Lino Aldani - Księżyc dwudziestu rąk.pdf

(1244 KB) Pobierz
(Przełożyła:
E
WA
K
OMOROWSKA
)
redakcja:
Wujo
(2012)
Przem
W O
CZEKIWANIU
N
A
Ł
ADUNEK
Szczupły, średniego wzrostu, nosił kurtkę z imitacji skóry i miał śnieżnobiałe włosy.
Można by rzec – człowiek jak wielu innych. Ale ta jego beztroska mina udawanej szczerości i
ostrożny sposób poruszania się między stolikami – chodził, rzucając tu i tam roztargnione, a
jednak uważne i przenikliwe spojrzenie – nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Był to
swindler, typowa postać drobnego oszusta i hochsztaplera, których nigdy nie brakuje w
poczekalniach stacji i astrodromów na całym świecie. W zamian za niewielką pożyczkę tacy
faceci przeważnie oferują stare kwarcowe zegarki, dawne monety, kamyczki z Deneba IV lub
skamieniałe motyle z Capelli. Niejednokrotnie proponują sztuczki karciane, dziwne zagadki
zaczerpnięte z repertuaru prestidigitatorów sprzed stu lat. Wszyscy posługują się techniką
spiralną, postępującą stopniowo, pełną słownych meandrów i avances – zrazu dyskretnych, a
potem coraz mocniej przypierających do muru.
– Jeśli postawi mi pan piwo – zaczął – opowiem ciekawą historię. – I zaraz dodał: –
Historię nieprawdopodobną, ale prawdziwą, która mi się przydarzyła...
Siedziałem niewzruszony, a może... nie wiem, może nawet niechcący zrobiłem delikatny
ruch albo też mimowolnie mrugnąłem, co ten człowiek uznał za znak zgody. Faktem jest, że
zanim zdałem sobie z tego sprawę, on już się usadowił, a kelner z porozumiewawczą miną
niósł już kufel pieniącego się piwa.
Znalazłem się w pułapce. Poza tym ładunek, na który czekałem, miał godzinne
opóźnienie, a mój naręczny telewizor pokazywał te same co zwykle robaczki. Złożyłem
wiadomości giełdowe i odsunąłem na bok podróżną walizeczkę.
Swindler
natychmiast zaczał:: – Nazywam się Klaus D'Onofrio. Moje opowiadanie odnosi
się do odległego roku 2098...
Początkowo opowieść była najzwyklejsza w świecie. D'Onofrio mówił swobodnie,
panując nad słownictwem, pewnie i ze znajomością rzeczy, posługując się najbardziej nawet
niezrozumiałymi terminami naukowymi. Jednak jego opowiadanie, może dlatego, że nazbyt
logiczne, spójne i łatwe do przewidzenia, nie zawierało niczego interesującego. Była to
zwykła historia, z tych, które setki razy czytamy i słuchamy w reportażach i sprawozdaniach,
jednakowych od początku do końca, albo też różniących się co najwyżej jakimś drobnym
szczegółem.
Przez pięć lat Klaus D'Onofrio sprawował na pokładzie jednostki badawczej Silver Arrow
drugorzędne funkcje: kucharz, elektryk, kulturalno– oświatowy, instalator i urzędnik
intendentury.
– Krótko mówiąc – podkreślił jednak D'Onofrio – byłem najważniejszym członkiem
załogi, dżokerem, który w razie potrzeby mógł zastąpić pilota, lekarza, radiotelegrafistę, a
nawet – czemuż by nie? – nawet samego dowódcę. Wszyscy członkowie jednostki badawczej
są zamienni, ja jednak byłem bardziej zamienny od innych, rozumie pan? W 98 roku było
ponad dwa tysiące zbadanych planet, ale my z Sifoer Arrow byliśmy pierwszymi, którzy
wyprawili się poza Pas von Taulera. Tyle tylko, że nawet poza tym Pasem wszechświat był
taki sam. Zwiedziliśmy kilkanaście planet, .podobnych jak kropla wody do setek innych, już
wcześniej zbadanych przez nasze jednostki. Dlatego też kiedy zeszliśmy na K– 128, w
1
Sektorze Niebieskim, nie dziwiliśmy się wcale, że jest tak idiotycznie podobna do tylu
innych.
– A okazało się? – Naciskałem, żeby go skłonić do przejścia do sedna rzeczy.
– Nic – powiedział wymijająco i wypił duży łyk piwa. – Założywszy bazę wokół polany,
ze statkiem kosmicznym w samym jej środku, oddaliliśmy się we czterech na rekonesans: ja,
dowódca, biolog i psychotechnik, wie pan, facet, który mierzy iloraz inteligencji za pomocą
całej serii testów, jednego bardziej idiotycznego od drugiego. Po trzech godzinach marszu w
lesie napotkaliśmy stado mieszkańców planety. Były to włochate stworzenia o wzroście
trochę ponad metr – wyprostowane, oczy na przedzie, z sześcioma palcami u lewej ręki i
siedmioma u prawej. Na nogach akurat na odwrót. Zabawny przypadek kompensowanej
asymetrii. Nasze detektory nie wykryły żadnego zagrożenia. Wtedy MacLure, biolog,
spróbował złapać jednego za pomocą herbatnika i udało mu się to prawie natychmiast.
Zwierzę nie okazywało najmniejszego strachu, nawet kiedy wyjąwszy z plecaka aluminiowe
pręty i złożywszy klatkę chwyciłem je za kark i włożyłem do środka. Miało miękkie futerko i,
w odróżnieniu od innych, białą plamkę pośrodku czoła.
– Zobaczymy, jak sobie teraz poradzisz – powiedział Horwitz, psychotechnik: Stado się
nie rozpierzchło. Stało dokoła w odległości sześciu czy siedmiu metrów i zajadało żółte
jagody zwisające z krzewów. Horwitz poszedł nazbierać garść i wróciwszy położył je koło
klatki, ale w takiej odległości, żeby więzień nie mógł ich dosięgnąć nawet wyciągając
kończyny.
Psychotechnik wziął następnie aluminiowy pręt i położył w pobliżu klatki. Przez chwilę
nic się nie działo. Potem zwierzę chwyciło pręt i używając go jako grabi zdołało dobrze
wymierzonymi ruchami przytoczyć jagody do siebie.
Horwitz, zadowolony, dyktował uwagi do naręcznego magnetofonu. MacLure, ja i
dowódca znudzeni przyglądaliśmy się zwierzęciu, które spokojnie zajadało. Potem Horwitz
poszedł uzbierać następną garść jagód. Tym razem położył ją w odległości dwukrotnie
większej od klatki niż poprzednio, ale dał więźniowi dwa pręty aluminiowe i kłębek linki
nylonowej. Czekaliśmy pół godziny, ale nic się nie działo, po prostu nic. Zwierzę przyglądało
się jagodom, prętom i kłębkowi żółtymi, wilgotnymi oczami, pełnymi niewinnego otępienia.
Kilka razy obojętnie okrążyło klatkę, potem zatrzymało się, zamknęło oczy i tak tkwiło jakby
pogrążone we śnie.
– Nic tu po nas – powiedział Horwitz – nawet gdybyśmy tu zostali przez rok, zwierzę
nigdy nie zdoła rozwiązać tego zadania. – Horwitz był głupi. Zmarł dwa lata temu, Panie,
świeć nad jego duszą. Ale za życia zawsze był głupi. Powiedziałem, że według mnie zwierzę
nie robi absolutnie nic po prostu dlatego, że nie jest głodne, najadło się...
Zrobił zniecierpliwioną minę i pokręcił głową dwa albo trzy razy. – Według mnie jest to
R–4 – stwierdził. Znaczyło to, że wedle jego rozeznania zwierzę należało do czwartego
stadium klasy R rozwoju, a więc poziomu raczej niskiego; żeby pan lepiej mógł zrozumieć:
tego samego, co świstaki i ziemskie tchórze. Tymczasem MacLure napchał chlebak liśćmi i
jagodami; zdobył także próbkę wody, nabrawszy jej z pobliskiego źródła. – Jestem gotowy –
powiedział. – Ja też – zapewnił Horwitz. Dowódca wykonał kilka endopłyt, wie pan, takich
2
specjalnych fotografii, które rejestrują nawet wewnętrzną strukturę i metabolizm każdego
żywego organizmu, po czym wyprostował się i zaproponował powrót.
Wobec tego rozmontowałem klatkę i uwolniłem zwierzę, które natychmiast przyłączyło
się do swoich towarzyszy. Zwierzęta, wcale nie przestraszone, szły z nami przez całą drogę
powrotną. Kiedy wróciliśmy do bazy, słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem. Wszyscy
pozostali członkowie załogi byli na zewnątrz, leżeli na plecionkach i rozkoszowali się
południowym wiaterkiem. Również wśród nich były zwierzęta, które łaziły niewinnie po
polanie albo ganiały jak szczeniaki wokół teleskopowych podpór statku kosmicznego. Pani
doktor Almąuist chciała zabrać jednego ze sobą, ale dowódca przypomniał jej oschle, że
regulamin na to nie pozwala. Po paru minutach byliśmy już wszyscy na pokładzie, a ja
usiadłem przy ekranie wizyjnym, żeby rzucić ostatnie spojrzenie. Zwierzęta skupiły się
pośrodku polany i patrzyły wilgotnymi, żółtymi oczami w naszym kierunku. Siedziały tam
najzupełniej nieruchome. Kiedy jednak dowódca wydał rozkaz startu i cały kadłub Sifoer
Arrow zadrżał, zanim ekran zamglił się, zdążyłem zauważyć gwałtowne poruszenie wśród tej
gromady włochatych stworzeń: fikołki, koziołki, podskoki i małpie klaskanie w ręce. Siher
Arrow opuszczała planetę i nie było wątpliwości, że owe stworzenia tam na dole witały ten
fakt jak wyzwolenie.
Klaus D'Onofrio otarł usta wierzchem dłoni. Patrzył na mnie spode łba z miną obłudnego
kota, który ma właśnie schwytać kanarka.
– To wszystko? – skomentowałem, nadając głosowi możliwie najbardziej ironiczne
brzmienie.
D'Onofrio wcale się nie speszył. Poszperał w kieszeniach, jakby szukając papierosów.
Zamiast nich wyjął plik pożółkłych i zniszczonych kartek. Starannie je przejrzał, wyłowił
niebieskawy odcinek i pchnął go na środek stołu. – Tu są końcówki – rzekł – jeśli pan chce,
może pan sprawdzić archiwa Centrum Badań Przestrzeni, a w nich zapis dotyczący planety
K–128.
Zignorowałem jego słowa, jak również niebieską karteczkę. – To wszystko? –
powiedziałem, tym razem rozzłoszczony. – Pana opowieść jest naprawdę banalna, nawet
dziecko umiałoby wymyślić lepszą...
– To nie moja wina – usprawiedliwiał się D'Onofrio. – To, co przed chwilą
opowiedziałem, jest wersją oficjalną, zdeponowaną w archiwach. Ale jeśli mi pan postawi
następne piwo, opowiem prawdę, historię o tym, jak faktycznie miały się rzeczy i jak się nam
udało opuścić planetę po nieprawdopodobnym przeżyciu.
Zdałem sobie sprawę, że niechcący się uśmiechnąłem. Łobuz znał się na rzeczy, recytował
scenariusz wielokrotnie już powielany, ale robił to z wdziękiem i mimo kabotyń– skich
pomysłów – a może właśnie dzięki nim – wydawał się sympatyczny. Spojrzałem na zegarek.
Brakowało jeszcze pół godziny do przybycia ładunku, nie licząc dodatkowego czasu, który
musiałbym spędzić w oczekiwaniu na oclenie towaru.
– Cały zamieniam się w słuch – zapewniłem go, a kelner już podchodził z następnym
piwem.
D'Onofrio schował do kieszeni niebieską kartkę. Potem otworzył paczkę papierosów,
wyjął trzy i ustawił je pionowo pośrodku stołu. – Zróbmy krok wstecz – powiedział – i
3
wróćmy do momentu przed startem. Oto ja i dowódca, razem z MacLurem i Horwitzem
jesteśmy na ścieżce prowadzącej z powrotem do bazy, a miejscowe zwierzaki tworzą sztafetę.
Rozumie pan?
No więc przybywamy na polanę, a nasi towarzysze są tam, jak już powiedziałem,
wyciągnięci na plecionkach. Tyle że nie rozkoszują się świeżym powietrzem. Wydają się
pijani i ogłupiali, jakby padli ofiarą śpięczki hipnotycznej. Ale absurdalne, nie do przyjęcia,
było coś innego: na środku polany stały trzy statki kosmiczne, rozumie pan? Trzy Silver
Arrow, albo lepiej – nasza Silver Arrow trzykrotnie skopiowana.
D'Onofrio brodą wskazał trzy papierosy na środku stołu. – Były ustawione – sprecyzował
– jakby na wierzchołkach wyimaginowanego trójkąta równobocznego.
– Halucynacja przez indukcję, jak sądzę.
– Nic podobnego – zapewnił D'Onofrio – statki kosmiczne były realne, wszystkie trzy z
niezwykle solidnego stopu tytanowego. Ale dwa z nich były fałszywe...
Przyglądałem mu się zdumiony. Przez chwilę zapomniałem, że swindler żyje kłamstwami
i grą słów, ale tym razem D'Onofrio przesadził.
– Taki żart Sillian – wyjaśnił po chwili.
– Czyj?
– Och, przepraszam, K–128 była planetą ostatniej klasy i Horwitz widząc, że mieszkańcy
są trochę głupkowaci, żartobliwie ochrzcił ją mianem “Silly". Ale teraz nawet pan już widzi,
że rzeczy miały się nieco inaczej. Poza lile– patią i telekinezą Sillianie potrafili podwajać,
potrajać, a nawet powielać przedmioty po stokroć; potrafili też tworzyć zupełnie, z gruntu
nowe – z niczego. Także w środku statki kosmiczne były najdokładniej identyczne w każdym
najdrobniejszym szczególe. Zapewniam pana, że można było zwariować.
– To nie jest zadanie, które możemy tutaj rozwiązać – stwierdził dowódca. – Najlepszym
wyjściem jest podzielenie załogi na trzy grupy i natychmiastowy odlot wszystkimi trzema
statkami. Rozwiążemy tajemnicę później, kiedy będziemy w rozsądnej odległości od tej
planety fałszerzy.
Zaczęliśmy cucić uśpionych towarzyszy tłukąc ich po policzkach i po dobrej godzinie
masażu mózgu i kilku zastrzykach neuropu zdołaliśmy doprowadzić ich do porządku.
Tymczasem Sillianie podskakiwali wokół nas i przyglądali się z zaciekawieniem ale bez
stwarzania zamętu. Następnie, kręcąc się między plecionkami, składanymi krzesełkami i
pustymi butelkami Cristal Coli MacLure zauważył dziwną drobnostkę ustawioną na ziemi.
Przypominała dużą maszynkę do mielenia kawy, jeden z tych przedmiotów, które widuje się
za ladą baru; u góry miała przezroczysty plastykowy lejek. – A to co? – zawołał Horwitz.
Komendant również rzucił okiem na przedmiot, przez chwilę nie wiedział, co zrobić, i jak
zwykle wzruszył ramionami. – Nie traćmy czasu – powiedział. Już uformował grupy i właśnie
miał wydać rozkaz wejścia na pokład, kiedy jeden z Sillian wyskoczył ze stada i
zdecydowanym krokiem wszedł między nas. Był to ten z białą plamką na czole, ten sam,
którego trzymaliśmy w klatce.
– UWAGA! UWAGA! – głos rozbrzmiewał mi w głowie z piekielnym hukiem, nie było
sensu zatykać sobie uszu. Żadne słowo nie wydobywało się z jego ust – głos formował się
bezpośrednio w naszym mózgu, wyraźny i stanowczy.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin