Henry Kuttner - Księga Ioda.doc

(1219 KB) Pobierz



 

 

 

 

KSIĘGA IODA

 

 

Dziesięć opowiadań związanych z mitami Cthulhu

autorstwa Henry'ego Kuttnera

ponadto

Historie dotyczące przerażającej księgi Ioda

napisane przez Roberta Blocha i Roberta M. Price'a

 

 

 

 

Przekład

Witold Nowakowski

 

 

 

Dedykowane pamięci

 

KARLA EDWARDA WAGNERA,

 

Rycerza Carcosy

 

 

MITY KHUT N'HAHA

 

WSTĘP

 

Gdyby ktoś parę lat temu pisał podobny wstęp, zacząłby pewnie zdaniem, że oto mamy przed sobą zbiór mało znanych, wczesnych utworów pisarza, który dziś cieszy się zasłużoną sławą uznanego autora fantasy i science fiction. Teraz jednak nie można tak powiedzieć, gdyż jaśniejąca niegdyś gwiazda Henry'ego Kuttnera wyraźnie zbladła. Nawet Ray Bradbury, w antologii „The Best of Henry Kuttner”, zatytułował swe wspomnienia o przyjacielu i mentorze: „Mistrz zapomniany”. A przecież pisał je prawie przed dwudziestu laty. Ze smutkiem trzeba przyznać, że niezwykła twórczość Kuttnera znana jest dzisiaj tylko miłośnikom staroci oraz antykwariuszom. Spadła do poziomu literackiego curiosum, chociaż nadal ciekawi różnicą między stylem ucznia i doświadczonego wygi. Dla badacza Mitologii Cthulhu najbardziej zajmujące są młodzieńcze próby Kuttnera nawiązania do dzieł Lovecrafta.

Henry Kuttner (1914–1958) był przyjacielem młodego Roberta Blocha i – podobnie jak on – początkującym pisarzem. Obaj działali na tym samym polu, publikując w „Weird Tales” i „Strange Stories”. Nawet współpracowali przy paru opowiadaniach. Inną, łączącą ich cechą była literacka przyjaźń z Wielkim Przedwiecznym... eeee... z Wielkim Klasykiem, H.P. Lovecraftem. Chyba to właśnie Bloch zapewnił Kuttnera, że samotnik z Providence jest całkiem przystępnym człowiekiem i nakłonił go do podjęcia korespondencji. Kutter wkrótce dołączył do grona wielbicieli Lovecrafta. Prosił go o ocenę swoich opowiadań i przez krótki okres jednego roku (od lutego 1936 roku do lutego 1937) podtrzymywał ożywione kontakty, przerwane dopiero śmiercią Mistrza.

Edmund Wilson dość mocno skrytykował młodzieńczy „kult Lovevecrafta”, w tym samym duchu, w jakim Ateny oskarżyły Sokratesa o korupcję młodych umysłów. Lovecraft zainspirował całą rzeszę pisarzy takich jak Bloch, Kuttner, August Derleth, Duane Rimel, Richard F. Searight, Willis Conover, czy (pośmiertnie) Ramsey Campbell, Brian Lumley, Gary Myers i wielu, wielu innych. Niektórzy z nich zaczynali myśląc, że chcą pisać jak Lovecraft, ale z czasem podejmowali samodzielną karierę literacką. „Nigdy nie chciał być Lovecraftem drugiej ligi” mówił Bradbury o Kuttnerze. To stwierdzenie pasuje także do pozostałych. Mniej lub bardziej odnaleźli właściwe miejsce, niezależnie od tego czy w pierwszej, czy w drugiej lidze. Kuttner w swoim czasie, bez wątpienia należał do pierwszej. Trafił do niej tuż n tym, jak zarzucił dziecinny zamysł pisania pastiszy Lovecrafta.

Jakby na przekór, właśnie jego wcześniejsze dokonania interesują mnie i Ciebie, drogi czytelniku. Obaj chcemy się bliżej przyjrzeć tym właśnie opowieściom Kuttnera, które należą do Mitologii Cthulhu. I nie trzeba gnać naprzód, gdyż wiele z nich dostarcza rzetelnej rozrywki, a wszystkie zawierają szereg fascynujących elementów, godnych baczniejszej uwagi.

Prawdą jest, że nie styl Lovecrafta najbardziej pociągał rzeszę naśladowców, a niezwykła pseudomitologia stworzona przez Starego Gentlemana. Każdy, kto wstąpił w jego ślady, z dziką radością komplikował Mity, poszerzał panteon i dodawał garść nowych tytułów do obszernego zbioru manuskryptów. Nasz Kuttner nie był wyjątkiem. Zerknijmy więc na chwilę w źródła i zobaczmy, co legło u podstaw Mitologii Kuttnera, czy (jak HPL przezywał swego ucznia) Khut–N'haha.

Bez wątpienia największy wpływ na ówczesną twórczość Kuttnera miały dzieła samego Lovecrafta. Po pierwszym doświadczeniu z gotycką opowieścią grozy („Sekret Kralitzów”), Kuttner stworzył dwa pastisze opowieści lorda Dunsany. Są to „Żart Droom–avisty” i „Żerca Dusz”. Potem jeszcze używał nazw i imion występujących w obu opowiadaniach, lecz zarzucił generalną koncepcję i zaczął pisać „prostsze” horrory, z akcją osadzoną we współczesności. Czasem tylko wspominał o stworach Lovecrafta, takich jak Yog–Sothoth, Cthulhu, Yuggoth i Yig. Był to jednak zabieg uboczny i mógł być z łatwością usunięty, tak jak to zrobił w odniesieniu do Mitów Fritz Leiber w pierwszej wersji „Adept's Gambit”.

Równie ważny na dokonania Kuttnera był wpływ Roberta Blocha. Liczne opowiadania Kuttnera, publikowane w tym okresie w „Weird Tales” i „Strange Stories”, mogłyby równie dobrze wyjść spod ręki Blocha. Urywana, szybka narracja (na wzór scenariuszy filmowych z lat czterdziestych), nastrój średniowiecznej, diabelskiej grozy – i górujące nad wszystkim poczucie alienacji. Nawet w pryzmacie Mitów widać jasno, że Kuttner na ogół pomijał milczeniem słynny „Necronomicon” Lovecrafta na rzecz „Tajemnic glisty/De Vermis Mysteriis” Blocha. Imię, które nadał czarownicy z „Potwora z Salem”, Abigail Prinn, także jest oczywistym hołdem dla flamandzkiego maga, Ludviga Prinna, z opowiadań Blocha.

Ezoteryczna wiedza Lovecrafta nawiązywała bezpośrednio do prastarych tradycji. Stąd też brał imiona i nazwy „Yuggoth”, „shoggoty”, „Yog–Sothoth”, „Azathoth” itp. z lingwistycznym akcentem na hebrajski i arabski, czyli języki, które w starożytności i średniowieczu ściśle łączono z magią. „Nug i Yeb” miały tatarskie bądź tybetańskie konotacje. Kuttner bezbłędnie wpisał się w tę manierę i umiejętnie ubrał własną twórczość w słowa pradawnych religii. Lubił zwłaszcza (może dlatego, że Lovecraft nie wykorzystał tego źródła) perski zoroastrianizm. Widać to bez osłonek w nie zamieszczonym w niniejszym zbiorze opowiadaniu „Towers of Death” („Weird Tales”, listopad 1939), gdzie brak znajomych stworów Mitologii, jest za to postać wchodząca w pakt z perskim antybogiem, Ahirmanem. Inne opowiadania z kręgu Mitów (wszystkie już uwzględnione w tym tomie) zawierają wyraźne bądź ukryte odniesienia do kultu Zaratustry, co zresztą próbowałem wykazać we wprowadzeniu do każdego z utworów.

Lovecraft obficie czerpał z teozofii, zwłaszcza po tym, jak Edgar Hoffman Price zdołał go zapoznać z jej ogólnymi zasadami. Nacechowane erudycją, choć zwariowane dzieła madame Bławackiej: „Isis Unveiled” i „The Secret Doctrine” były prawdziwą żyłą złota dla autorów powieści zeszytowych spod znaku fantasy. W arcyciekawym artykule „John Carter: Sword of Theosophy” (wydanym przez Mirage Press w zbiorze tekstów „Amry” zatytułowanym „The Conan Swordbook”), Fritz Leiber wyjaśnia ze szczegółami, w jaki sposób Edgar Rice Burroughs czerpał z madame Bławackiej przy tworzeniu podstawowych zrębów Barsoomu. We wstępie do jednej z kilku antologii opowiadań Clarka Ashtona Smitha, zatytułowanej „Poseidonis”, Lin Carter przeprowadza podobną analizę, tyle że dotyczącą Smitha. To właśnie Carter całkiem słusznie stwierdził, że „madame Bławacki jest niezwykle ważną osobistością w świecie fantasy. W (swych) dwóch niedokończonych i całkiem nieczytelnych dziełach z zakresu okultyzmu (...) zdołała zawrzeć zdawkową i niespójną dawkę legend, teorii i nonsensu, dając zarazem wielce uporządkowaną prehistorię świata. (...) Ów wykaz, upowszechniony przez «popularne» opracowania i weekendową prasę, został wzięty, połknięty i przetrawiony przez autorów powieści zeszytowych, którzy tym samym zaciągnęli ogromny dług wdzięczności”.

Dla wspomnianych autorów zapożyczenia z madame Bławackiej były czymś całkiem naturalnym, gdyż ona także postępowała w ten sam sposób: podpierała się mitologią, aby stworzyć sztuczne ciążenie dla własnych pomysłów i innowacji.

Zew Cthulhu” oraz inne opowiadania Lovecrafta zawierają wyraźne porównania między kultem Cthulhu i Towarzystwem Teozoficznym. Fragmenty „Children of the Fire Mist” pochodzą wprost od Bławackiej, podobnie jak cytaty z „Księgi Dzyan”, spisanej ponoć w sanskryckim narzeczu senzar na pergaminie z palmowych liści. (Prawdę mówiąc, cała „The Secret Doctrine” jest niczym innym, jak obszernym komentarzem do zmyślonego tekstu.) Najjaskrawszym przykładem wpływu teozofii na twórczość Lovecrafta jest „Cień spoza czasu” (więcej na ten temat mówi mój esej „Lovecraft's Use of Theozopy” ze zbioru „H.P. Lovecraft and the Cthulhu Mythos”, drugie wydanie, Borgo Press).

Większość zagadkowych, okultystycznych imion i nazewnictwa, stosowanego przez Kuttnera też pochodzi wprost z „The Secret Doctrine”. Dobrym przykładem na potwierdzenie tej tezy jest wielokrotnie publikowany „Potwór z Salem”. Kto z Was się zastanawiał nad „zaklęciem Vach–Viraja”, „eliksirem Tikkouna”, bądź wreszcie nad samą, wielce bluźnierczą „Księgą Ioda”? Posłuchajcie dalej.

Słowa „Vach” i „Viraj” pochodzą z przypisu zamieszczonego na dziewiątej stronie pierwszego tomu „The Secret Docrine”: „Patrz opis Manu, kiedy Brahma podzielił swe ciało na męskie i żeńskie, te ostatnie jako żeńskie Vach, z którego powstał Viraj”. „Viraj” jest zmodyfikowanym określeniem wadżry, niepokonanego pioruna Indry, stosowanym także na określenie penisa w tantryckim mistycyzmie.

A „eliksir Tikkouna”? Tikkoun lub tikkun występuje w obrzędzie oczyszczenia w kabalistycznym judaizmie (patrz; Gershom Sholem, „Major Trends in Jewish Mysticism”, strona 233: „Zatarcie plamy, odnowa harmonii – oto znaczenie hebrajskiego słowa tikkun, po okresie Zohar wziętego przez Kabałę na oznaczenie ludzkich wysiłków w doczesnym świecie”.) Podejrzewam jednak, że Kuttner zaczerpnął ten termin z drugiej ręki, z „The Secret Doctrine”, tom drugi, strona 25:

Niebiański Człowiek (Tetragrammaton), czyli Protogonos (np. pierworodny w akcie stworzenia, Jak w Ad Colossenses 1,15), Tikkoun, pierworodny z pasywnego bóstwa i pierwsza manifestacja cienia boskie} istoty, jest powszechną formą i zamysłem, od którego pochodzą Logos, Adam Kadmon, czteroliterowy symbol Kabały i sam Wszechświat, zwany drugim Logosem”.

Jest też przypis na stronie 706:

Forma Tikkuna, czyli Protogonosa, pierworodnego, czyli powszechnej formy i zamysłu, jak dotąd nie znalazła odbicia w Chaosie”.

Stąd wynika, że Blawacka nie szła na żywioł. Jej prawdziwy geniusz kryje się w całkiem spójnej syntezie uderzających analogii między Gnozą, świętymi tekstami Hindusów, Kabałą i Bóg wie, czym jeszcze. McGregor Mather dokonał identycznej sztuki z tradycjami oraz ceremonialną magią Zachodu. Lovecraft i Kuttner działali w podobnym stylu, tyle że na polu literackiej fikcji. Widać zresztą wyraźnie, że Kuttner nie zaprzątał sobie głowy znaczeniem poszczególnych terminów; podobały mu się jedynie nazwy.

I choć w pełni sam stworzył postać Ioda, mógł zaczerpnąć imię z przypisu w tomie pierwszym, na stronie 90:

Pewne liczby dla Kabały są synonimem Jahwe, mianowicie 1065, gdzie wartości kolejnych cyfr tworzą imię – Jod, Vau i dwa razy He – czyli 10, 6 i 5”.

Moim zdaniem kuttnerowski „Iod” jest fonetycznym zapisem hebrajskiego znaku „Yodh” („Iod”).

Inny fragment ezoterycznych Mitów Kuttnera pojawia się w „Hydrze” (oraz w „Łowach”). Chodzi o „Chhaya Ritual”. W tym przypadku znów trzeba sięgnąć do madame Bławackiej. W drugim tomie „The Secret Doctrine”, na stronie 17 znajdujemy odnośny fragment „Księgi Dzyan”:

Siedmiu Gospodarzów, tak zwanych «Znarodzonych Panów», pędzonych duchem dawcy życia, dzieli lud od siebie, każdemu dając własne sioło. Siedemkroć siedem cieni dalszych ludzi spłodzonych będzie, a każdy własnej barwy i rodzaju, I każdy pośledniejszy od swegoojca. Ojce, bezkostne, nie skrzesają żywota istotom kostnym, A potomstwem ich Bhuta, bez kształtu, ni rozumu. Stąd zwą ich Chhaya (…) cienie bez zmysłów”.

W „Hydrze” I „Łowach” Kuttner wykorzystuje zasłyszane słowo bez odniesień do teozofii. W opowieści „Terror in the House” („Thrilling Mystery”, styczeń 1937) pokusił się o wyjaśnienia. Tu narrator patrzy na obraz malowany w stylu Pickmana i zatytułowany „Łowy” (brzmi znajomo?), na którym widnieje „Chhaya – «bezkostny» z Tajemniczej księgi Dzyan”. Tytuł księgi Jest kompilacja. „Księgi Dzyan” i „The Secret Doctrine”. Zresztą „Tajemnicza Księga Dzyan” też wspomina o „Siedmiu Gospodarzach, bezkostnych, jacy nie skrzesają żywota istotom kostnym. A potomstwem ich Chhaya...” Później ktoś użył „gestów Tikkuna”, żeby dopełnić wezwania i wyrecytował zaklęcie, zaczynające się od słów: „Throg Chhaya thrugga–kad'sh Chhaya... Yin Chhaya” itd. To na pewno „Chhaya Ritual”, o którym czytamy w „Łowach” i „Hydrze”. Warto w tym miejscu zauważyć, że słowo „kadish powtarza się w zaklęciu z „Potwora z Salem”: „Ya na kadishtu nilgh'ri...” To nawiązanie do hebrajskiego „kadesz”, co znaczy „święty”. Jeszcze jedna paralela z Kabałą.

Henry Kuttner stworzył własną, prywatną wersję Mitów Cthulhu, w równej mierze czerpiącą z Lovecrafta, Blocha, kultu Zaratustry i teozofii. Tworzył jednak dzieła oryginalne, które legły u podstaw jego Mitologii, Jądrem jest niewątpliwie „Księga Ioda”. Lovecraft był mocno (przynajmniej na pozór) zaintrygowany tym tytułem: „W szerszym znaczeniu «Księga Ioda» brzmi naprawdę interesująco” (list z dwunastego marca 1936 roku).

Czasem w ciemno cytuję Twoją «Księgę Ioda» – którą warto traktować na równi z innymi reliktami przedludzkiej Ziemi, choćby takimi jak Skorupy z Eltdown, rękopisy pnakotyckie, czy diabelskie se krety zaczerpnięte przez pierwszych ludzi z Księgi Ebona, De Vermis Mysteriis, Cultes des Goules księcia d'Erlette, Unaussprechlichen Kulten von Junzta, czy strasznej i pogardzanej Al Azif albo Necronomiconu szalonego Araba, Abdula Alhazreda”. (16 luty 1936 roku).

To musi być (niemożliwy do odczytania pseudohieroglif) wspominany na siódmej Skorupie z Eltdown... oraz «zakazana» księga, którą wymienia Necronomicon [IX, 21 – str.598 w wydrukowanym gotykiem (ale po łacinie) egzemplarzu z biblioteki uniwersytetu Miskatonic]. Przyjdzie dzień, że pożyczę i przeczytam przekład Negusa (chyba też po łacinie) z Biblioteki Huntingtona”. (16 kwietnia 1936 roku).

W druku „Księga Ioda” pojawiła się trzy lata później, w „Dzwonach grozy” („Strange Stories”), kwiecień 1939), które Kuttner opublikował pod pseudonimem Keith Hammond. Przedtem korzystał z odniesień do „Tajemnic Glisty” Blocha („Najeźdźcy”) lub „Necronomiconu” Lovecrafta („Potwór z Salem”). W tym samym miesiącu, ale w „Weird Tales” („Hydra”) wspomniał o dwóch innych dziełach okultystycznych: o „Starszym Kluczu”, o którym nic więcej nie wiadomo, i o „Księdze Karnaku”, być może powiązanej ze starożytnym Egiptem, choć to też nic pewnego. Ewolucję ostatniej nazwy można prześledzić poczawszy od „Żercy Dusz” i „Żartu Droom–avisty”, z grodem Yarnak poprzez „Potwora z Salem”, gdzie słychać „kyarnak” w magicznej inwokacji, aż do „Hydry”, w której czytamy o „Księdze Karnaku”. Zmiana „y” w „k” sugeruje, że Kuttner w porę sobie przypomniał egipskie mity (chociaż nigdy nie użył imienia Nyarlathotepa).

Już zwracałem uwagę, że Kuttner w swej twórczości rzadko wykorzystywał bóstwa stworzone przez Lovecrafta. Do wyjątków należy Azathoth, występujący w „Hydrze” i Dagon ze swym stadem, obecny w „Pomiocie Dagona”. „Sekret Kralitzów” zawiera krótką wzmiankę o „wyznawcach oślizłego Yog–Sothotha”. Kuttner zaraz porzucił ten wątek, choć powstaje pytanie, czy tu właśnie nie należy szukać prapoczątków późniejszej charakterystyki Yog–Sothotha jako bóstwa ziemi, dokonanej przez Augusta Derletha. W prozie Lovecrafta nie ma najmniejszej wzmianki na ten temat.

Kuttner, rzecz jasna, najwięcej uwagi poświęcał własnym bogom. Jednym z pierwszych był Vorvadoss, czczony tylko przez królów (sindara) Bel Yarnak. Zjawił się jako demon piasku w „Żercy Dusz” i podsunął władcy sposób, jak pokonać potwora, miejscowego trolla, osiadłego w Szarej Przepaści Yarnak. W „Najeźdźcach” śmiertelnicy wzywają go zaklęciem: „Vorvadossie z Bel–Yarnak! Burzycielu Piasku! Ty, któren czekasz w Odległej Ciemni, Rozpalaczu Ognia...” Mogłoby się nawet wydawać, iż zapożyczył nieco od Żercy Dusz, gdyż jest zwany „Vorvadossem z Szarej Przepaści Yarnak”. Skąd Kuttner wziął imię Vorvadoss? Licho wie. Podejrzewam, że trochę przekręcił „Barbados”.

Nyogtha (Rzecz, Która Nie Powinna Istnieć, Czarny Bóg Obłędu) z „Potwora z Salem” jest najsłynniejszym z Przedwiecznych Kuttnera. Wprawdzie ustęp „Necronomicon” mówi o nim jako o „bracie Przedwiecznych”, ale niemal to samo można wyczytać o Cthulhu, który jest tylko „ich kuzynem” w odnośnym fragmencie księgi, cytowanym przez Lovecrafta w „Koszmarze w Dunwich”. Nyoghta żyje pod ziemią, chociaż można go wezwać tajemnym zaklęciem i, jak sądzę, to właśnie na nim wzorował się Brian Lumley, tworząc Shudde–M'elle, Drążącego Pod Ziemią. Z drugiej strony sam Nyogtha jest odbiciem Nyarlathotepa z „Ducha ciemności”. Oba bóstwa są smolistymi chmurami zła, bezwiednie wezwanymi przez pisarza wynajmującego nawiedzoną posiadłość.

Iod jako bóstwo pojawia się w dwóch utworach: „Najeźdźcy” i „Łowy”, gdzie jest określany jako „Błyszczący Prześladowca” i „Łowca Dusz”. To bóg w prawdziwym stylu Lovecrafta: :Był to gorejący, kosmiczny potwór, zrodzony z wyjętego spod prawa wszechświata przedludzka bestia, starą magią wydarta z bezdennej otchłani dziejów. Wielkie błyszczące oko spoglądało (...) beznamiętnym wzrokiem”, a wokół „półprzeźroczystego” cielska „na oślep wirowały paskudna czułki, kształtu roślin, lecz cicho cmokające z głodu...”

Wreszcie, w „Dzwonach grozy” Kuttner opisał demona ciemności Zuchequona, Wielkiego i Cichego. Jest gońcem i zwiastunem mroku, który miał się zjawić dopiero pod koniec wieku, lecz garstka oszalałych śmiertelników obudziła go znacznie wcześniej, bijąc w przeklęte dzwony. Znów wracamy do Nyarlathotepa, jako awatara mroku w „Duchu ciemności”. Co ciekawe, Kuttner, który łączył Ioda i Vorvadossa, a także Cthulhu i Yiga z panteonem bogów czczonych w prastarym Mu, bez wahania wykreślił Zuchequona z listy Przedwiecznych. Nie jest to gwiezdny pomiot, ale szerzej pojęte „prawo kosmosu”. W tym znaczeniu Zuchequon przypomina Ubbo–Sathlaa Clark Ashtona Smitha, także usuniętego z grona Przedwiecznych, rodzimego mieszkańca dymiącej Ziemi i żyjącego na niej długo przedtem, zanim Cthulhu i Yog–Sothoth przybyli z głębin wszechświata. Oczywiście, powyższy wywód nie przeszkadzał Linowi Carterowi, by zaliczyć Zuchequona i Ubbo–Sathlę do Przedwiecznych. Mało tego, uznał nawet, że pierwszy jest synem drugiego! (patrz: „Śmierć z zaciemnienia”, zamieszczona w niniejszym zbiorze, oraz „Zoth–Ommog” w antologii „Disciples of Cthulhu”, zredagowanej przez Paula Berglunda w 1976 roku. To drugie opowiadanie pojawi się także pod wcześniejszym tytułem „The Horror in the Gallery” w planowanym przeze mnie zbiorze twórczości Cartera pt. „The Xothic Legend Cycle”.)

Lin Carter z upodobaniem traktuje Mity w ten sam sposób co Helena Pietrowna Bławacka: wtłacza oderwane i niespójne fragmenty legend, teorii i nonsensu w jeden wspaniały system. (Pełniejszą analizę Mitów Cartera zawiera rozdział „The Statement of Lin Carter: A Look behind His Imaginary Worlds”, wydanej przez Borgo Press.) Zaskakuje natomiast fakt, że pominął w swym zbożnym dziele większość istot i artefaktów stworzonych przez Kuttnera, umieszczając w licznych słownikach i traktatach teogonicznych tylko Nyogtha, Zulchequona i „Księgę Ioda”.

Niniejszy tom jest w pewnym sensie wyzwaniem, rzuconym przez Cartera spuściźnie pozostawionej przez Kuttnera. „Księga Ioda” (to Lin wpadł na pomysł, aby tak właśnie zatytułować zbiór opowiadań Kuttnera) będzie wznowiona w serii „Lin Carter Fantasy Selections”, zapowiadanej przez Zebra Books. Pierwszą pozycją cyklu były „Tajemnice glisty” Roberta Blocha (uwzględnione także w edycji Chaosium). Lin najwyraźniej chce stworzyć kanon ksiąg pisanych przez każdego z Wielkich kręgu Lovecrafta. Niezły pomysł.

 

Robert M. Price

 

 

* * * * *

 

Ta niesamowita opowieść o życiu pozagrobowym w zasadniczym układzie zaskakująco przypomina wiersze Lovecrafta z tomu „Fungi from Yuggoth”, zwłaszcza sonety XVI, XVII i XVIII, „Okno”, „Pamięć” i „Ogrody Yin”, w których narrator także penetruje sekrety rodowej posiadłości i odkrywa dziwaczne zgromadzenie swoich zmarłych przodków. Jednak to podobieństwo może być zwodnicze. Lovecraft wciąż pracował nad cyklem sonetów, kiedy Kuttner pokazał mu rękopis „Sekretu Kralitzów”. (Czyżby HPL tym razem został zainspirowany przez młodszego stażem pisarza?). Opowiadanie uznał za w pełni udane.

 

Choć na pierwszy rzut oka nacechowane jest młodzieńczą przesadą, do razu je polubiłem. Tchnie iście gotycką atmosferą, do której tak jestem przywiązany – to jedyny element, jaki w moich oczach czyni opowieść grozy prawdziwie fascynującą i silną. Aż żal bierze, jak wiele «horrorów» rezygnuje z tej podstawowej zasady i usilnie chce być nowoczesna i dziarska”. (15 października 1936 r.)

 

Można spytać co myślał Lovecraft o coraz nowocześniejszym tonie opowiadań publikowanych przez Kuttnera w „Strange Stories” i „Weird Tales” po śmierci Mistrza. Ktoś się musiał gęsto tłumaczyć owego dnia 1958 roku, kiedy Kuttner przybył do posępnej Wallhali pisarzy grozy na spotkanie z HPL.

Publikowane po raz pierwszy w „Weird Tales”, w październiku 1936 r.

 

* * * * *

 

Henry Kuttner

 

Sekret Kralitzów

 

(The Secret of Kralitz)

 

Obudziłem się z głębokiego snu i zauważyłem dwie, stojące tuż obok postacie spowite w czerń. Ich twarze jaśniały w mroku rozmazaną bielą. Zamrugałem gwałtownie, żeby spędzić sen z oczu, a wtedy jedna z nich skinęła niecierpliwie. W tej samej chwili zrozumiałem, co było powodem nocnej wizyty. Oczekiwałem jej całe lata, od czasu, gdy mój ojciec, baron Kralitz, zdradził mi sekret i klątwę ciążącą nad naszym starym rodem.

Wstałem bez słowa i poszedłem za milczącymi posłańcami, w głąb smętnych korytarzy zamku, który od urodzenia był mi domem. W czasie wędrówki wspomniałem surową twarz ojca, w uszach zabrzmiały mi uroczyste słowa, którymi opisywał legendarną klątwę rodu Kralitzów, tajemnicę, jaką we właściwym czasie z pokolenia na pokolenie powierzano najstarszemu z synów.

Kiedy? – spytałem ojca, gdy leżał na łożu śmierci, walcząc z narastającą słabością.

Gdy zdołasz pojąć – odparł. Patrzył na mnie uważnie spod zmierzwionych białych brwi. – Byli tacy, co doświadczyli tego wcześniej niż inni. Od pierwszego barona Kralitza przekazywano sekret...

Przycisnął dłoń do piersi i przerwał. Upłynęło pełne pięć minut, zanim na tyle zebrał siły, by na nowo przemówić dźwięcznym, władczym głosem. Żadnych jęków, ni wyznań czynionych urywanym szeptem. Był Kralitzem.

Franz... – odezwał się w końcu. – Znasz ruiny starego klasztoru w pobliżu wioski. Pierwszy baron kazał go spalić, a mnichów posłał pod topór. Opat zbyt często sprzeciwiał się kaprysom wielmoży. Jakieś dziewczę szukało schronienia w klasztorze i opat nie zgodził się jej wydać. Baron stracił cierpliwość – słyszałeś opowieści, jakie wciąż o nim prawią – zabił opata, spalił klasztor i wziął dziewczynę. Opat przed śmiercią przeklął swego zabójcę i wszystkich męskich potomków następnych generacji. I tak narodziła się tajemnica, dotycząca naszego rodu. Nie mogę zdradzić, czym jest klątwa. Nie próbuj szukać wyjaśnienia na własną rękę. Czekaj cierpliwie, a we właściwym czasie strażnicy mroku poprowadzą cię schodami do podziemnej jaskini. Tam poznasz sekret Kralitzów.

Z ostatnim słowem ojciec wyzionął ducha i surowe rysy jego posępnej twarzy zastygły na wieki.

 

Zatopiony we wspomnieniach nie zwracałem uwagi gdzie idę, ocknąłem się dopiero, gdy ciemne sylwetki posłańców zamarły tuż przed szczeliną w kamiennej posadzce, odsłaniającą zejście, którego nie widziałem w czasie wcześniejszych wędrówek po zamku. Stopnie wiodły w głąb podziemi.

Gdy zaczęliśmy schodzić, zauważyłem, iż tunel był oświetlony – wątła, fosforyzująca poświata płynęła z nieznanego źródła i skłonny byłem uwierzyć, że to moje oczy przywykły do półmroku, niż że mam do czynienia z prawdziwym blaskiem.

Szliśmy już bardzo długo. Sztolnia skręcała i wiła się w litej skale, i tylko dwie ruchome postacie przede mną rozpraszały monotonię tej smutnej wędrówki. Wreszcie, głęboko pod ziemią, dotarliśmy do końca schodów i zerknąwszy nad ramionami moich towarzyszy, dostrzegłem ogromne drzwi, zagradzające dalszą drogę. Były topornie wykute z jednego głazu i pokryte dziwnie niepokojącym wzorem, ułożonym z nieznanych mi znaków. Po chwili stanęły otworem.

Wszedłem i zatrzymałem się tuż za progiem, wbijając wzrok w siwy ocean mgły. Stałem na łagodnym zboczu, które tonęło w oparach, a z dali dobiegały stłumione pohukiwania i wysokie, piskliwe wrzaski, przywodzące na myśl obsceniczny śmiech. Mroczne, niewyraźne kształty tańczyły i znikały za szarą zasłoną, a ogromne cienie szybowały na gigantycznych skrzydłach nad moją głową. Tuż obok mnie stał długi, prostokątny stół z kamienia, przy którym siedziało dwudziestu mężczyzn, wlepiających we mnie martwo połyskujące spojrzenia głęboko osadzonych oczu.

Dwaj przewodnicy w milczeniu zajęli miejsca wśród pobratymców. Nagle, gruba zasłona mgły zaczęła rzednąć. Chłodny powiew zmiótł resztki oparów. Zobaczyłem tonący w mroku odległy koniec jaskini i znieruchomiałem, w potężnym uścisku strachu, pomieszanego z równie silnym, nieskończenie podniecającym uczuciem rozkoszy. Część umysłu pytała: „Co to za koszmar?”, druga zaś podpowiadała szeptem: „Znasz to miejsce!” Nie. Nie widziałem go nigdy. Gdybym wiedział, co kryją podziemia zamku, nie mógłbym zasnąć, owładnięty obsesyjną bojaźnią.

Podczas gdy tak stałem, targany sprzecznymi falami zgrozy i ekstazy, wokół mnie kłębił się tłum upiornych mieszkańców owego świata. Diabły, demony, nienazwane monstra! Koszmarny kolos przemknął przez mrok z głuchym rykiem, a szare, bezpostaciowe stwory, niczym olbrzymie ślimaki wędrowały na słupowatych nogach. Strzępy miękkiej, bezkształtnej masy, upstrzone, niczym mityczny Argus, tysiącami gorejących oczu, wierciły się i kręciły w złowrogiej poświacie. Uskrzydlone bestie – nie były to nietoperze – z łopotem i szumem latały w ciężkim powietrzu i syczały coś szeptem – całkiem ludzkimi głosami.

W dali, u stóp zbocza, na którym stałem, zobaczyłem chłodny błysk wody skrytego przed promieniami słońca jeziora. Stwory, na szczęście niewidoczne w mrocznej oddali, z wrzaskiem, burzyły taflę zatoki, której wielkości i kształtu mogłem się ledwie domyślać. Latające monstrum zwiesiło błoniaste skrzydła niczym namiot nad moją głową, zerknęło na mnie palącym spojrzeniem, po czym pomknęło dalej, niknąc w cieniu.

Przez cały czas, choć drżałem z przerażenia i wstrętu, towarzyszyło mi owo uporczywe poczucie radości – głos, który szeptał: „Znasz to miejsce! Stąd przecież pochodzisz! Czy to źle wrócić do domu?” Obejrzałem się. Wielkie drzwi zatrzasnęły się cicho, odcinając mi drogę ucieczki. Pomocne okazało się poczucie dumy. Byłem Kralitzem. A żaden Kralitz nie okaże strachu nawet przed obliczem diabła!

Postąpiłem krok naprzód i popatrzyłem na postacie, które nadal siedziały za stołem, z napięciem wpatrując się we mnie płonącymi oczyma. Odepchnąłem straszliwą myśl, że oto stoję przed zgromadzeniem bezcielesnych szkieletów, podszedłem do szczytu stołu, gdzie wznosił się prymitywny tron, i przyjrzałem się z bliska milczącej sylwetce po prawej stronie. Zamiast nagiej czaszki, moim oczom ukazało się upiornie blade, brodate oblicze. Pełne, zmysłowe usta błyszczały szkarłatem, niczym uszminkowane, a martwe źrenice nieruchomo patrzyły w moją stronę. Ślad nieludzkiego cierpienia wyrył głębokie piętno na białej twarzy, a w zapadłych oczach czaiła się męka. Żaden opis nie oddałby wrażenia nieziemskiej obcości, jaką odczuwałem równie mocno, jak mdlący smród grobu, bijący z ciemnej szaty.

Strażnik skinął spowitą w czerń ręką w stronę pustego miejsca na szczycie stołu. Usiadłem. Upiorne odczucie nierzeczywistości! Wydawało mi się, że śnię, że ukryta część mojej jaźni z wolna wkracza z krainy marzeń do realnego świata, aby przejąć władzę nad moim zachowaniem. Stół był zastawiony starożytnymi pucharami i półmiskami, jakich nie używano już od stuleci. Na półmiskach leżało mięso, zdobne klejnotami kielichy były pełne czerwonego wina. W nosie wiercił ciężki, przytłaczający zapach, pomieszany z trupim odorem mych towarzyszy i spleśniałą wonią mokrej, pozbawionej światła piwnicy.

Wszystkie wyblakłe twarze zwróciły się w moją stronę, twarze, które nie wiedzieć czemu wyglądały dziwnie znajomo. Niemal identyczne...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin