Sportes Morgan - DRYFUJĄCE KONTYNENTY - WPŚ.rtf

(791 KB) Pobierz

Morgan

Sportes

Dryfujące kontynenty

Agadir. Nigdy nie byłem dobry z geografii. Przez długi czas proste pojęcia wschodu i zachodu, strony prawej i lewej nacechowane były w moim umyśle jakąś dwuzna­cznością, pozostawały całkiem niejasne. Dobrą chwilę stałem nieraz przed planami paryskiego metra, tymi wielkimi cartes du Tendre pokrytymi siatką żółtych, czerwonych i zielonych linii, próbując ustalić, na którym brzegu Sekwany znajduje się Łuk Triumfalny, wieża Eiffla i moja własna osoba, z trudem bowiem przycho­dziło mi określić swe położenie w stosunku do rzeki i jej źródła. Lasek Buloński i Lasek Vincennes, położone na przeciwległych krańcach paryża, zdawały się walczyć w moim umyśle niczym dwaj wielcy starożytni wojowni­cy, bawiąc się ze stronami świata w „cztery kąty, a piec piąty”, przekształcając się jeden w drugi, zmieniając miejsce i rolę w tym nie kończącym się pojedynku myślowym, tym dialogu przedmiotu z lustrem, jaki prowadziły we mnie wschód i zachód, północ i południe, które myliłem ze sobą niczym busola oszalała w pobliżu pola magnetycznego.

W San Francisco (aż tam rzuciły mnie życiowe do­świadczenia w czasie długiego żeglowania po lądach!) pewnego wieczoru latem 1982 roku ujrzano moją ciemną sylwetkę o długich romantycznych włosach przechyloną niczym gargulec gotyckiej katedry nad balustradą mostu Golden Gate; zwrócony byłem przodem do Oceanu Spokojnego, a twarz moją rozświetlała nie tyle łuna

zniżającego się ku zachodowi słońca (które w pewnego rodzaju dostrzegalnej aliteracji nadawało ogromnemu szkieletowi wiszącego mostu kolor cennego kruszcu, do jakiego nawiązuje jego nazwa), co owa myśl, która promieniowała ze mnie niczym złota aureola z ikony: słońce zachodzi tam, gdzie... wschodzi! Oto Orient budził się już w brzasku nowego dnia, kiedy w Agadirze, na dalekim zachodzie Afryki Północnej, gdzie miała zakoń­czyć się moja legendarna odyseja wokół świata — zdaniem jednomyślnej na ten temat prasy „bardziej porywająca i zaskakująca niż przygody samego Hannona i Ulissesa” — wybijała akurat północ. Niewątpliwie to ten pozorny paradoks, jaki pojawił się nagle na widnokręgu mojej głowy, spowodował we mnie (według zeznań licznych mijających mnie wówczas gapiów) wybuch sejsmicznego śmiechu, który wstrząsnął moją ziemską powłoką rozpa­czliwie uczepioną obiema dłońmi poręczy mostu. Podob­no z błędnym wzrokiem i zmierzwionym włosem za­cząłem wtedy chodzić we wszystkich kierunkach, wywi­jając ramionami jak skrzydłami wiatraka i zaczepiając przechodniów, w większości opalonych kalifornijskich studentów w jaskrawych dresach i sportowym obuwiu, którzy kończyli na moście Golden Gate swój codzienny bieg po zdrowie. Podobno lewą ręką złapałem też za ramię jakiegoś przerażonego emeryta, który potrząsał w powie­trzu wędką nie mogąc wyzwolić się z uścisku mojej pięści, siła jej bowiem wydała mu się, by użyć tu jego własnych słów, „nadprzyrodzona”.

Sparaliżowany strachem, miał rzekomo poddać się bez szemrania „dziwacznym” delikatnie mówiąc „kaprysom", jakich dopuściłem się na jego osobie; w szczególności ująłem czubek jego łysej jak globus głowy między kciuk i palec wskazujący prawej dłoni ściskając go w ten sposób jak obcęgami (albo jak cyrklem, którym posługują się paleontolodzy przy pomiarach prehistorycznych czaszek), a potem delikatnie pogłaskałem go po czole i potylicy, jakby chcąc się upewnić, że są okrągłe. Nie przestawałem jednocześnie wydawać z siebie „szyderczego śmieszku”. Wszyscy świadkowie wspominali o tym „szyderczym śmieszku”, ale żaden z nich nie umiał przytoczyć wypo­wiadanych przeze mnie wówczas bezładnych słów. Nale-

10

ży odnotować zeznania młodej studentki z uniwersytetu w Berkeley, która porównała moje oczy, wówczas puste i wytrzeszczone, „do białych gałek, jakie widuje się zamiast oczu u niewidomych”. Ze swej strony mogę dodać —

o              ile sobie przypominam — że w chwili, gdy olśniła mnie „myśl”, odniosłem wrażenie, iż mój mózg pomieścił całą siłę wybuchu atomowego: posiadłem prawdę. Tego ro­dzaju „atak” zbliżony do epilepsji (jeśli wierzyć klinicy­stom, których zafascynował, rzecz jasna, mój przypadek) nie może być tak po prostu wywołany (jak będziemy mieli okazję przekonać się później) tym nagłym, zbyt uprasz­czającym sprawę odkryciem dwuznacznego stosunku słów do rzeczy (w danym wypadku względności pojęć Wscho­du i Zachodu), do jakiego nawiązuje dość trafnie żart francuskiego humorysty, który dziwił się, że Anglicy nadają swym ulicom i placom nazwy upamiętniające „porażki” takie, jak Waterloo i Azincourt!

