Abramow Aleksander & Siergiej - JZ.pdf

(986 KB) Pobierz
Aleksander Abramow i Siergiej Abramow
Jeźdźcy znikąd
Przełożyła Irena Lewandowska
Tytuł oryg.: Wsadniki Niotkuda
Ros - ?
Pol - 1969
CZĘŚĆ PIERWSZA
Różowe obłoki
KATASTROFA
Śnieg
był miękki, puszysty, zupełnie nie przypominał chropawego jak
szmergiel krystalicznego firnu polarnych pustaci. Antarktyczne lato, miły
łagodny mrozek, który nawet nie szczypie w uszy, stwarzały atmosferę
turystycznej przejażdżki. Tam gdzie w zimie nawet płozy samolotu nie
mogły się oderwać od przechłodzonych kryształków
śniegu,
nasza
trzydziestopięciotonowa amfibia sunęła jak osobowy samochód po
autostradzie. Wano prowadził wóz po mistrzowsku, nie hamował nawet na
widok podejrzanych lodowych nawisów.
- Bez brawury, Wano - zawołał z kabiny nawigacyjnej Ziernow. - Mogą
być szczeliny.
- Gdzie, kochanie? - zapytał z powątpiewaniem Wano, wpatrując się
przez okulary słoneczne w strumień oślepiającego
światła
wlewający się do
kabiny przez przedni iluminator. - Czy to jest droga? To bulwar
Rustawelego a nie droga. Macie jakieś wątpliwości? Nigdy nie byliście w
Tbilisi? W takim razie wszystko jest jasne.
Wygramoliłem się z kabiny radiooperatora i usiadłem na strapontenie
obok Wano. Nie wiedzieć czemu odwróciłem się i spojrzałem na stolik w
salonie, przy którym przeprowadzał jakieś meteorologiczne obliczenia
Tolek Diaczuk. Nie powinienem był się oglądać.
- Jesteśmy
świadkami
narodzin nowego kierowcy-amatora - zachichotał
Tolek. - Wano, kinetyk za chwilę cię poprosi,
żebyś
mu oddał kierownicę.
- A wiesz przynajmniej, co to znaczy kinetyk? - odgryzłem się.
- Ja tylko naukowo uogólniłem twoje specjalności kinooperatora i
kinomechanika.
- Idiota. Kinetyka to nauka o ruchu.
- W takim razie muszę poprawić błąd terminologiczny.
A ponieważ nic na to nie odpowiedziałem, dodał zaraz.
- Twoja próżność cię zgubi, Jurek. Dwa zawody to dla niego już za mało.
Każdy z nas, uczestników wyprawy, łączył co najmniej dwa, a niekiedy
nawet trzy zawody.
Ziernow, który w zasadzie był glacjologiem, mógł w razie czego
zastąpić geofizyka i sejsmologa.
Tolek pełnił obowiązki meteorologa, lekarza i kucharza. Wano był
mechanikiem samochodowym i kierowcą specjalnie skonstruowanej dla
Dalekiej Północy gigantycznej amfibii
śnieżnej,
a poza tym potrafił
zreperować wszystko, poczynając od zerwanej gąsienicy, a kończąc na
przepalonej maszynce elektrycznej. Pod moją zaś opieką oprócz kamery
filmowej i projektora znajdowała się również kabina radiooperatora. Ale do
Wano ciągnęła mnie nie próżność, nie chęć zwiększenia liczby moich
specjalizacji, tylko miłość do jego „Charkowianki”. Kiedy ujrzałem ją po
raz pierwszy z pokładu samolotu, wydała mi się czerwonym smokiem z
bajek dzieciństwa, oglądana zaś z bliska, rozparta na wysuniętych do
przodu gąsienicowych łapach szerokich co najmniej na metr, z wielkimi
kwadratowymi
ślepiami
iluminatorów wydała mi się tworem z innej
planety. Umiałem prowadzić samochód, a nawet dużą ciężarówkę i Wano
pozwolił mi już wypróbować amfibię na jeziorze lodowca koło Mirnego,
wczoraj jednak, kiedy już wyruszyliśmy na wyprawę - dzień był chłodny i
wietrzny - nie zaryzykował. Ale dzisiejszy poranek tak kusił, powietrze
było kryształowo przejrzyste.
- Puść mnie do kierownicy, Wano - poprosiłem, zaciskając zęby i
usiłując nie obejrzeć się tym razem. - Na pół godzinki.
Wano już wstawał, ale powstrzymał go okrzyk Ziernowa:
-
Żadnych
eksperymentów z prowadzeniem. Odpowiadacie za każde
uszkodzenie pojazdu, Czocheli. A wy, Anochin, włóżcie szkła.
Natychmiast wykonałem polecenie - Ziernow jako kierownik był
wymagający i stanowczy, a patrzenie na miriady iskier zapalanych przez
zimne słońce na
śnieżnej
równinie nie osłoniętymi ochronnymi okularami
oczyma nie było bezpieczne.
Śnieżna
równina ciemniała dopiero pod
horyzontem, zlewała siłę tam z rozmytą ultramaryną nieba, bliżej zaś
powietrze wydawało się być jarzące białe.
- Spójrzcie lepiej w boczmy iluminator, Anochin - ciągnął Ziernow. -
Czy nic was nie niepokoi?
O jakieś pięćdziesiąt metrów na lewo wznosiła się zupełnie pianowa
ściana
lodowa. Błyszcząca i tęczująca jak smuga diamentowego pyłu
ciemniała u dołu, tam gdzie zleżały rozwarstwiony
śnieg
przekształcał się
już w zmętniały chropowaty firn. A jeszcze niżej widać było warstwę lodu,
jakby odciętą nożem olbrzyma, błękitniejącą w słońcu niczym niebo odbite
w lustrze.
Ściana
ciągnęła się w nieskończoność, bez najmniejszej przerwy,
aż zniknęła gdzieś tam w
śnieżnej
dali. Można było pomyśleć,
że
potężne
wielkoludy z bajki wydźwignęły ją tu, ową, nie wiadomo czego broniącą i
nie wiadomo komu zagrażającą twierdzę.
- Lodowy płaskowyż, Borysie Arkadiewiczu. Może to szelfowy
lodowiec?
- Bywalec - uśmiechnął się Ziernow, robiąc aluzję do drugiej już mojej
wizyty na Biegunie Południowym. - Czy wiecie, co to jest szelf? Nie
wiecie? Szelf to platforma cokołu kontynentalnego. Lodowiec szelfowy
schodzi w ocean. A to nie jest czoło lodowca, a my nie płyniemy po
oceanie. - Zamilkł na chwilę, potem dorzucił, zamyślony: - Stańcie, Wano.
Obejrzymy to z bliska. To ciekawy fenomen. A wy się ubierzcie,
towarzysze.
Żebyście
się nie ważyli wychodząc w swetrach. Z bliska
ściana
okazała się jeszcze piękniejsza - nieprawdopodobny blok zamarzniętego
nieba odcięty aż po horyzont.
Ziernow milczał. Może przytłoczył go ogrom, a może niezrozumiałość
tego, co widzieli. Długo wpatrywał się w
śnieżny
szlak
śniegowy
u szczytu
ściany,
potem nie wiedzieć czemu popatrzył pod nogi, deptał
śnieg,
rozgarniał go nogą. Nic nie rozumiejąc
śledziliśmy
jego ruchy.
- Zwróćcie uwagę na
śnieg
pod nogami - powiedział nagle Ziernow.
Zaczęliśmy deptać
śnieg
za jego przykładem i pod cieniutką warstwą
odkryliśmy twardą powierzchnię lodu.
-
Ślizgawka
- powiedział Diaczuk. - Idealna płaszczyzna, jakby sam
Euklides robił lodowisko.
Ale Ziernow nie zareagował na
żart.
- Stoimy na lodzie - ciągnął zamyślony. - Pokrywa
śnieżna
ma najwyżej
dwa centymetry grubości. A spójrzcie, ile go jest na
ścianie.
Całe metry.
Czemu? Takie same wiatry, takie same warunki, a zupełnie odmienny
rezultat. Macie jakąś koncepcję?
Nikt nie odpowiedział. Ziernow po prostu głośno myślał.
- Struktura lodu na pierwszy rzut oka jest taka sama. Powierzchnia lodu
także. Wrażenie sztucznego wygładzenia. A gdyby zmieść spod nóg tę
centymetrową warstwę
śniegu,
ukazałaby się identyczna nienaturalna
płaszczyzna. Ale to przecież nonsens.
- Wszystko w państwie Królowej
Śniegów
jest nonsensowne -
stwierdziłem.
- Dlaczego Królowej a nie Króla? - zapytał Wano.
- Wyjaśnij mu to, Tolek - powiedziałem - jesteś przecież specjalistą od
map. Gdzie się znajdujemy? Obok Ziemi Królowej Mary. A co jest tam
dalej? Ziemia Królowej Maud. A z tamtej stromy? Ziemia Królowej
Wiktorii.
- Po prostu Wiktorii - poprawił mnie Tolek.
- To była królowa Anglii, erudyto z Instytutu Prognoz.
Ziernow nie słuchał nas.
- Czy jesteśmy mniej więcej w tym rejonie? - zapytał nagle.
- To znaczy w jakim?
- W tym, w którym Amerykanie obserwowali różowe obłoki?
- O wiele dalej na zachód - uściślił Diaczuk. - Sprawdzałem to na mapie.
- Powiedziałem: ,,mniej więcej”. Różowe obłoki na ogół znajdują siłę w
ruchu.
- Dzikie kaczki także - zachichotał Tolek.
- Nie wierzycie, Diaczuk?
- Nie wierzę. To po prostu
śmieszne
- nie kłębiaste, nie pierzaste. Zresztą
teraz nie ma ich w ogóle. - Popatrzył na bezchmurne niebo. - A może to
obłoki warstwicowe? Są podobne do nadtopionych od góry soczewek. A
zaróżawia je słońce. No nie - gęste, ciemnoróżowe jak kisiel malinowy.
Znacznie niżej niż chmury kłębiaste, wyglądają jak wydęte przez wiatr
worki albo jak sterówce, którymi nikt nie kieruje. Bzdury!
Chodziło o tajemnicze różowe obłoki, o których Amerykanie nadali z
zimowiska Mac Murdoch komunikat przez radio. Obłoki te podobne do
różowych sterowców przeszły nad wyspą Rossa, widziano je w rejonie
szelfowego lodowca Shackletona i nad Ziemią Adeli, a jakiś amerykański
lotnik napotkał je o trzysta kilometrów od Mirnego. Amerykański
radiooperator w rozmowie z Kolą Samojłowem, który przyjmował ten
komunikat, dodał od siebie: „Sam widziałem te cholerne obłoki. Pędzą po
niebie jak
świnki
Disneya!”.
W mesie w Mirnym różowe obłoki nie cieszyły się powodzeniem.
Częściej można było usłyszeć sceptyczne uwagi niż komentarze
świadczące
o poważniejszym zainteresowaniu. „Król wisusów” Zora Bruk
z „klubu wesołych pomysłów” nacierał na flegmatycznego sejsmologa,
weterana Antarktydy:
- Słyszeliście o latających talerzach?
- A bo co?
- A o bankiecie w Mac Murdoch?
- A bo co?
- Odprowadzaliście korespondenta „Life’u”, kiedy leciał do Nowego
Jorku?
- A bo co?
- Bo nic. Tylko
że
za nim poleciały do redakcji różowe kaczki.
- Wiesz co? Całuj psa w nos!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin