Poul Anderson - Królowa powietrza i mroku.pdf

(544 KB) Pobierz
POUL ANDERSON
The Queen of Air and Darkness
(przełożył Darosław J. Toruń)
redakcja:
Wujo
(2015)
Przem
O
statnia poświata ostatniego zachodu słońca utrzyma się niemal do połowy zimy. Jednak
dnia już nie będzie i radość ogarnęła lądy północy. Otworzyły się kielichy kwiatów; barwna
jaskrawość na gałęziach cierniowca płomiennego; błękit stalowców, wyrosły z płaszcza broku
i deszczorostów kryjącego wzgórza; w dolinach nieśmiała biel niepocałujek. Pomiędzy nimi,
na mieniących się kolorami skrzydłach, śmigały trzepotki; jeleń królewski potrząsnął rogami i
zaryczał. Niebo między horyzontami pociemniało od purpury do czerni. Księżyce stały już
wysoko, oba niemal w pełni, mrozem połyskując na liściach i blaskiem rozpływając się po
wodach. Zrodzone dzięki nim cienie rozmazywały się w świetle zorzy – wielkiej kurtyny
jasności, obejmującej połowę niebios.
Na Kurhanie Wolunda, tuż pod wieńczącym go dolmenem, siedzieli chłopiec i
dziewczyna. Ich włosy, spływające do połowy pleców, wyblakłe od letniego słońca, jaśniały
uderzająco wyraźnymi plamami. Ich ubrane tylko w girlandy ciała, ciągle jeszcze brązowe po
lecie, zlewały się z ziemią, krzewami i skałami. On grał na kościanej fujarce, ona śpiewała.
Niedawno zostali kochankami. Mieli po jakieś szesnaście lat, ale o tym nie wiedzieli. Uważali
się za Zewnętrznych, a więc obojętnych na upływ czasu. Z tego, jak żyli kiedyś w krainach
ludzi, nie pamiętali nic albo niewiele.
Nuty z jego fujarki oplatały się wokół jej głosu:
Uwij czar,
Zamknij w nim
Rosę i pył,
Noc i siebie.
Strumyk obok kurhanu, niosący księżycowy blask ku ukrytej wśród wzgórz rzece,
odpowiadał im bystrzynami. Stado nietoperzy czarnym cieniem przemknęło pod zorzą.
Przez Obłoczne Błonia podskokami zbliżała się jakaś postać. Miała dwie ręce i dwie nogi,
jednak jej stopy były chwytne, a całe ciało, aż po koniec ogona i szerokich skrzydeł,
pokrywały pióra. Jej twarz, na wpół ludzka, była niemal całkowicie wypełniona wielkimi
oczyma. Gdyby Ayoch potrafił stanąć prosto, sięgałby chłopcu do ramienia. Dziewczyna
wstała.
– Niesie jakiś ciężar – powiedziała. Jej wzrok nie był przystosowany do ciemności tak
dobrze, jak wzrok istot urodzonych na północy, nauczyła się jednak korzystać ze wszystkich
sygnałów, jakie otrzymywała od swych zmysłów. Pomijając nawet to, że normalnie puk by
frunął, w jego spiesznych ruchach widać było ociężałość.
– I idzie z południa. – Chłopca ogarnęło podniecenie, nagłe jak zielony płomień, który
przeszedł przez gwiazdozbiór Lyrth. Pognał w dół zboczem kurhanu.
– Ahoj, Ayoch! – zawołał. – Jestem tu. Pasterz Mgły!
– I ja. Cień Snu – dziewczyna zaśmiała się, biegnąc za nim. Puk zatrzymał się. Jego
oddech zagłuszał szmery w zaroślach wokół niego. Z miejsca, w którym stał, uniósł się
zapach roztartej yerby.
1
– Szczęśliwe jest spotkanie u progu zimy – zaświstał. – Pomóżcie mi zanieść go do
Carheddin.
Wyciągnął przed siebie to, co niósł. Jego oczy przypominały dwie żółte latarnie. Kształt w
jego rękach poruszył się i zakwilił.
– O, dziecko – powiedział Pasterz Mgły.
– Takie samo jak ty kiedyś, synu, takie samo. Co to było za porwanie, ho, ho! – Ayoch
nadął się, dumny. – Było ich ze dwudziestu w tym obozie koło Martwego Lasu, wszyscy
uzbrojeni, i poza maszynami wartowniczymi mieli jeszcze wielkie, okropne psy, biegające
wolno, kiedy spali. Ja jednak nadleciałem z góry – a szpiegowałem ich, aż do chwili kiedy się
upewniłem, że garstka pyłu nasennego...
– Biedne maleństwo. – Cień Snu wzięła chłopca na ręce i przytuliła do swych małych
piersi. – Wciąż taki zaspany, prawda? – Chłopiec na ślepo poszukał jej sutki. Uśmiechnęła się
poprzez welon swych włosów. – Nie, jestem jeszcze zbyt młoda, a ty już za duży. Ale
poczekaj, najesz się do syta, gdy się obudzisz w Carheddin pod górą.
– Yo–ah – powiedział Ayoch miękko i cicho. – Ona już wyszła. Słyszała i widziała.
Nadchodzi.
Przykucnął, skulił się ze złożonymi skrzydłami. Po chwili ukląkł i Pasterz Mgły też
ukląkł, a potem Cień Snu, nie wypuszczając jednak dziecka z rąk.
Wysoka sylwetka przesłoniła księżyce. Przez chwilę Królowa przyglądała się klęczącej
trójce i ich łupowi. Dźwięki wzgórz i pól wycofały się z ich świadomości, aż zaczęło im się
wydawać, że mogliby usłyszeć, jak syczą światła północy. W końcu Ayoch szepnął:
– Czy dobrze zrobiłem. Matko Gwiazd?
– Jeżeli ukradłeś dziecko z obozu pełnego maszyn – odpowiedział piękny głos – to
ukradłeś je ludziom z dalekiego południa, którzy mogą nie puścić tego płazem tak łatwo jak
tutejsi.
– Ale co mogą na to poradzić, Sypiąca Śniegiem? – spytał puk. – Jak nas wyśledzą?
Pasterz Mgły podniósł głowę i powiedział dumnie:
– Poza tym teraz oni również czują przed nami strach.
– To takie słodkie maleństwo – powiedziała Cień Snu. – A my potrzebujemy więcej takich
jak on, prawda, Gwiezdna Pani?
– Któregoś zmierzchu to musiało się zdarzyć – zgodziła się ta, która stała ponad nimi. –
Zabierzcie go i otoczcie opieką. Przez ten znak – zrobiła znak – należy on do Mieszkańców.
Ich radość została uwolniona. Ayoch wywinął kozła i wylądował pod trzęsoliściem.
Wspiął się na jego pień, potem na gałąź, przysiadł, na wpół ukryty za zasłoną bladych,
niespokojnych liści, i radośnie zapiszczał. Chłopiec i dziewczyna ponieśli dziecko ku
Carheddin, biegnąc długimi, spokojnymi susami, które jemu pozwalały grać, a jej śpiewać:
Wahali, wahaii!
Wayala, laii!
Skrzydło na wietrze
W niebiosach wysoko,
krzycząc i piszcząc
2
gnaj włócznie deszczu,
we wrzawie się zanurz,
i płyń ku srebrem księżyców posiwiałym drzewom
i cieniom pod nimi, ciężkim od snów.
i zjednocz się, wkołysz w plusk fal na jeziorach,
w których gwiazd światło nurkuje i tonie.
Barbro Cullen weszła i mimo żalu i gniewu, które ją trawiły, zamarła z osłupienia. W
pokoju panował bałagan. Sterty gazet, taśm, szpul, kodeksów, pudeł na fiszki, zabazgranych
papierów piętrzyły się na każdym stole. Niemal wszystkie półki i zakamarki pokryte były
kurzem. Pod jedną ze ścian stał stół laboratoryjny z mikroskopem i sprzętem. Zauważyła; że
ten sprzęt był sprawny, choć zaskakujący w biurze. Poza tym wydzielał delikatny, ale
wyraźnie wyczuwalny zapach chemikaliów. Dywan był poprzecierany, meble zniszczone.
Taka miała być jej ostatnia szansa?
Potem nadszedł Eryk Sherrinford.
– Dzień dobry, pani Cullen – powiedział. Jego głos był suchy, uścisk dłoni mocny i
pewny. Miał na sobie wypłowiały kombinezon, ale to jej nie przeszkadzało. Nie zdradzała
przesadnej dbałości nawet o swój własny wygląd, może poza jakimiś specjalnymi okazjami.
(A czy kiedykolwiek będzie jeszcze jakąś miała, jeżeli nie odzyska Jimmiego?) Natomiast
niczym kot przestrzegała czystości osobistej.
Z kurzych łapek w kącikach jego oczu promieniował uśmiech.
– Proszę wybaczyć mi kawalerski styl gospodarzenia. Na Beowulfie mamy, a w każdym
razie mieliśmy, specjalne maszyny, więc nie zdołałem nabrać odpowiednich przyzwyczajeń.
A nie chcę nikogo wynajmować, żeby mi przestawiał sprzęt. Wygodniej pracować poza
domem, niż dbać o oddzielne biuro. Nie usiądzie pani?
– Nie, dziękuję. Nie mogłabym – mruknęła.
– Rozumiem. Jednak jeśli pani pozwoli, ja najlepiej funkcjonuję w pozycji sprzyjającej
relaksowi.
Opadł na fotel, zgiąwszy się jak scyzoryk. Jedną z długich nóg przerzucił przez kolano
drugiej. Wyjął fajkę i nabił ją tytoniem z kapciucha. Barbro zdziwiła się, że Sherrinford pali
tytoń w tak przestarzały sposób. Gdzie jak gdzie, ale na Beowulfie powinni mieć nowoczesne
urządzenia, na jakie na Rolandzie jeszcze nie mogli sobie pozwolić. No cóż, stare zwyczaje
mogły oczywiście przetrwać. Jak pamiętała z lektury, w koloniach było to nagminne. Ludzie
ruszyli ku gwiazdom w nadziei zachowania tak niemodnych rzeczy jak ojczysty język, rządy
konstytucyjne czy racjonalna cywilizacja techniczna...
Sherrinford wyrwał ją ze zmąconego zmęczeniem, bezładnego zamyślenia.
– Musi mi pani przedstawić szczegóły swojej sprawy, pani Cullen. Powiedziała mi pani
tylko tyle, że pani syn został porwany, a wasza miejscowa policja nic w tej sprawie nie
zrobiła. Poza tym znam tylko kilka najbardziej oczywistych faktów, takich jak to, że jest pani
wdową, a nie rozwódką, że jest pani córką pionierów z Ziemi Olgi Ivanoff, utrzymujących
jednak ścisłą więź telekomunikacyjną z Przystanią Bożego Narodzenia, że otrzymała pani
3
wykształcenie w jednej z dyscyplin biologicznych i że miała pani kilkuletnią przerwę w
podjętej ponownie dopiero ostatnio pracy w terenie.
Wpatrywała się ze zdumieniem w jego twarz, w wystające kości policzkowe, orli nos,
szare oczy, czarne włosy. Zapalniczka zrobiła "skrrt" i rozbłysła płomieniem, który zdał się
wypełniać cały pokój. Na tej wysokości ponad miastem panowała cisza, przez okna sączył się
zimowy półmrok.
– Skąd, na kosmos, pan to wie? – usłyszała swoje pytanie. Wzruszył ramionami.
– Moja praca – powiedział, przybierając pozę, z której był znany, pozę wykładowcy
podczas odczytu – polega na dostrzeganiu i kojarzeniu szczegółów. W ciągu tych stu lat
ludzie na Rolandzie, przy ich tendencji do łączenia się w grupy zgodnie z pochodzeniem i
nawykami kulturowymi, wykształcili regionalne różnice akcentów. U pani słychać ślady
olgańskiej gardłowej wymowy spółgłoski "r", ale samogłoski wymawia pani nosowo, w
sposób charakterystyczny dla tutejszego regionu. Mimo że mieszka pani w Portolondonie. To
sugeruje, że w dzieciństwie miała pani stałą styczność z wymową stołeczną. Wspomniała mi
pani, że była członkiem ekspedycji Matsuyamy i że zabrała pani ze sobą swego synka.
Zwykłemu technikowi nie pozwolono by na to, a więc pani musiała być na tyle cenna, że
przymknięto oczy na dziecko. Ekspedycja prowadziła badania ekologiczne, stąd wniosek, że
jest pani związana z naukami przyrodniczymi. Z tego samego wnoszę, że musiała pani mieć
wcześniejsze doświadczenie w pracy w terenie. Jednak pani skóra jest jasna, nie nosi śladów
ogorzałości, której się nabiera podczas długotrwałego przebywania w promieniach tego
słońca. Musiała więc pani dość długi okres przed wyruszeniem na tę nieszczęsną wyprawę
spędzić głównie pod dachem. A co do wdowieństwa – nie wspomniała pani ani razu o swym
mężu, a przecież miała pani mężczyznę, którego do dzisiaj ceni pani na tyle, by nosić
zarówno obrączkę, jak i pierścionek zaręczynowy.
Jej oczy zaszły mgłą i zapiekły. Ostatnie słowa znów przywołały obraz Tima –
ogromnego, łagodnego, wiecznie uśmiechniętego. Musi odwrócić wzrok od tego człowieka,
spojrzeć w okno.
– Tak, ma pan rację – zdołała powiedzieć.
Mieszkanie znajdowało się na szczycie wzgórza, wznoszącego się nad Przystanią Bożego
Narodzenia. Poniżej opadało miasto, ścianami, dachami, archaicznymi kominami,
jaśniejącymi światłem lamp ulicami, rozjarzonymi ślepiami pojazdów, coraz niżej, aż do
portu, po łuk Zatoki Śmiałków i statki, płynące do i z Wysp Podsłonecznych oraz dalszych
regionów błyszczącego jak rtęć w poświacie znad zachodniego horyzontu Oceanu
Północnego. Stojący w pełni Olivier wznosił się szybko – cętkowana pomarańczowa tarcza.
Bliżej zenitu, którego nigdy nie osiągnie, będzie promieniował barwą lodu. Alde, z pozoru
dwukrotnie większy niż w rzeczywistości, był cienkim sierpem, wiszącym tuż przy Syriuszu,
który z kolei, jak pamiętała, znajdował się blisko Ziemi. Ale Ziemi nie można zobaczyć bez
teleskopu...
– Tak – powiedziała poprzez dławiący gardło ból – mój mąż nie żyje już od czterech lat.
Nosiłam nasze pierwsze dziecko, gdy zabił go uciekający na oślep monocerus. Wzięliśmy
ślub trzy lata wcześniej. Spotkaliśmy się, gdy oboje przebywaliśmy na uniwersytecie – wie
pan, transmisje z centrum szkolnego mogą zapewnić tylko elementarne wykształcenie...
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin