Lisa Unger - Kruche więzi.pdf

(931 KB) Pobierz
LISA UNGER
KRUCHE WIĘZI
Przekład Radosław Januszewski
Moim rodzicom, Joemu i Wirginii Miscione
Nigdy nie zrozumiemy, co znaczy być rodzicami, póki sami nimi nie zostaniemy.
Kocham was, Mamo i Tato.
Dziękuję za wszystko… co wtedy i teraz.
PROLOG
Kiedy Jones Cooper był młodszy, nie wierzył w pomyłki. Myślał, że każda droga, bez
względu na to, gdzie się kończy, zaprowadzi cię tam, gdzie twoje miejsce. Żale przynależały
krótkowzrocznym, małostkowym. On w ogóle o tym nie myślał; tak świat postrzega arogancka
młodzież – tylko że jego młodość dawno minęła.
Jones, skręcając fordem explorerem w boczną drogę i włączając napęd na cztery koła, żeby
pokonać błoto, czuł jednak wagę wszystkiego, czego teraz żałował. W ostatnim tygodniu
minionej jesieni pogoda zwariowała – jednego dnia było wściekle gorąco, a następnego zimno ze
śnieżycą, potem znowu ciepło. Teraz zbliżała się burza, jakby niebo samo postanowiło
zaprotestować przeciw tym anomaliom. Do rana ślady znikną.
Nawet po tych wszystkich latach ciągle zdumiewało go, że tak szybko mógł się zmienić.
Odrzucić wszelkie konwencje i całą definiującą go moralność. Jakby zapięcie puściło i opadł
wielki kaptur. Z trudem rozpoznawał osobę kryjącą się pod nim. Przez wiele lat próbował sobie
wmówić, że do zmiany zachowania zmusiły go okoliczności, w jakich się znalazł. Jednak w głębi
serca wiedział. Wiedział, jaki jest naprawdę. Słaby. Podły. Nikczemny. Zawsze taki był.
W momencie kiedy zatrzymał auto, oślepiająca błyskawica na chwilę rozświetliła okolicę.
Zgasił motor i siedział, uspokajając oddech. W kieszeni odezwał się wibrujący dźwięk komórki.
Nie sprawdzając, wiedział, że to żona; po tylu latach spędzonych z tą kobietą wiedział, kiedy
zadzwoni, a nawet co mu powie. Nie odebrał, ale zegar tykał. Miał pół godziny, żeby oddzwonić,
zanim zacznie wystukiwać inne numery. Nie było w jego zwyczaju znajdować się poza
możliwością kontaktu. Nie o tej godzinie wczesnego poranku, kiedy skończyła się jej ostatnia
sesja i nie wydarzyło się nic szczególnego w jego normalnie zapakowanym dniu.
Myśl o utracie normalności spowodowała, że Jones zaczął nagle szlochać. Był zaskoczony
gwałtownością płaczu; szarpiący całym ciałem, dobywający się z głębi piersi kaszel pochylił go
tak, że jego głowa spoczęła na kierownicy. Wnętrze auta wypełniło głośne, zwierzęce wycie; nie
mógł uwierzyć, że ten głos udręki wydaje jego ciało. Ale nie mógł się powstrzymać. Nie miał
wyboru, musiał się poddać. Na szczęście minęło tak nagle, jak nadeszło, i pozostały tylko
niknące drgawki. Deszcz lunął, gdy ocierał załzawione oczy. Niebo rozdarła kolejna błyskawica
i Jones poczuł pod stopami drżenie ziemi po dudniącym grzmocie.
Sięgnął pod siedzenie pasażera, gdzie trzymał swój żółty płaszcz nieprzemakalny. Włożył go
jeszcze w aucie, nasuwając kaptur szczelnie na głowę. Potem wysiadł, obszedł samochód,
otworzył tylne drzwi i odsłonił to, co się znajdowało pod przykryciem. Zawiniątko było
niezwykle małe. Trudno sobie nawet wyobrazić, że zdołało ukryć to wszystko, co w nim tkwiło,
co mroczne i brzydkie, każdą złą, niewłaściwą drogę, każdy tchórzliwy wybór. Nie chciał go
dotykać.
Znowu odezwał się telefon. Jones strząsnął z siebie wszystkie myśli i sięgnął do wnętrza
wozu, aby oboma rękoma chwycić pakunek w grubym szarym plastiku. Już nie wydawał mu się
taki mały i lekki. Teraz zawierał w sobie ciężar całego świata. Poczuł grozę, jednak zwalczył ją.
Nie miał czasu na łzy. Z paczką w rękach Jones szedł w deszczu, aby zgrabnie pochylić się,
przejść pod taśmą zwykle otaczającą miejsca zbrodni i zatrzymać się przed otwartą dziurą.
Chłopiec z Hollows, Matty Baur, wpadł do opuszczonego szybu kopalni, gdy w czasie
zabawy z przyjaciółmi nagle pod jego stopami zapadła się ziemia. Wpadając, złamał nogę.
Niemal cały dzień policja i służby ratunkowe wyciągały Matty’ego z szybu, wygrzebując go
z błota i ziemi.
Jones był pierwszym ochotnikiem, który opuścił się z noszami ratowniczymi do nieruchomo
leżącej ofiary, aby ją wyciągnąć. Chociaż nie był wtedy na służbie – kurował się po kontuzji –
postanowił iść chłopcu na ratunek.
Matty Baur leżał spokojnie z załzawionymi oczami; był w szoku, miał okropnie wykręconą
nogę. Nawet wtedy, gdy Jones przenosił go na nosze, szepcząc zapewnienia: „Nie bój się,
chłopcze, bezpiecznie cię wyciągniemy”, nie wydał żadnego dźwięku. Potem Jones śledził
wzrokiem, jak nosze wędrowały w górę na tle kręgu światła, obracając się wolno, niczym
wskazówka zegara. Czekał w ciemności, w głębi szybu, niemal dwadzieścia minut, które
wydawały mu się godzinami, zanim opuszczono szelki, żeby go wyciągnąć. Tam na dole miał
dużo czasu na myślenie.
– Pospieszcie się, chłopcy.
– Przykro nam, szefie. Ruszamy się tak szybko, jak tylko możemy.
– Ale to nie jest jakoś bardzo, kurwa, szybko.
Jednak gdy początkowe niemiłe uczucie klaustrofobii minęło, poczuł w mroku dziwny
spokój. Z góry docierało do niego trochę światła i echo głosów. Nie bał się, że ściany zapadną się
i pogrzebią go żywcem. Powitałby nawet z radością taką bohaterską śmierć jako coś, co byłoby
przeciwne niegodnemu życiu, jakie wiódł.
Szyb mieli zasypać następnego dnia o brzasku. Już czekał buldożer i wielka kupa ziemi.
Posterunek policji Jones opuścił, mówiąc asystentce, że idzie sprawdzić, czy wszystko
w porządku. Powiedział też, że będzie tu rano, aby dopilnować wszystkiego jak należy. I tak
zrobił.
– Żadne więcej dziecko nie może wpaść do tej studni. Mieliśmy szczęście, że Matty tylko
złamał nogę.
Jones Cooper był dobrym policjantem. Hollows miało szczęście, że on tu był. Wszyscy to
mówią. Bez zbędnych ceremonii i pustych słów wypuścił zawiniątko z rąk i w sekundę później
usłyszał ciche stuknięcie, gdy wylądowało na mokrej ziemi. Potem wrócił do samochodu po
łopatę, którą zawsze woził ze sobą. Spędził dwadzieścia minut na męczącym wrzucaniu ziemi do
szybu – tyle, żeby zakryła to, czego i tak nie można zobaczyć, nawet stojąc na skraju otworu.
Kiedy tak pracował w pocie czoła, deszcz cały czas intensywnie padał, a niebo raz po raz darły
błyskawice.
MIESIĄC WCZEŚNIEJ
Zgłoś jeśli naruszono regulamin