Julie Garwood
REWANŻ
Szkocja, rok 1103
Donald MacAlister nie chciał umierać. Resztkami uciekających sil, z wrodzonym sobie uporem, walczył o życie. Pozornie wydawać by się mogło, że starzec powinien niecierpliwie oczekiwać Tej, która skróciłaby jego męki. On jednak był gotów mężnie stawić czoło cierpieniu, gdyż najpierw musiał przekazać jedynemu potomkowi swoje dziedzictwo, a dopiero potem zamknąć na zawsze powieki.
A tym dziedzictwem była nienawiść. MacAlister pragnął, by jego syn zapłonął żądzą zemsty. Postanowił walczyć ze śmiercią do czasu, gdy nabierze pewności, że chłopiec zrozumie, jak ważne jest wyrównanie rachunków z wrogiem.
Tak wiec czepiał się kurczowo resztek życia i maleńkiej kruchej dłoni synka, wbijając w niego gasnące spojrzenie ciemnych, piwnych oczu.
- Pomścij mnie, Connorze MacAlister. Przyjmij mą nienawiść do swego serca, chroń ją i hoduj troskliwie do czasu, gdy dorośniesz. A wtedy zgładź nieprzyjaciół moim mieczem. Nie będę mógł umrzeć spokojnie, dopóki nie dasz mi słowa, że pomścisz zło, jakie wyrządzono twemu ojcu. Przyrzekasz?
- Tak. ojcze - odpowiedział Connor z zapałem. – Pomszczę cię.
- Czujesz, że płonie w tobie żądza zemsty?
- Czuje.
Donald skinął głową z zadowoleniem. Teraz już mógł pogodzić się ze śmiercią, gdyż zyskał pewność, że jego potomek wypełni swą powinność. Connor udowodnił wielokrotnie, że jest niezwykle inteligentny, toteż ojciec ufał mu bezgranicznie.
Donald MacAIister dałby wiele za to, by zobaczyć, jak jego syn wyrasta na mężczyznę. Wiedział jednocześnie, iż tylko głupcy pragną rzeczy niemożliwych, a on miał rozpłatany brzuch i złamaną nogę. Bóg okazał się wszakże miłosierny - odebrał starcowi czucie aż po kolana.
- Powiedz mi, ojcze, kto to zrobił.
- Zaatakowali mnie Kaernowie, ale oni przybyli tu z dalekiej północy. Nie mogło im zależeć na naszej ziemi. Są jednak spokrewnieni z MacNare'ami podejrzewam więc. że to oni maczali w tym palce. MacNare'owie zawsze byli chciwi. A ich wódz nigdy nie poprzestanie na tym. co ma. Zabij go, nim narobi ci kłopotów. Ale działaj rozważnie – upomniał syna Donald. - Ani Kaernowie, ani MacNare'owie nie są wystarczająco przebiegli, by uknuć tak zuchwały plan. Z pewnością ktoś nimi kierował. Ufam, że poznasz nazwisko zdrajcy. Mam wszakże przeczucie, że wróg zakradł się w szeregi mojego klanu.
- Ktoś z naszych cię zdradził? - Connor nie posiadał się z oburzenia.
- Rozważam tę możliwość od przedwczoraj. Kaernowie dostali się tutaj tajemnym przejściem. Najwidoczniej ktoś udzielił im wskazówek. Zdrajca pochodzi z naszego gniazda, a twoim zadaniem będzie skrócić go o głowę. Musisz znaleźć wszystkich winnych, nim obmyślisz plan zemsty. A gdy już będziesz gotów, wybij ich do nogi. Sądzę, że należy również zabić dzieci tych nikczemników.
- Znikną z powierzchni ziemi, ojcze.
Donald zacieśnił uścisk na dłoni syna.
- Udzielę ci teraz ostatniej nauki. Przyjrzyj się, jak umieram, a potem idź do lasu. Tam czeka na ciebie Angus. On ci powie, co masz dalej robić.
Zaczekał, aż chłopiec skinie głową na znak zgody i znów nabrał powietrza w płuca.
- Rozejrzyj się i powiedz, co widzisz.
Connor objął wzrokiem otaczającą go ruinę, a w piersiach wezbrał mu szloch. Odór spalenizny i zakrzepłej krwi przyprawiał go o mdłości.
- Nasz dom legł w gruzach, ale zamierzam go odbudować.
- Z pewnością. Uczyń z niego twierdzę nie do zdobycia. Wyciągnij wnioski z moich błędów, synu.
- Nikt nie zdoła się tu wedrzeć. Obiecuję.
- Co z moimi ludźmi?
- Większość zginęła - wyszeptał chłopiec z rozpaczą w głosie.
- Ale ich synowie powrócą. Przywdzieją twe barwy i okrzykną cię wodzem. Będą cię słuchać tak jak ich ojcowie mnie. Nadchodzi czas rozstania. Opatrz rany, by nie stracić zbyt wiele krwi. Zrób to natychmiast, a ja tymczasem odpocznę.
Connor pospiesznie wykonał polecenie, choć nie uważał, by jego obrażenia wymagały bandażowania. Krew pokrywająca ciało pochodziła bowiem głównie z ran ojca.
- Na pewno zostaną ci blizny. Będą ci zawsze przypominać o tym czarnym dniu.
- I bez nich o nim nie zapomnę.
- Z pewnością. Boli cię?
- Nie.
Donald mruknął z zadowoleniem. Cieszył się, że chłopiec się nie skarży. Miał zadatki na prawdziwego wojownika.
- Ile masz lat, chłopcze?
- Pewnie dziewięć lub dziesięć.
- Sądząc po wzroście, pozostajesz nadal dzieckiem, ale w twych oczach płonie wzrok mężczyzny. Dostrzegam w nich wściekłość i jestem z ciebie dumny.
- Mógłbym cię zabrać do lasu.
- Nie będziesz przecież wlókł za sobą trupa.
- Odczuwasz ból, ojcze?
- Już nie. Jestem dziwnie odrętwiały. To prawdziwe błogosławieństwo. Inni mieli gorszą śmierć,
- Zostanę, dopóki...
- Wyjdziesz, kiedy każe ci wyjść. Musisz ratować życie. Nasi wrogowie z pewnością tu powrócą, by dokończyć dzieła.
- Mamy czas, ojcze. Słońce stoi wysoko na niebie, a oni zabrali ze sobą beczki z winem. Nie pojawią się tu wcześniej niż jutro rano.
- W takim razie posiedź jeszcze chwilę - zezwolił Donald.
- Czy Angus wyśle mnie do Euptiemii? Mam jej powiedzieć, co się stało?
- Nie. Nic jej nie mów.
- Ale ona jest twoją żoną.
- Drugą żona - sprostował Donald. - Nigdy nie ufaj kobiecie, synu. Tylko głupcy tak czynią. A ona i tak się wszystkiego dowie, gdy przyjedzie tutaj z Raenem. Chcę, żebyś wtedy był już bardzo daleko. Nie życzę sobie, by wychowywali cię jej krewni. To pijawki.
Connor skinął głową na znak, że rozumie.
- Ufałeś mojej matce?
W pytaniu chłopca pobrzmiewała nutka niepokoju. I choć Donald pragnął, by jego syn zachował w sercu idealny obraz tej, która wydała go na świat, postanowił mimo wszystko powiedzieć mu prawdę.
- Wierzyłem jej bezgranicznie, co stało się przyczyną mych cierpień. Isabelle była moją słodką umiłowaną żoną i jak mi za to odpłaciła? Umarła, pozostawiając mnie w rozpaczy. Ucz się na moich błędach i oszczędź sobie niepotrzebnego bólu. Teraz rozumiem, że nie powinienem się żenić po raz drugi, ale kierowałem się zmysłem praktycznym i chciałem pozostawić po sobie spadkobierców, na wypadek, gdyby tobie przydarzyło się jakieś nieszczęście. Popełniłem błąd. Euphemia miała już syna z pierwszego małżeństwa i nie mogła urodzić więcej dzieci. Choć bardzo się starała.
Urwał, by pozbierać myśli.
- Nie mogłem kochać Euphemii ani żadnej innej kobiety. Nie powinienem jednak ignorować twojej macochy. Ona w niczym nie zawiniła. Musisz odkupić moją winę. Traktuj ją z należnym szacunkiem i spróbuj jakoś wytrzymać z jej rozpieszczonym synalkiem. Obowiązuje cię lojalność wobec rodziny.
- Będę o tym pamiętał. Dokąd Angus zamierza mnie wysłać? Powinieneś mi powiedzieć - nalegał chłopiec. Specjalnie przeciągał rozmowę, by spędzić jak najwięcej czasu z ojcem. - Przecież Angus mógł zginąć w drodze do lasu.
- Sądzisz, że powierzyłbym tak ważną sprawę jednemu człowiekowi? Nie jestem głupcem. Inni również wiedzą, co należy robić.
- Chcę usłyszeć ten rozkaz bezpośrednio z twoich ust, ojcze.
- Ufam tylko jednemu człowiekowi i do niego właśnie musisz się udać. Opowiedz mu, co się tutaj wydarzyło.
- Mam mu wyjaśnić wszystko, co wiem?
- Oczywiście.
- Mogę mu wierzyć?
- Bezgranicznie - odparł Donald. - Ów szlachetny mąż odpowiednio się tobą zaopiekuje. Daj mi słowo honoru, że aż do śmierci będziesz traktował go jak brata. A on na pewno cię nie zawiedzie. Idź już. Idź do Aleca Kincaida.
Connor oniemiał ze zdziwienia.
- Przecież to twój wróg, ojcze. Nie mówisz tego poważnie.
- Jak najpoważniej - odparł z mocą Donald. - Alec Kincaid jest dobrym, szlachetnym człowiekiem i jednym z najpotężniejszych mężów w Szkocji, a tobie potrzeba jego siły.
Connorowj nadal trudno było się pogodzić z wolą ojca.
- Ale ty z nim walczyłeś? - zaoponował nieśmiało.
- To prawda - odparł Donald z uśmiechem, czym wprawił chłopca w zdumienie. - Jednak sercem byłem daleki od tej wojny, a Kincaid doskonale o tym wiedział. Nasze ziemie sąsiadują ze sobą na wschodzie, zrozumiałe więc, że chciałem się wedrzeć na jego teren. On mi na to oczywiście nie pozwolił, ale rozumiał moje zapędy. Gdyby było inaczej, już dawno by nas pozabijał.
- Jest aż tak potężny?
- Tak. Nie zapomnij pokazać mu miecza. Chcę, żeby zobaczył krew na jego ostrzu.
- Ojcze, żaden z MacAlisterów nie będzie mi towarzyszył, jeśli oddam się pod opiekę tego człowieka.
- Zrobisz, jak każę. Jesteś zbyt młody, by to zrozumieć, zaufaj więc memu osądowi. Musisz mi przysiąc, że natychmiast wyruszysz do Kincaida.
- Tak, ojcze.
- Czas się pożegnać. Już i tak zmitrężyliśmy zbyt dużo czasu, a mnie cudem udało się nie umrzeć, choć czuję, że powoli zapadam w wiekuisty sen.
Connor nie mógł się jednak oderwać od ojca.
- Będę za tobą tęsknił - szepnął.
- Ja za tobą również.
- Kocham cię.
- Wojownicy nie rozmawiają o takich sprawach, synu. I choć darzę cię miłością, nie będę o niej opowiadać. – Ścisnął rękę chłopca i przymknął powieki. Byl już gotów na przyjęcie śmierci. Widział nienawiść w oczach Connora i zyskał pewność, iż zostanie pomszczony. Czegóż więcej mógł pragnąć?
Umarł kilka minut później - a umierał tak. jak żył: dostojnie, z godnością, na wyznaczonych przez samego siebie warunkach.
Connor siedział przy nim jeszcze chwilę. Nagle usłyszał czyjś szept. Odwrócił się i ujrzał młodego wojownika, który usiłował wstać, lecz brakło mu sił. Connor nie pamiętał imienia tego chłopca i nie wiedział, na ile poważne są jego rany. Dał mu tylko znak, by się nie ruszał i jeszcze raz spojrzał na ojca. Uczyniwszy znak krzyża wziął miecz leżący mu na piersi i podczołgał się do rannego.Wojownik był co najwyżej dwa lata od niego starszy. Na szczęście przypomniał sobie jego imię.
- Myślałem, że nie żyjesz, Crispinie. Połóż się, a opatrzę ci rany. W przeciwnym razie umrzesz.
- Nie mamy czasu. Oni przyszli was zabić. Słyszałem, jak się przechwalali. Odejdź, nim tu wrócą i zobaczą, że im się nie udało.
- Nasi wrogowie odpoczywają. Nie przyjdą tutaj, nim wino nie wywietrzeje im z głów. Rób, co mówię.
Crispin przetoczył się na plecy, co najwyraźniej sprawiło mu ból.
- Twój ojciec nie żyje. prawda?
- Tak - odparł Connor. - Ale zdążył mi powiedzieć, co powinienem uczynić. Umarł w spokoju.
- Mój pan nie żyje - załkał Crispin.
- Nie. Twój pan klęczy przy tobie - oświadczył Connor tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Opatrując mu rany. opowiadał, jak mogą odpłacić wrogowi za jego okrucieństwo. Dzięki temu udało mu się wlać w serce młodzieńca coś potężniejszego niż gniew i cierpienie. Była to
nadzieja.
Mimo iż młody wojownik przerastał go wzrostem, Connor zdołał go przenieść w bezpieczne miejsce. Ukrywszy Crispina w puszczy, wrócił po dwóch następnych rannych. Pierwszym był Angus, drugim rówieśnik Connora - Quinlan, który zaledwie przed tygodniem rozpoczął służbę. Odniósł poważne obrażenia i cierpiał tak bardzo, że błagał, by pozostawiono go w spokoju. Connor jednak okazai się głuchy na wszelkie prośby.
- To ja decyduje, kiedy masz umrzeć.
Chłopiec przestał z nim walczyć, a nawet starał się być pomocny.
Connor pragnął wynieść wszystkich rannych, lecz nieprzyjaciel najwyraźniej zamierza! przystąpić do ponownego ataku jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Na wzniesieniu majaczyły już cienie koni. Chłopiec wiedział, że nie wolno mu ryzykować, a musiał jeszcze usunąć pozostawione przez siebie ślady. Gdy się z tym uporał, nakazał rannym, by pozostali przy życiu i czekali na pomoc.
Dotarłszy na niziny zsiadł z konia i puścił się biegiem przed siebie. Pędził niczym młody źrebak, a kiedy nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, zwolnił kroku i szedł dalej, podpierając się mieczem jak laską. Żelazna wola dodawała mu sił. Nie czuł zimna, bólu ani nawet żalu. Myślał wyłącznie o tym, by jak najszybciej dotrzeć do Aleca Kincaida. Musiał wywiązać się z obietnicy danej ojcu.
Niebo rozjaśniały pomarańczowe smugi zachodzącego słońca, co wróżyło rychłe nadejście zmroku. Wiedział, że w ciemnościach nie znajdzie drogi, szedł więc coraz szybciej. Musi dotrzymać przysięgi. Ponownie zaczął biec. Czuł, że znajduje się niedaleko granicy dzielącej ziemie MacAlisterów od Kincaida, lecz nie był tego pewien. Wtedy właśnie usłyszał krzyki. Biegnący ku niemu wojownicy nakazywali, by się zatrzymał. Connor pomyślał, iż wpadł w ręce wrogów. Usiłował iść dalej, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Dobry Boże, przegrał już na samym początku. Nie zdoła dochować przysięgi danej ojcu.
- Możesz mówić, chłopcze? Co ci się stało? Jesteś cały zakrwawiony.
Otaczający go żołnierze nosili chusty klanowe Kincaida. Gdy wreszcie to do niego dotarło, poczuł dziwną miękkość w kolanach i osunął się na ziemię. Chciał bodaj na chwilę przymknąć powieki, ale nie śmiał. Jeszcze nie. Nie wolno mu było zasnąć przed rozmową z Kincaidem. Musiał mu powiedzieć, co się wydarzyło. Musiał...
Potrząsnął głową, starając się zebrać myśti. Zaczerpną] głęboko powietrza i odrzucił głowę do tyłu.
- Zabierzcie mnie do mego brata! — krzyknął.
- A kimże on jest? — spytał jeden z wartowników.
- Z woli mego ojca, począwszy od dziś, mym bratem jest Alec Kincaid.
Teraz mógł wreszcie przymknąć oczy. Wypełnił pierwszy rozkaz ojca. Na następne przyjdzie kolej po rozmowie z Kincaidem. Wyjawi swemu bratu, gdzie ukrył rannych, poprosi, by Ałec ich stamtąd zabrał i...
Nim stracił przytomność, zdołał odzyskać spokój. Jego ojciec zostanie pomszczony.
I tak to się wszystko zaczęło.
Anglia, rok 1108
Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia.
Lady Brenna nie chciała być nikomu przedstawiana. Miała zupełnie inne plany. Niestety, jej opiekunka, bogobojna kobieta o surowym wyrazie twarzy i wystających zębach, zupełnie się
nie liczyła z opinią dziewczynki. Znalazłszy małą na tyłach stajni, pociągnęła ją za sobą na wzgórze i dalej na zabłocony dziedziniec. Ani na chwilę nie przestawała mówić.
- Przestań się wreszcie wyrywać. Jestem silniejsza i nie zamierzam cię puścić. Znowu zgubiłaś buty, prawda? Nawet nie próbuj kłamać. Dlaczego wleczesz za sobą tę uzdę?
Brenna wzruszyła ramionami.
- Zapomniałam położyć ją na miejsce.
- Natychmiast ją zostaw. Zawsze o wszystkim zapominasz. A wiesz chociaż, dlaczego?
- Bo nie myślę, co robię, choć stale zwracasz mi na to uwagę.
- Ty mnie w ogóle nie słuchasz. Sprawiasz mi więcej kłopotu niż wszystkie inne dzieci razem wzięte. Nawet twoja maleńka siostrzyczka jest od ciebie grzeczniejsza, choć jeszcze ssie palec i moczy się w nocy. Ostrzegam cię. Brenno: jeśli się nie zmienisz i nie dasz swym rodzicom choć chwili wytchnienia, sam Pan Bóg przerwie pracę i zejdzie na ziemię, by ci powiedzieć parę gorzkich słów. No i co ty na to? Wszak nie lubisz, jak tata sadza cię na kolanach i łaje za twe okropne zachowanie?
- Pewnie, że nie lubię. Ja naprawdę się staram być grzeczna.
Zerknęła na Elspeth, chcąc sprawdzić, czy niania uwierzyła w jej skruchę. Oczywiście Brenna udawała żal, bo w głębi duszy nie czuła się winna.
- Nie patrz tak na mnie tymi niewinnymi niebieskimi oczkami, młoda damo. Dobry Boże, ależ ty cuchniesz! Czym się tym razem upaprałaś?
Brenna spuściła głowę. Przed godziną bawiła się z prosiętami, dopóki parobek nie zagonił ich z powrotem do chlewu. Nawet jeśli rzeczywiście dziwnie pachniała, wcale jej to nie przeszkadzało. Tak wspaniała zabawa warta była każdej ceny.
Teraz jednak czekały ją ciężkie chwile. Mimo iż myła się dokładnie zaledwie przed tygodniem, Elspeth zmusiła ją do kąpieli. I to w dodatku w samym środku dnia. Niania wyszorowała ją od stóp do głów. Łzy dziewczynki nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Dała w końcu za wygraną i nawet nie protestowała, gdy opiekunka zaczęła ją ubierać w błękitną sukienkę i przyciasne pantofelki tego samego koloru. Potem Elspeth uszczypnęła podopieczną w policzki, by nabrały
rumieńców, a na koniec ułożyła jej jasne włosy w loki.
Starsza siostra Brenny, Matilda, siedziała już w komnacie obok matki. Była tam też kucharka, która omawiała jadłospis ze swoją panią.
- Nie chcę wychodzić do gości, mamo. To mnie strasznie męczy.
Elspeth dźgnęła ją palcem w ramię.
- Cicho bądź. Nie wolno narzekać. Pan Bóg nie lubi takich kobiet.
- Tata stale na coś narzeka, a Wszechmogący go lubi. Dlatego tatuś jest taki duży. Tylko Pan Bóg go przerasta.
- Kto ci naopowiadał takich głupstw?
- Tatuś. Teraz chciałabym wyjść na dwór. Nie będę gonić prosiaczków, obiecuję.
- Zostaniesz tutaj, bo muszę cię mieć na oku. Dzisiaj powinnaś być grzeczna jak aniołek. A jeśli coś spsocisz, to chyba wiesz, co cię czeka.
Brenna wskazała palcem w dół.
- Pójdę tam - powtórzyła znaną jej groźbę.
Nie wiedziała, co to znaczy, ale taka perspektywa napawała ją przerażeniem. Według Elspeth nie miała szans trafić do nieba, choć było to marzenie wszystkich grzecznych dzieci.
Tatuś wytłumaczył jej, gdzie jest niebo. Było daleko, po drugiej stronie chmur. Może nawet by jej się tam spodobało, ale na razie nie chciała zaprzątać sobie tym głowy. Najważniejsze, by znów się nie zgubić. Nadal, przynajmniej raz w tygodniu, prześladowały ją koszmary. Straszne wspomnienia gnieździły się gdzieś głęboko w podświadomości dziecka, by przy dogodnej sposobności wyskoczyć nagle z mroku. Krzyki Brenny budziły jej siostrę Faith. Podczas gdy EIspeth uspokajała rozbudzone niemowlę, Brenna zabierała kołdrę do sypialni rodziców. Pod nieobecność ojca, który wypełniał akurat jakieś ważne zadanie dla króla, dziewczynka zwijała się na jego miejscu, obok matki. A jeśli ojciec był akurat w domu, kładła się na zimnej podłodze, jak najbliżej Odwagi – pięknego miecza ze srebrną rękojeścią. Matka Brenny twierdziła, że małżonek kocha Odwagę równie mocno jak własne dzieci. Dziewczynka czuła się najbezpieczniej, kiedy ojciec był w domu, gdyż jego głośne chrapanie działało na nią usypiająco.
Wtedy nawet demony nie ośmielały się zakradać przez okno do pokoju; nie nawiedzały jej również żadne koszmary.
- Proszę cię, mamo, powiedz Brennie, żeby chociaż przy gościach trzymała buzię na kłódkę. Kiedy ona wreszcie przestanie wykrzykiwać każde słowo? W dodatku jestem pewna, że robi to naumyślnie.
- Wkrótce, kochanie - odparła matka z roztargnieniem.
Brenna przysunęła się do siostry. Matilda zawsze była apodyktyczna, lecz od niedawna stalą się wręcz nieznośna. Zazdrościła bowiem braciom, którzy przygotowywali się do służby u króla.
- Jesteś jak wrzód na tyłku, Mattie.
- Zabraniam ci używać takiego języka! Rozumiesz? – krzyknęła gniewnie matka.
- Przecież tatuś często powtarza, że go boli tyłek.
- Nie denerwuj mnie, dziecko.
Brenna wtuliła głowę w ramiona.
- Wszyscy bez przerwy zwracają mi na coś uwagę. Naprawdę jestem taka okropna? Nikt mnie nie lubi?
Matka nie miała zamiaru jej pocieszać.
- Siadaj, Brenno - powiedziała tylko, wskazując rząd krzeseł rozmieszczonych pod przeciwległą ścianą. - I nawet nie próbuj się odzywać, dopóki ci na to nie zezwolę.
Dziewczynka powlokła się niechętnie na swoje miejsce.
- Nie powinna zostawać zbyt długo sama. Przez te pożałowania godne zdarzenia stała się bardzo nerwowa. Tatuś mówi, że trzeba czasu, by doszła do siebie.
Mattie wyraźnie jej broniła, ale Brenna nie była zaskoczona takim dowodem lojalności. Pod nieobecność braci to właśnie Matilda miała się nią opiekować. Dlaczego jednak siostra
wspomniała o czymś, co na zawsze powinno zostać zapomniane?
Przecież wiedziała, że Brenna nie życzy sobie żadnych rozmów na ten temat.
- Tak, kochanie - odparła matka. - Trzeba czasu i cierpliwości.
- 1 tak spokojnie o tym mówisz, mamo? – wybuchnęła Mattie. - Nie dręczą cię wyrzuty sumienia? Rozumiem, że raz mogłaś zapomnieć o jednym ze swoich dzieci, ale tobie się to
przydarzyło dwukrotnie! Aż dziw bierze, że Brenna nie trzyma się kurczowo twojej spódnicy po tym, co przeżyła.
- Bardzo się boję, że dla tej malej nigdy nie znajdzie pani męża - wtrąciła Elspelh.
Brenna przysłoniła sobie dłońmi uszy. Niańka mówiła o niej tak bezosobowo, jakby była przedmiotem czy jednym z prosiąt.
- Sama go sobie złapię! - wrzasnęła.
W tej samej chwili do pokoju weszła Joan i usłyszała zuchwałe oświadczenie młodszej siostrzyczki.
- Co tym razem zmalowałaś?
- Nic.
- Dlaczego w takim razie siedzisz sama pod ścianą? Zwykle nie opuszczasz ani na krok mamy i zagadujesz ją na śmierć. Powiedz, co narozrabiałaś. Przyrzekam, że nie będę prawić ci morałów.
- Zdenerwowałam mamę. Czy tatuś już złapał dla ciebie męża?
- Czy złapał męża? - powtórzyła Joan. Nie wybuchnęła śmiechem, by nie zranić delikatnych uczuć dziewczynki.
- Sądzę, że tak - odparła z całą powagą.
- Pomogłaś mu?
- Nie. Zobaczę mego małżonka dopiero w dniu ślubu.
- A może on jest szkaradny? - szepnęła Brenna.
- Nieważne, jak wygląda. Tatuś twierdzi, że to doskonały mariaż - odparła cicho Joan.
- Czy to dobrze?
- Z pewnością. Nawet król zaaprobował nasze małżeństwo.
- Rachel twierdzi, że należy kochać męża ze wszystkich sil.
- Bo jest młoda i głupia. Gdy dorośnie, poślubi jakiegoś MacNare'a, choć nie widziała go na oczy. On nawet nie mieszka w Anglii, ale tatuś wcale się tym nie martwi. Ujęły go podarunki i obietnice tego Szkota.
- Elspeth twierdzi, że tata nie znajdzie mi męża. Jest zbyt zajęty, żeby zaspokoić moje zachcianki. Będę musiała sama sobie poradzić. Pomożesz mi?
- Martwisz się na zapas, ale z przyjemnością ci pomogę.
- Więc od czego mam zacząć?
Joan udała, że się zastanawia.
- Myślę, że najpierw powinnaś sobie upatrzyć odpowiedniego kandydata na męża, a potem go poprosić, żeby cię poślubił. Jeśli twój wybranek mieszka daleko, wyślij do niego posłańca. Tak, chyba mniej więcej w ten sposób trzeba postąpić. Ale ojciec chyba nie byłby zadowolony, że rozmawiamy na takie lematy - dodała, zniżając głos. – Wybór męża należy do jego obowiązków. Dlaczego tak cicho mówisz?
- Bo mama zabroniła mi się odzywać.
Joan wybuchnęła śmiechem, co zaalarmowało Elspeth.
- Proszę nie zachęcać jej do rozmowy, lady Joan. Brenno, matka kazała ci milczeć, już zapomniałaś?
- Przepraszam.
- Nie, tobie wcale nie jest przykro - prychnęła niańka oburzona i uniosła oskarżycielsko palec. - Pewnego dnia sam Pan Bóg zstąpi z niebios i udzieli ci reprymendy. Dopiero wtedy będziesz żałować. Wspomnisz moje słowa. Wszechmogący nie lubi takich nieznośnych dziewczynek jak ty.
W końcu Elspeth dała jej spokój i dziewczynka mogła się wreszcie zdrzemnąć, znudzona oczekiwaniem na gości. Obudziła ją Rachel i obie dołączyły do starszych sióstr.
Brenna schowała się za plecami Rachel i wyszła dopiero wtedy, gdy wywołano jej imię. Była zbyt zawstydzona, by spojrzeć na gości, toteż gdy tylko ojciec zakończył pean pochwalny na jej cześć, znów skryła się za siostrą.
Nikt z przybyłych nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, skorzystała więc z pierwszej sposobności, by wymknąć sie na dwór. Zerknęła za siebie, zrobiła krok w stronę drzwi i stanęła
jak wryta.
Przy wejściu stało trzech olbrzymów. Najbardziej zainteresował ją ten w środku. Nie spuszczała z niego wzroku, a gdy rodzice podeszli przywitać gości, zauważyła, że len olbrzym jest wyższy od taty.
Pochwyciła Rachel za rękę.
- O co chodzi? - syknęła dziewczyna.
- Czy to jest Pan Bóg? - spytała, wskazując ciemnowłosego wielkoluda.
- Z całą pewnością nie - odparła Rachel, wznosząc oczy ku niebu.
- Więc tata mnie okłamał? Powiedział mi, że tylko Bóg jest większy od niego.
- Nie, tatuś cię nie okłamał. Po prostu z ciebie zażartował. Nie musisz się bać.
Brenna natychmiast odczuła ulgę. Tata jej nie oszukał, a Pan Bóg nie zamierzał na razie prawić jej morałów. Mogła jeszcze zmienić swe grzeszne, jak twierdziła Elspeth, życie.
Spojrzała na ojca dopiero wtedy, gdy usłyszała jego serdeczny śmiech. Ucieszyła się, że tata tak dobrze się bawi i przeniosła wzrok na wielkoluda. Olbrzym zafascynował ją i postanowiła dokładnie mu się przyjrzeć. Mama mówiła wprawdzie, że nie należy się na nikogo gapić, ale Brenna wolała na razie o tym zapomnieć.
Wielkolud musiał poczuć na sobie spojrzenie dziewczynki, bo również na nią popatrzył. Brenna chciała, by tatuś był z niej dumny, postanowiła więc zachować się jak prawdziwa dama. Uniosła suknię i skłoniła się uprzejmie. Natychmiast jednak straciła równowagę i z pewnością uderzyłaby głową o podłogę, gdyby nie przechyliła się do tyłu i nie wylądowała bezpiecznie na pupie.
Prędko się podniosła, puściła fałdy spódnicy i zerknęła na wielkoluda, by zobaczyć, co też on sądzi o jej nowych umiejętnościach.
Uśmiechał się.
...
renka311