Można było tłumaczyć go sobie dowolnie. Czy jej trafiło do przekonania? Czy nie trafiło? „Baa!” Wszy-, scy wiedzieliśmy, że spotykała się na rogu ulicy de Passy

i              de la Pompę z policjantem, który miał na imię Artur, i że w końcu za niego wyszła.

Rano myła mnie całego w gumowej balii i zajmowało to mnóstwo czasu, bo była powolna. Któregoś dnia matka zja­wiła się nagle w ciemnej łazience. „Od dziś ja go będę myła.” ,Baa!” Klęcząca przy mnie Józefa wstała i wyszła. Matka kochała mnie najbardziej ze wszystkich dzieci, bo byłem najmłodszy, i czuwała nade mną z podejrzliwą tkliwością. Jeszcze jej dobrze nie znałem.

Ale za bardzo się śpieszę. Nie powiedziałem o tej łazience, znajdującej się w strefie grozy, między pokojem Anny, w któ­rym jakoby ktoś dojrzał kiedyś nad biało pomalowaną szafką coś bardzo podobnego do odciętej głowy, a pokojem Eleonory, w którym czasami ukazywała się kobieta bez twarzy. Za dnia wszystko było niedostrzegalne, ale kiedy zbliżała się noc, w łazience skupiały się wszystkie strachy.

Trzeba dodać, że pokój Anny wychodził na ulicę de Passy

i              że nawet gdy było w nim zgaszone światło, rozjaśniała go reklama „Kakao Bensdorpa”, zdobiąca front sklepu kolo­nialnego w sąsiedniej kamienicy. Żółtawa i mętna poświata sącząca się przez tiulowe firanki wytwarzała w pokoju na­strój melancholii. W najbardziej oddalonym od okna kącie zbierał się mrok, którego nie rozpraszał nawet blask świecy. Prawdę mówiąc ten żwawy płomyczek nic właściwie nie da­wał, nie wzbudzał otuchy, na suficie drgały tylko od niego płaty ciemności, opadające bezgłośnie w ślad za krokami zalęknionego dziecka. Nie należało się bać. Mamusia mówiła, że nic tam nie ma, a jednak coś było. Coś było w pokoju Anny i w łazience, było coś w pokoju Eleonory, wychodzą­cym na ogród właściciela kamienicy, i było coś w pokoju, w którym sypiałem razem z rodzicami.

Mieszkanie przypominało las, w którym są polany. Nie było czego bać się w jadalni ani w pokoju Mary, ani też w kuchni. Wszystko, niestety, zdawało się wydobywać z po­koju, w którym przebywałem najwięcej; tam wyrosłem, od czwartego do dziesiątego roku życia formowałem się w tych

ścianach. Pdkój był duży, kwadratowy,.spokojny. Kiedy się ■wchodziło drzwiami z przedpokoju, na wprost było okno i. widokiem na kasztany pana Cassagnade, właściciela kamie­nicy. Po prawej stronie kominek, nad kominkiem lustro. Po lewej wielkie mosiężne łóżko rodziców, dalej drzwi do po­koju Eleonory, a na prawo od tych drzwi, w kącie, moje że­lazne łóżeczko. To skromne i banalne wnętrze do dziś widzę wyraźniej niż wiele innych, w jakich mieszkałem w życiu. Bawiłem się na podłodze i w jakimś nieporadnym języku, w języku, który sam sobie wymyślałem, mówiłem do siebie lub do kogoś, kogo, izdawało mi się, widzę.

Z owych mglistych lat zachowałem wspomnienie jednej chwili takiego zachwytu, jakiego już nigdy potem nie do­znałem. Czy powinno się opowiadać takie rzeczy, czy raczej zachować je dla siebie? Zdarzyła się chwila, w tym właśnie pokoju, że podniósłszy głowę ku szybie ujrzałem czarne •niebo, a na nim kilka błyszczących gwiazd. Jakich użyć słów dla opisania tego, co się mowie ludzkiej wymyka? Ta chwila była może najważniejsza w całym moim życiu, lecz nie wiem, co o niej powiedzieć. Znajdowałem się w tym pokoju sam, po ciemku, i spojrzawszy na niebo, przeżyłem to, czego nie sposób nazwać inaczej jak tylko porywem miłości. Nieraz na tym świecie kochałem, nigdy jednak tak jak w tamtej krót­kiej chwili, nie wiedząc, kogo kocham. A jednak wiedziałem, ktoś tam jest i że także widzi mnie i kocha. Jak taka myśl powstała w mojej głowie? Nie mam pojęcia. Byłem pewien, że ktoś tam jest i mówi do mnie bez słów. W ten sposób powiedziałem już wszystko. Po cóż pisać, że żadne ludzkie słowo nie sprawiło już tego, co dane mi było odczuć wtedy, w czasie, w jakim doliczyć można do dziesięciu, wtedy kiedy nie byłem zdolny sformułować trzech zrozumiałych wyrazów i kiedy nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że istnieję? Po cóż pisać, że zapomniałem o tej chwili z bie­giem lat, że lawina dni i nocy zatarła ją niemal w mojej świadomości? Czemu nie pamiętałem o niej w ciężkich mo­mentach życia? Dlaczego przywrócona mi jest teraz? Co to wszystko znaczy?

W nocy ktoś naciskał klamkę u drzwi obok mojego łóżka, budziłem sdę, ale zaraz usypiałem znowu — czego nie można powiedzieć o rodzicach ani o moich siostrach, Lucy i Eleono­rze, sypiających w sąsiednim pokoju, którym ów hałas bardzp przeszkadzał. Rano starano się zbyt wyraźnie nie wspominać

o              tym przy mnie. Zdanie: „Strasznie się zachowywali dziś

H

w nocy” powtarzałem się niekiedy, nie wyjaśniając mi wiele; wskutek powtarzania się jednak nabrało z czasem pewnego sensu i utorowało sobie wreszcie drogę do mojego umysłu. Nie wiem, w jakim momencie pojąłem całą potworność tego,

0              co tu chodziło: sądzę, że dość późno, ale jeszcze do tego powrócę.

Moje lęki były innego rodzaju. Opowiadano mi, że mając zaledwie pięć lat wpatrywałem się w kąt pokoju i przema­wiałem do kogoś w niezrozumiałym języku. Siostry, zacie­kawione dziwacznością tych monologów, nasłuchiwały chwilę, po czym, zdjęte nagłą paniką, wpadając jedna na drugą, wybiegały z pokoju, mimo że na pewno nie było się czego bać. Zawsze myślałem, że dzieci, tak samo jak zwierzęta, zapewne widzą cały świat istot nieszkodliwych, których nie mogą dostrzec ludzie dorośli. Stąd owe duszki, gnomy, dobre wróżki, którymi ludzkość pierwotna zaludniała swe opo­wieści, gdy sama była jeszcze tak bliska dzieciństwa. Jednak­że moje lęki gnieździły się nie w tych regionach. Dopiero gdy trochę podrosłem, wykryłem, Sie grozy mogło się mieścić w wielkiej szafie, w której matka upychała ubrania całej rodziny.

Zdarzenie to miało zapewne miejsce około roku 1907, bo przedtem któż by mi mówił o diable? Wiedziałem o nim tylko to, co mówiła Biblia, gdyż matka czytywała nam ją codziennie, i dopiero zaczynałem rozumieć język angielski dzięki Biblii. Jakie tworzyłem sobie pojęcie o zbuntowanym aniele? Nie wiem, ale bywały dnie, że pod wpływem nie dającej się opanować ciekawości, z bijącym sercem otwiera­łem drzwi wielkiej szafy, która stała w pokoju rodziców,

1              przyzywałem diabła. Wyobrażałem sobie bowiem, że on tam mieszka.

Początkowo nie działo się nic. Wnętrze szafy było czarne

i              tylko bardzo niewyraźnie dawał się rozróżnić długi rząd ubrań zbitych z sobą ciasno, jak płaski, bezgłowy tłum. Na­leżało wołać dalej. O tym w każdym razie wiedziałem, i wie­działem też, że dwukrotne wołanie nie wystarcza. Koniecznie trzeba było zawołać po raz trzeci. Wołałem więc i wówczas właśnie działo się coś niezapomnianego. Ubrania się poru­szały. Rozdzielały się powolutku, by zrobić komuś przejście. Dzisiaj żałuję, że nigdy nie starczyło mi odwagi, aby zacze­kać, i że uciekałem z wrzaskiem.

Chroniłem się w ramionach matki, a ona wcale nie rozu­miała czemu krzyczę, tylko Eleonora i Mary, biegłe w spra­

wach rzeczy niewidzialnych, unosiły brwi i stwierdzały po prostu: „Znów widać coś zobaczył”. Co prawda nie widziałem nic oprócz poruszania się i rozsuwania ubrań, teraz jednak, gdy piszę te słowa, przypominam sobie nie dające się wy­razić przerażenie, jakie wzbudzała we mnie czarna, zaledwie odgadniona obecność. Nie ulega wątpliwości, że „coś” tam było, ale co? Mogę tylko powtarzać pytanie. Z czasem zdo­łałem stwierdzić, że przyzywanie diabła jest niepotrzebne, bo nie oddala się on od nas nigdy ani na krok.

Można by mi zarzucić, że wszystko to istniało jedynie w moim umyśle; być jnoże, a jednak mogę mówić wyłącznie

0              tym, co uważam za prawdziwe. W półmrokach, w jakie się teraz wpatruję, dostrzegam drobne wydarzenia nie mające Związku ze światem niewidzialnym, lecz ich oddźwięk w moim życiu był tak silny, że jeśli mam być uczciwy, nie mogę ich pominąć milczeniem. Podaję więc same fakty i ich tragiko­miczne następstwa.

O              siódmej wieczorem leżałem już w łóżku. Drzwi mojego pokoju zostawały otwarte, podobnie jaik drzwi salonu, skąd poprzez ciemności przedpokoju dochodziło do mnie mgliste, ale pokrzepiające światło, a od czasu do czasu szmer głosów

1              przemiły śmiech matki. Przypuszczam, że musiała pamiętać chwile przerażenia, jakie sama przeżywała w dzieciństwie w rodzinnym domu w Sawannah, bo jeśli gdzie, to tam stra­szyło na pewno. Lecz uchylanie drzwi miało też inną przy­czynę. Choć 'byłem taki mały, matka już mnie pilnowała, ja<ko że pewnego typu występki budziły w niej zgrozę, jakiej u nikogo innego nie spotkałem, jeśli zaś sama nie mogła mnie śledzić, bo przecież to trochę o to chodziło, jej rolę przejmowała moja siostra, Mary.

Ja oczywiście nie miałem pojęcia o całej tej strategii. Byłem uosobieniem niewinności, i to przez długi czas, bez wątpienia jednak, gdy już leżałem w łóżku, na wznak, lubi­łem poznawać ręką własne ciało, zaledwie je sobie uświada­miając, jako część mnie samego. Ileż właściwie miałem wtedy lat? Może pięć. Działo się to zapewne przed przeży­ciami z szafą. W każdym bądź razie słabo jeszcze rozumiałem angielski, jak to się wkrótce okaże.

Pewnego wieczoru zdarzyło się, że Mary znienacka stanęła przy moim łóżeczku. Nie słyszałem, jak weszła, a zresztą dlaczego bym się krył, wcale nie czując się winnym? Ener­gicznym ruchem ściągnęła ze mnie kołdrę i wielkim głosem zawezwała matkę, która nadbiegła z lichtarzem w ręku.

W blasku świecy ukazałem się, jak mnie Pan Bóg stworzył,, nic nie rozumiejący, może uśmiechnięty, z rękami w strefie zakazanej. Rozległy się okrzyki, a matka odstawiwszy lichtarz wybiegła z pokoju i wróciła zaraz uzbrojona w długi nóż. podobny do piły, który służył do krajania chleba. W tym momencie na progu pojawiła się kucharka, zwabiona hała­sem. Nazywała się Lina Ranoux, będę jeszcze miał sposob­ność o niej opowiedzieć. „I'll cut it off!” — krzyknęła matka wywijając nożem od chleba. Nie rozumiałem, co mówi. Praw­dę mówiąc w ogóle nic nie rozumiałem z całego tego zamętu wokół mnie. Lina parsknęła śmiechem, ale ja rozpłakałem się rzewnie na widok oburzonej miny matki. Wówczas siostra coś szepnęła, okryła mnie, pocałowała. Zgaszono świecę,, wszyscy wyszli, a ja usnąłem. Według wszelkiego prawdopo­dobieństwa byłbym zupełnie zapomniał o tej scenie, gdyby mi jej wkrótce nie przypomniano. Nie mogę jednak wyzbyć się przeświadczenia, że pozostawiła we mnie głębokie ślady,

O              matko moja, która naprawdę uderzyłaś mnie tylko jeden jedyny raz w życiu, i to przez pomyłkę, matko, która kocha­łaś mnie tak bardzo, nieomal za bardzo, bo jakże drżałaś

o              mnie, cóż ja mogłem zrozumieć z tego noża, którym wy­wijałaś nade mną, i z głosu, który był głosem rozpaczy? Czyż nie musiałem dożyć dwudziestu lat, aby się domyśleć, co kazało ci wypowiedzieć tamto osobliwe zdanie? Oto nie­mal pół wieku, jak odeszłaś. Co byś ty powiedziała o swoim synu? „Ja przyjdę do ciebie, ale ty nie przyjdziesz do mnie.” Tak mówiła czarna ksiąga, którą nam codziennie głośno czy­tałaś.

Nie bardzo wiem, dlaczego Joanna Lépêcheur nie przenio­sła się z nami na ulicę de Passy. Na jej miejsce przyszła Lina Ranoux, rodem z Périgord, i teraz ona była naszą słu­żącą. Wieśniaczka, urodzona w Badefol d’Anse, w krainie, którą płyną Dore i Dogne, o czerstwej cerze i obrotnym ję­zyku. Nos miała zadarty, a wielkimi dziurkami, chodząc krę­ciła potężnymi biodrami, i choć nie miała w sobie łagodności Joanki, na pewno nie była zła, tylko 'bardzo szorstka. Rano moje siostry podchodziły do drzwi kuchni i łapały buty, które Lina wesoło rzucała w ich stronę. „Macie, sroki, swoje buciki!” — wołała. Matka nic o tym nie wiedziała. W sto­sunku do mnie Lina wykazywała więcej oględności, ale po­nieważ bawiła ją moja osłupiała mina, opowiadała mi nie­stworzone rzeczy w swojej rodzimej gwarze, a potem śmiała

14 -

się, wsparłszy się pod boki. Jej donośny głos huczał w całe) kuchni, gdzie niekiedy, rzekomo w dowód wielkiej łaski, wolno mi było wchodzić i pomagać jej przy wycieraniu talerzy. „Alkotetof!” — wołała, chwytając nóż od chleba w przypływach nagłej wesołości. Nie wiedziałem, co to ma znaczyć, ale poznawałem słowa i ruch matki, i przez to je zapamiętałem.

Wiodłem moje dziecinne, skryte życie w dużym pokoju pełnym tajemnic. Zanim wyjawiła mi się groza wielkiej szafy, pławiłem się w szczęściu niewysłowionym, którego jakieś wspomnienie zachowałem do dzisiaj. Miłość była we mnie i wszędzie wokół mnie, jak powietrze, którym oddy­chałem, ale około piątego roku życia musiało zdarzyć się coś w rodzaju katastrofy, której znaczenia nie umiem sobie uprzytomnić. Stało się to z pewnością po owej chwili, kiedy wzniósłszy głowę ku czarnemu niebu wyczułem bezmierną i kochającą Obecność. Zapewne upłynęły od tej chwili mie­siące i oto w jakimś momencie, którego nie potrafię teraz sprecyzować — siedziałem wtedy przy oknie — nagle zdałem sobie sprawę z tego, że istnieję.

Każdy człowiek przeżywa taki osobliwy moment, kiedy czuje się nagle oddzielony od reszty świata przez fakt, że jest samym sobą, a nie tym, co go otacza. Trud wyjaśnienia tych spraw, które dla mnie, wyznać muszę, nie są dość jasner zostawiam specjalistom. Jeśli chodzi o mnie, zapamiętałem tylko to, że wtedy właśnie rozstałem się z jakimś rajem.

O              tej melancholijnej godzinie pierwsza osoba liczby pojedyn­czej wkracza na scenę ludzkiego życia, a potem już zazdroś­nie utrzymuje się na pierwszym planie, aż do ostatniego tchnienia. Oczywiście i później bywałem szczęśliwy, ale już nie tak jak .dawniej, w Edenie, skąd wypędza nas gromo­władny anioł, któremu na imię jest Ja.

Zapewne należałoby wprowadzić w te wspomnienia nieco ładu, lecz nie bardzo czuję się na siłach. Mam wrażenie, że wszystko ukazuje mi się równocześnie, więc jakże tu szukać chronologii? Teraz oto znowu cofam się, na długo przed okres szafy, w czasy, kiedy widziałem tylko nogi osób dorosłych. Musiałem stanąć prosto i odchylić głowę do tyłu, aby do­strzec twarze, gdzieś na wyżynach sufitu. Wszyscy mi się mylili, jako że w mieszkaniu było nas ośmioro i ciągłe krę­cenie się tam i sam zbijało mnie z tropu. Około południa i pod wieczór rozpoznawałem wielkie lśniące trzewiki, szare

spodnie, i spokojny, głęboki głos, przypominający trochę przytłumiany dzwon, górował nad wszelkimi innymi. Woła­łem „Tatuś”, naśladując siostry, a dzwon odpowiadał: „Halo, Beaver!” Beaver, czyli bóbr. Nazywano mnie bobrem, po­nieważ wciąż kręciłem się na podłodze, zaprzątnięty jakimiś pudełkami, szpulkami, ołówkami i wszystkim, co mi wpadło w rękę.

Kiedy zostawałem sam z kimś, kto mówił do mnie łagodnie w języku dla mnie niezrozumiałym, wiedziałem, że jest to istota kochająca mnie bardziej niż inni. W tym jeszcze jakby półmroku, który mnie zewsząd otaczał, obecność matki stop­niowo nabierała cech magicznych i jeszcze dzisiaj, z odda­lenia całego życia, na wspomnienie jej głosu mocniej bije mi serce. Gdy przychodziła powiedzieć mi dobranoc, stawałem w łóżeczku i obejmowałem ją za szyję. I choć zaledwie umia­łem wymówić poszczególne słowa, kazała mi powtarzać za sobą „Ojcze nasz” po angielsku. Przytulając głowę do jej ramienia powtarzałem wyrazy, które wymawiała poważnie i wolno w pokoju rozjaśnionym jedynie odblaskiem z salonu: ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin