Mieczysław Fogg - Od palanta do belcanta.pdf

(704 KB) Pobierz
Okładkę i obwolutę
projektowa!
MIECZYSŁAW KOWALCZYK
N
inw- vv.....Ii.tQ
Redaktor: BLANKA KOSCIUKOWA Redaktor techniczny: SABINA RIDER Korektor:
JOZEFA MICHAŁOWSKA
PRINTED IN POLAND
Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa lu71 r. Wydanie I. Nakład 30 000+260 egz.
Ark. wyd. 9,6. Ark. druk. 12,25+1 arkusz wkładek rotogr. Papier druk. mat. III ki. 70 g,
82X104. Druk ukończono we wrześniu 1971 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul.
Rewolucji 1905 r. nr 45 Zam. nr 459/A/71. Cena zł 15.— U-90
Śpiewakiem
czy kasjerem kolejowym...
Czy zapowiadałem się na cudowne dziecko? Nie sądzę. ChociaŜ w spojrzeniach moich
rodziców pewno moŜna było wyczytać zachwyt, gdy juŜ jako pięcioletni brzdąc potrafiłem —
podobno nie bardzo fałszując — odśpiewać popisowo przed gośćmi sławetne Góralu, czy ci
nie
Ŝal.
To był mój pierwszy wielki szlagier.
Śpiewałem
Góralu często na dwa głosy z siostrą Połcia, starszą o cztery lata. A trzeba
wiedzieć,
Ŝe
to nasze familijne audytorium było wcale liczne. Ojciec miał ośmiu braci i jedną
siostrę. Razem ze swoimi dziećmi stanowili trzon potencjalnych słuchaczy, zawsze wtedy,
gdy w większe
święta
cały ten rodzinny „pluton" zwalał się w nasze gościnne progi.
Zdarzyło się,
Ŝe
któregoś roku w
święta
wielkanocne ojciec nie pozwolił mi wystąpić w
familijnym koncercie. Nie dlatego,
Ŝebym
nie był „przy głosie" i by obawiał się rodzinnej
kompromitacji. O, nie!
Była to kara za mój podobno karygodny postępek. Przyznam się od razu: któregoś dnia
wpadłem na pomysł sprzedawania gazet. Bynajmniej nie chodziło o zarobek, ale o
przyjemność. Polegała ona na tym,
Ŝe
gazeciarz buszujący po tramwaju z plikiem gazet nie
płacił za bilet. A był to właśnie początek tramwajów elektrycznych. Jazda elektrycznym
wozem — cóŜ to była za przyjemność!
Dotychczas jeździłem tylko tramwajem konnym —
5
na Pragę do ciotki. Korba hamulcowa była połączon z dzwonkiem. Stangret posługiwał się
tym dziwny urządzeniem bardzo sprawnie. Pamiętam jak dziś: gd dojeŜdŜało się do
końcowego przystanku po drugiej] stronie Wisły, nie odwracano wozu, a tylko przeprzęJ
gano konie w kierunku jazdy, wewnątrz zaś przestan wiano oparcia.
Nauczyłem się wskakiwać w biegu do tramwaju] elektrycznego bezbłędnie — tyłem i
przodem; podobnie opanowałem wyskakiwanie. Tę ryzykowną ekwilibry-stykę uprawiałem
na trasie „trójki", która rozpoczynała swój kurs na pi. Krasińskich, jechała ul. Miodową do
Krakowskiego Przedmieścia, a następnie dalej.
Wchodząc między pasaŜerów z plikiem gazet wykrzykiwałem: — Kuuurier poora... —
Dzienniki otrzymywałem od kolegi z podwórka, syna gazeciarki z rogu Długiej i Freta.
Oddawałem mu całą naleŜność, uwaŜając,
Ŝe
darmowa przejaŜdŜka „elektrycznym" stanowiła
wystarczającą rekompensatę za moją fatygę. Oczywiście w godzinach, kiedy uprawiałem
gazeciarski proceder, zmieniałem się nie do poznania! Zrzucałem mundurek szkolny,
wkładając podniszczone ubranie syna gazeciarki i cyklistówkę na głowę.
Pewnego dnia wsiadł do „trójki" kontroler z sumiastym wąsem. Zdrętwiałem: był to dobry
znajomy ojca, częsty gość w naszym domu. Mimo kamuflaŜu i próby ukrycia się za
pasaŜerami, kontroler dostrzegł mnie. Podszedłszy, podniósł daszek cyklistówki i zapytał w
najwyŜszym stopniu zdumiony: — CóŜ to, Mięciu, ty gazety sprzedajesz? Oblałem się
rumieńcem wstydu i korzystając z tego,
Ŝe
tramwaj zbliŜał się do przystanku, umknąłem bez
słowa gdzie pieprz rośnie... Przez najbliŜsze dni pewny,
Ŝe
kontroler naskarŜył na mnie,
oczekiwałem reakcji ze strony ojca. Rodzic był bardzo surowy i w takim
6
dku mogłem się spodziewać zasłuŜonych batów. Ky jednak dni i tygodnie, a tu nic... W duchu
dziękowałem kontrolerowi za jego dyskre-jednak zawiodłem! Tramwajarz wszystko
cję. JakŜe się wypaplał ojcu by mnie
ten czekał tylko na stosowną okazję, ukarać. I właśnie nadeszła taka okazja — owe
święta
wielkanocne. Ojciec zabronił mi produkować się, wiedząc,
Ŝe
będzie to dla mnie
gorsza kara niŜ tradycyjne wymierzenie batów surową rodzicielską ręką.
Moja dziecięca słabość, mój pęd do
śpiewania,
wynikała niewątpliwie z faktu,
Ŝe
zdradzałem
sporą muzykalność, miałem dobry słuch (bez większych trudności potrafiłem zanucić
usłyszaną melodię), byłem wraŜliwy na dźwięki.
Reagowałem na trąbkę pogotowia czy straŜy poŜarnej nie tylko dlatego,
Ŝe
była to zapowiedź
czegoś dramatycznego. Frapował mnie sam dźwięk.
Pamiętam, jak bardzo fascynowały mnie jako nastolatka dzwonki, kotły i
śpiewy
pielgrzymów wyruszających
świtem
sprzed kościoła Paulinów na Długiej do Częstochowy.
Prosiłem wówczas rodziców,
Ŝeby
pozwolili mi spać w sionce domu przy ul. Długiej 2
(połączonego w jeden obiekt z posesją przy ul. Freta 1) na sienniku, bym mógł się zbudzić
wraz z pierwszymi pątnikami, nocującymi w tejŜe sionce bądź na ulicy przed kościołem, i
później towarzyszyć przez kilkaset metrów owej rozśpiewanej, rozdzwonionej kolumnie.
Pociągał mnie wszelki rodzaj „sztuki podwórzowej" ]uŜ gdy miałem siedem—osiem lat.
NaleŜałem do naj-wdzięczniejszych widzów na występach piosenkarzy akompaniujących
sobie na gitarze. Nosili kapelusze z duŜym rondem i długą pelerynę. Zawsze miałem przy
sobie kopiejkę, dwie, aby wesprzeć przedstawiciela
śpiewającej
bohemy podwórzowej.
Melodie łatwo wpa-aty w ucho, więc próbowałem naśladować
śpiewaków.
7
Gorzej było z przyswojeniem sobie sztuki akrobatcł którzy z całą powagą rozbierali się do
sportowych ]M stiumów w kącie podwórka, koło klozetu, rozkład* dywanik i z
namaszczeniem przystępowali do fikał koziołków. Były to przewaŜnie rodziny: ojciec, mafl i
dzieci.
Minął okres chłopięcego pośpiewywania, a ja tylko nie straciłem moich zainteresowań,
ale cc mocniej pragnąłem zostać prawdziwym
śpiewakit.
Niestety w oczach mojego
ojca, maszynisty kolejowe pierwszej klasy (prowadził nawet ekspresy do Pete, burga!),
próŜno było teraz szukać dawnego aprobuj) cego spojrzenia. W miarę jak dorastałem,
potęŜniai w nim wola uczynienia ze mnie inŜyniera, i to oczyw;
ście
dróg i komunikacji.
— Mietek będzie budował nowe szlaki kolejowe -j lubił mawiać — a ja tamtędy poprowadzę
pociąg.
Niemile brzmiały dla mnie te ojcowskie rojenia] skoro moim właściwym pociągiem był...
pociąg do
śpie-j
wania. Zresztą byłem pod tym względem prawdziwie wyrodnym dzieckiem.
Nikt bowiem z rodzeństwa —i ani siostry, Stefcia i Połcia, ani młodszy brat Wacek —J
dorastając 'nie objawiał najmniejszego zainteresowania] profesją
śpiewaczą,
która dawała
wówczas tak niepew-j ny chleb. Nie mieli zresztą w tym kierunku uzdolnień. A ja w te
uzdolnienia u siebie
święcie
wierzyłem.
W domu panowała zresztą aura przychylna dla
śpiewającej
muzy. Mieszkając na Freta przy
Długiej, byliśmy bliskimi sąsiadami Operetki, a takie sąsiedztwo zobowiązywało. Rodzice
chętnie chodzili do Operetki, a nierzadko zabierali takŜe mnie — najczęściej na po-
południówki. Nic dziwnego,
Ŝe
juŜ jako nastolatek znałem sporo arii operetkowych i
potrafiłem je na swój sposób zaśpiewać.
Któregoś dnia ojciec kupił mi doga koloru mysiego
m krawatem, który ze szczeniaka wyrósł na psa białym
z czasem i jemu udzieliła się
moja
PTkości cielaka. Z czasem i jemu
¦_____
TtS^dcToperetek. otoz tak go wytresowałem,
Ŝe
zawszy gwizdaną przeze mnie melodię Lat
dwadzieścia miał mój dziad czworonoŜny pupil, prowadzo-r przez gosposię przez ulicę,
wyrywał się i wskakiwał
• na ramiona, merdając na dowód muzykalności mi ^^ ogonem.
Mając jakieś piętnaście lat, nim jeszcze sypnął mi
się wąs, uświadomiłem sobie po raz pierwszy w pełni,
Ŝe
chcę i będę
śpiewał, Ŝe
w
śpiewie
widzę moją przyszłość. Oczywiście nie zdawałem sobie wówczas sprawy, iakie milowe kroki
dzieliły młodzieńczą zapalczywość od wstąpienia na drogę prawdziwej kariery
śpiewaczej.
A
jednak nie było takiej ofiary, której nie byłbym zdolny ponieść dla zrealizowania swojego
zamysłu.
Rodzice często wysyłali mnie po bilety do Operetki. Tam właśnie, w pobliŜu kasy i przed
budynkiem, widywałem osobliwą postać. Był to
średniego
wzrostu szczupły męŜczyzna o
ryŜej czuprynie. Nosił zawsze lśniącą białą koszulę i starannie zawiązany krawat. Gdy
zabrakło biletów, a zdarzało się to dosyć często, on właśnie stanowił ostatnią deskę ratunku
dla zawiedzionych miłośników Operetki. Zawsze miał parę biletów, które odprzedawał po
nieco wyŜszej cenie.
Nie był to jednak jakiś pospolity „konik" w dzisiejszym znaczeniu, spekulujący na biletach.
Ów osobnik, a nazywano go „Rudym Bronkiem", miał ceny stałe, pobierał tylko niewielki
procent z tytułu „pośrednictwa".
Rudy Bronek był prawdziwym koneserem: sprzedając bilet lubił poinformować, jaka jest
obsada, w jakiej formie znajdują się ulubieńcy publiczności, rzucał nawet kilka niedyskrecji
zza kulis. Kupowanie biletów u Rudego Bronka było dodatkową atrakcją. Sam kilka
9
razy brałem u niego bilety dla rodziców, nie przeczJ wając wtedy,
Ŝe
los zetknie mnie z nim
w zgoła innycl okolicznościach...
Rudy Bronek trudnił się bowiem głównie klakiej
stwem. Był przedstawicielem profesji dzisiaj juŜ u nagi
nieznanej *. Na czym ona polegała? Na usługach
świadi
czonych artystom, oczywiście za wynagrodzeniem. Kla-ł
kier rezydował na widowni i pobudzał publiczność m
bicia braw, wznoszenia okrzyków zachwytu pod adr«
sem aktora, dla którego pracował, wreszcie rzucał ni
scenę do jego nóg bukiety kwiatów z wyjątkową celi
nością. Bywał teŜ niekiedy wynajmowany do wygwizł
dania konkurenta. Przedstawiciele tego zawodu potra-4
fili pracować bardzo precyzyjnie. Inicjując na przykład!
aplauz po kończącej się arii, klakier umiał „wśliznąć]
się" z brawami w ostatnią nutę utworu i zaraźliwie]
pobudzał widownię do oklasków.
Rudy Bronek, król warszawskich klakierów, był przez wiele lat klakierem m. in. tak słynnych
artystów ] Operetki i Opery, jak Messalka, Kawecka, Redo, Szcza-' wiński, Dygas i
Gruszczyński.
Lubiłem chodzić pod Operetkę, przystawać przed wejściem dla artystów, których znałem
doskonale z nazwiska, by pogapić się na odświętnie ubraną publiczność (cylindry, turniury,
zwiewne szale), wkraczającą dostojnym krokiem do operetkowej
świątyni.
Wolałem godzinami sterczeć przed Operetką niŜ dotrzymywać towarzystwa rówieśnikom,
którzy parę razy w tygodniu ciągnęli mnie do gry w palanta; odbywała się ona wzdłuŜ
bocznej
ściany
kościoła Paulinów od ulicy Długiej, gdzie ruch był niewielki. Koledzy uwaŜali
swoje zainteresowanie dla palanta za coś wyŜszego niŜ moja słabość dla Operetki. W ich
bowiem po-
¦ Instytucja klakiera istnieje do dzisiaj między innymi we Włoszech. 10
ta kreowała ich na prawdziwych męŜczyzn. J5C1U otrzymania mojego prestiŜu
uczestniczyłem za-1 od czasu do czasu w palantowych rozgrywkach temiel°okrotnie
udawało mi się wykazać niezłą klasę. ^Moje
Ŝycie
zamykało się jednak właściwie w trójką-. .
dom _ gimnazjum realne (na pobliskiej ulicy Jezuickiej) — Operetka. Uczyłem się
średnio,
za
to byłem prymusem w
śpiewie. Śpiewałem
przy kaŜdej okazji: w domu, w szkole, na
wieczorku u znajomych. Nie zrezygnowałem z pośpiewywania nawet w koszarach, gdy jako
osiemnastoletni młodzieniec znalazłem się w wojsku. Raczyłem wówczas wieczornymi
„koncertami" utrudzonych
Ŝołnierzy
(zanim zasnęli w piętrowych pryczach), którzy nie
zawsze byli melomanami i czasem rzucali we mnie czym popadło.
Gdy wróciłem do cywila, zgodnie z wolą ojca zacząłem się sposobić, acz bez najmniejszego
entuzjazmu, do studiów na Politechnice. Równocześnie przyjąłem pracę — tak, tak! — w
kasie miejskiej PKP, gdzie prowadziło się przedsprzedaŜ biletów, sporządzało frachty
przesyłek kolejowych itd. (mieściła się ona na rogu Miodowej i Koziej — dzisiaj jest tu
kawiarnia „Ali-Baba"). Przydzielono mnie do wypisywania listów przewozowych. JakŜe
prozaiczne zajęcie w porównaniu z urokami pracy
śpiewaka
operetkowego czy operowego!
W domu się jednak nie przelewało, a poza tym miałem nadzieję,
Ŝe
moje zarobki w placówce
PKP pozwolą mi odłoŜyć trochę grosza na naukę
śpiewu.
Wypisując frachty marzyłem
bezustannie o karierze
śpiewaka,
co stawało się prawdziwą obsesją. Pewnego dnia we
marzenia tak mną owładnęły,
Ŝe
wyekspediowa-em wagon z maszynami do szycia do
Biłgoraja zamiast °r>
ania' Dostało mi się dobrze z tego powodu... yłem jednak
sumiennym pracownikiem, więc po
11
kilku latach awansowałem na głównego kasjera. W rozstawałem się teŜ z placówką PKP
nawet wtedy, I juŜ zacząłem występować na estradzie. Sprzedawał więc nadal bilety kolejowe
i odliczałem skrupulaM resztę, nie miałem przecieŜ pewności, czy się na esfl dzie przyjmę na
dłuŜej, a stała praca w PKP dayJ bądź co bądź gwarancję egzystencji. Ale wróćmy M lat,
kiedy to przygotowywałem się do studiów politeł nicznych, pracując równocześnie w
charakterze zvl kłego frachtowego skryby.
Przechodząc pewnego dnia koło kościoła Sw. ArM na Krakowskim Przedmieściu, usłyszałem
głośne wpra. wki chóru. Przystanąłem i przez chwilę nasłuchiwałefl Nawet nie wiem, kiedy
przekroczyłem próg kośtim i znalazłem się przy krętych schodkach prowadzących na
antresolę. Dostrzegł mnie tam organista, wysoki, szpakowaty męŜczyzna. Gdy mnie zagadnął,
powB działem po krótkim wahaniu,
Ŝe
moją pasją jest spił i
Ŝe
chciałbym...
Organista przerywając wpół zdania kazał mi przyja nazajutrz, aby mnie przesłuchać. Egzamin
wypadł poJ myślnie:
— Ma pan ładny głos — orzekł — moŜe pan u nas
śpiewać.
Wobec ówczesnego niedoboru szkół muzycznych roz-1 poczęcie edukacji w chórze
kościelnym mogło byq pierwszym krokiem na drodze po laury
śpiewacze.
Wkrótce
rozpocząłem pod kierunkiem organisty Szycha lekcje solfeŜu. Po pewnym czasie na jednej z
tych lekcji mój nauczyciel ustawił mnie w chórze między barytonami. Idąc za słuchem i
znając juŜ wartość nut, zacząłem, razem z nimi
śpiewać.
Początkowo wydobywałem głos
nieśmiało, przez respekt dla partnerów, którzy legitymowali się dłuŜszym staŜem w chórze i
byli ode mnie starsi (miałem wtedy 21 lat); po prostu
12
. ich ))Przekrzykiwać". Nawiasem mówiąc nie wyPa ®z°onków cnóru stanowili zapaleńcy,
mania-większosc ^^ poza kościołem nie mieli gdzie po-cy
śPieWpoczątkowo śpiewałem
więc
na pół głosu. Po
ŚpieWhmiesiącach
nabrałem pewności siebie i... poszed-dW0° a całego.
Koledzy byli zaskoczeni siłą mego głosu, tchórze
śpiewało
się tylko w niedzielę, natomiast
dwa lub trzy razy w tygodniu odbywały się próby w j^u organisty. Pewnego dnia na próbę
przyszli — co stwierdziłem ze zdziwieniem — dwaj artyści Operetki. Rozpoznałem w nich
tenora Stanisława Stasiaka i Ludwika Kierskiego, znanego dziś pod nazwiskiem —
Sempoliński. Organista dorabiał jako... sufler w Operetce i miał dobre koneksje z solistami,
których udawało mu się pozyskiwać na
świąteczne
naboŜeństwa.
ZbliŜało się właśnie BoŜe Narodzenie i pan Szych prowadził pośpiesznie próby z chórem i
obydwoma solistami. Na pierwszej próbie artyści z Operetki
śpiewali
refren kolędy: —
Bracia, patrzcie jeno..., a chór odpowiadał: — Jak niebo goreje. Byłem tego dnia
świetnie
dysponowany, no i
śpiewałem
— jak zawsze — z sercem.
Po próbie podszedł do naszej grupy chórzystów Ludwik Sempoliński i zapytał:
— Który z tych młodych ludzi ma taki dźwięczny głos?
Pokazano na mnie. Odciągnął mnie na bok i powiedział:
Powinien się pan wziąć powaŜnie do nauki
śpiewu.
Będą z pana ludzie.
Polecił mi profesora Jana Łysakowskiego, u którego sam ciągle jeszcze się uczył.
Fakt,
Ŝe
znany aktor Operetki zwrócił na mnie uwagę, dodał mi bodźca do podjęcia powaŜnej
edukacji. Otwierały się przede mną' — jak mi się zdawało —
13
nowe perspektywy, a myśl o tym uskrzydlała iraM gdy nazajutrz w najlepszym garniturze i w
białej j|
śnieg
koszuli pędziłem na ulicę Senatorską 31, gfa mieszkał ów profesor
śpiewu.
Stanąłem przed cięŜki™ dębowymi drzwiami na parterze, z wypiekami na twj, rzy i walącym
sercem. Tak, tak, kiedyś młody człowiek podchodził do nauki
śpiewu
z entuzjazmem i przeje.
ciem...
Po drugiej stronie dębowych drzwi ktoś wyśpiewyJ
wał gamy. Jeszcze chwila deliberacji u progu profe.
sorskiego mieszkania i... dałem pośpiesznie drapaka.:
Obleciał mnie strach,
Ŝe
zacny pedagog kaŜe mi za«|
śpiewać
i
Ŝe
prośba ta moŜe przynieść rozczarowanie.
Błąkałem się bez celu po mieście i dopiero pod wie-j
czór wróciłem do domu. Czekało mnie parę niespokoj-'
nie przespanych nocy.
Po kilku dniach „hamletyzowania" przerwałem udr kę: powiedziałem sobie twardo — „iść!".
I poszedłem Profesor Łysakowski, wysoki męŜczyzna o sarmackie twarzy, z sumiastym
wąsem, przyglądał mi się z min lekarza lustrującego wstępnie pacjenta i potem kazał
zaśpiewać kilka gam. Wsłuchiwał się w mój głos uwaŜ-1 nie, po czym po słowie „dziękuję"
nastała chwila ciszy,] która wydawała mi się wiecznością.
I
Czekałem w największym napięciu na „wyrok", zda-' jąc sobie sprawę,
Ŝe
słowa, które teraz
usłyszę, mogą mieć bez przesady decydujące znaczenie dla całego dalszego mojego
Ŝycia.
— Masz, przyjacielu, ładny gatunek głosu — powiedział prof. Łysakowski. — Będzie z pana
chyba tęgi
śpiewak
operowy. Nie wiem tylko jeszcze, czy podciągniemy głos do góry na
tenora, czy pozostaniemy przy barytonie. Uprzedzam — dodał pedagog na poŜegnanie —
Ŝe
droga na scenę operową to praca, praca
14
ca — Było to stwierdzenie, którym 1 ^f^nSgł mnie tylko ucieszyć.
' ierwszą lekcję miałem przyjść juŜ pojutrze. \ Pt0 zaczęła się moja edukacja
śpiewacza,
która
Zgłoś jeśli naruszono regulamin