A przecież związany byłem z tym światem, któremu Zachód poprzez swą potęgę narzucił niemal wszędzie „swój” kalendarz, „swój” system obliczania czasu (przyj­mując za uniwersalny czas południka Greenwich, które­mu na antypodach odpowiada tajemniczym echem zagu­biona na Oceanie Spokojnym łamana, mityczna linia zmiany daty); Zachód ten nie tylko pokroił glob ziemski niczym ogromną dynię na dwadzieścia cztery plastry stref czasowych, tak jak pokrył go uprzednio siatką granic swych kolonii, granic wyciętych pod kątem prostym w brzuchu dżungli i w piaskach pustyni, lecz poddał jeszcze całą rzeczywistość dyktaturze swych pojęć zbudowanych na ruinach starych cywilizacji, jakie uprzednio zburzył lub w każdym razie chylące się doprowadził do ostate­cznego upadku, narzucając naszej planecie po raz pierw­szy w jej historii nie tyle uniwersalność jakiejś kultury, co brak wszelkiej kultury, czego najbardziej bezwstydne przejawy widziałem w Agadirze, miejscowości kąpielowej Maghrebu, od której rodzonych i przyrodnich sióstr aż roi się pod wszystkimi szerokościami geograficznymi i gdzie pozorny a tandetny luksus Grand Hoteli, zbudowanych pośpiesznie na jedną modłę, stroi się w kilka niejasnych symboli miejscowego folkloru umieszczonych tam ni­czym iluzjonistyczne malowidło, by zaspokoić złudne

U

pragnienie „odmiany”, jakie żywią całe pułki turystów obnoszących swe aparaty fotograficzne i porażoną słoń­cem skórę, wielkimi hordami prowadzonych na letni wypas nowych anonimowych barbarzyńców, u których widoczne różnice językowe i rasowe przesłaniają już tylko powszechne podobieństwo w obrębie ich nowej zwycię­skiej klasy rozrastającej się wszędzie w różnych biurokra­tycznych lub drobnomieszczańskich wcieleniach owej middle-class — bez wątpienia najuboższej pod względem intelektualnym i kulturowym grupy społecznej, jaką wytworzyła cywilizacja.

Jeszcze dziś w godzinie zmierzchu dojrzeć można chudą, czarną postać o długich romantycznych włosach i profilu gargulca błądzącą wśród pożeranych przez piasek ruin starej kazby Agadiru, górującej (z opustosza­łego wzgórza, gdzie niegdyś ją zbudowano) nad całą panoramą miasta, którego kręte uliczki i wymarłe suki zostały zastąpione przez wyznaczone pod sznur aleje ze stojącymi po ich bokach na baczność białymi wieżowca­mi, tymi piramidami ery nowożytnej wzniesionymi już nie dla faraonów czy azteckich bogów, ale na cześć spekulacji gruntami, jak gdyby owo trzęsienie ziemi, które zniszczy­ło całe miasto na początku lat sześćdziesiątych, skazując na śmierć, w symbolicznej ofierze, dziesiątki tysięcy osób, było tylko geologiczną metaforą poprzedzającą nadejście społecznych wstrząsów, jakim poddany będzie kraj z każdym dniem coraz bardziej podporządkowany pra­wom światowego rynku, gdzie osoby i rzeczy, cudzo­ziemscy robotnicy i próżnujący turyści wymieniają się i mylą ze sobą w powszechnej abstrakcji pieniądza; ten rozległy ruch, w którym wszystkie kultury mieszają się i jedna zaciera drugą, naśladowało w jakimś sensie, o ile on sam nie był naśladowcą tego zjawiska, powolne przemieszczanie się o jakiś centymetr rocznie kontynentu afrykańskiego dryfującego w stronę Hiszpanii, a rytualne wstrząsy tego przemieszczania odczuł w jakimś przełomo­wym miejscu Agadir.

O              czym tak marzyła oparta łokciami o ruiny starego meczetu moja długonoga osoba odcinająca się czarno na tle zachodzącego słońca? Pod stopami kamienisty teren zdawał się poruszać niczym latający dywan, unosząc mnie 12

L

jf

me tyle tam, na Florydę, na drugi stok płonącego czerwienią Oceanu (lub bardziej na południe, do budzące­go jeszcze wciąż tęsknotę Veracruz w Meksyku, miasta

0              placach z arkadami, rozbrzmiewających śpiewem gitar, gdzie spotkałem Violetę...), co w długi prehistoryczny sen, w którym na nowo przeżywałem tysiącletnie trzaski skorupy ziemskiej, powolny i bolesny poród sprzed pięciuset milionów lat, kiedy to narodziło się siedem mórz

1              trzy kontynenty połączone niegdyś w archikontynent Gondwanę, jaki uczeni abstrakcyjnie zrekonstruowali przystawiając do siebie kontury Eurazji, Ameryki i Afryki, tak jak odtworzono in vitro mityczny język indoeuropej- ski na podstawie idiomów, które, jak przypuszczano, po­chodziły z niego. Globus mojej czaszki, otoczony aureolą złotych promieni, oparty o oś wskazującego palca przy­tkniętego do prawej skroni jak lufa rewolweru, pękał ze wszystkich stron, niczym ruszający lód na rzece, na mnóstwo elementów dziecięcej układanki — w powszech­nym chaosie, gdzie strefy czasowe i południki mieszały się, myliły i znosiły; cały ten umowny system, jaki jest naszym chlebem powszednim, a ogólnie rzecz biorąc, każdy rodzaj języka, na jaki dzieli się nasz świat, zaczynał sunąć swobodnie po świecie odtąd bezimiennym, gdzie i ja znikałem (co pozostało z tego śmiechu wartego, ja"?), bo właśnie nie mogłem już niczego nazwać. Rzeczywistość zapadała się pod formami słów, które ślizgały się po całej rzeczywistości. Byłem zgubiony. Czyżby ostatecznie zgu­biony?

Jak oszalała chorągiewka na dachu obracałem wystra­szoną twarz na wszystkie strony, na wszystkie cztery strony świata. Z trudem dałoby się mnie rozpoznać za dużymi ciemnymi okularami, postawionym kołnierzem nieprzemakalnego płaszcza i w miękkim pilśniaku, który wcisnąłem właśnie na oczy...

Zachód. Wylądowałem w Meksyku 30 czerwca 1982 roku (o czym świadczy stempel przyłożony przez lokalne władze na siedemnastej stronie paszportu odnalezionego niedawno w mieszkaniu w Agadirze po mojej tajemniczej ucieczce z Maroka). Jak Hernán Cortés, którego nazwi­sko rymuje się idealnie z moim (co nie jest wcale przypadkiem!), opuściłem Europę owego lata 1982 roku, by udać się do Ameryki, nie mając zamiaru zawrócić z drogi. Cortés wyciągnął swe statki na brzegi Jukatanu, ja zaś zadowoliłem się wykupieniem biletu na samolot „w jedną stronę” Paryż—Veracruz i tylko jedną noc tranzytu spędziłem na terytorium USA, w Miami. Pomysł słynnej Podróży dookoła Świata jeszcze nie zakiełkował w moim tytanicznym mózgu. Bez celu, bez kompasu, nie wiedziałem, dokąd zdążam. Jednak wśród mgły, określa­nej często jako „epistemologiczna”, zalegającej mój dege­nerujący umysł, z trudną do wytłumaczenia natarczywo­ścią jawił się i umacniał projekt (podobny w pewnym sensie do projektu Kolumba, który chciał dotrzeć do Kataju lub Zipango — Chin i Japonii — drogą na zachód), by szukać wcale nie wczorajszego dnia. lecz wschodu na zachodzie; obsesja Azji, gdzie spędziłem długie lata, nie przestawała dręczyć mnie nawet wtedy, gdy odwrócony od tego kontynentu plecami, zdążałem w jego kierunku obierając królewską drogę słońca: będę badał aż po Lewant szlaki Zachodzącego Słońca.

Kiedy przybyłem na lotnisko w Veracruz (przekroczy­wszy, tym razem! bez przeszkód zwrotnik Raka), czyż nie

miałem, na widok pierwszej napotkanej twarzy meksy­kańskiej (twarzy małej dziewczynki) tego naiwnego i, jeśli dobrze się zastanowić, niepokojącego odruchu, żeby wyeliminować w myśli (z niemal nazistowską brutalnością szefa obozu koncentracyjnego oddzielającego po przyby­ciu transportu więźniów zdrowe aryjskie ziarno od semi­ckiego chwastu) jej rysy świadczące o skrzyżowaniu z rasą iberyjską, aby po dokonaniu topograficznej niejako ana­lizy jej oblicza spróbować odnaleźć pod jego indiańską morfologią mongolską lub syberyjską facies, która po­twierdziłaby teorię o zaludnieniu Ameryki przez plemio­na, które przybyły z Orientu przed ponad pięćdziesię­cioma tysiącami lat, pokonując typo-geograficzną kreskę Cieśniny Beringa, łączącą na północy Alaskę i Syberię, Wschód i Zachód, a więc w danym wypadku kontynenty amerykański i azjatycki?

Ale, o dziwo, to nie Wschód ani Zachód ofiarowało mi miasto Veracruz, otwierając przede mną wraz z ramiona­mi Violety swe rozległe, otoczone arkadami place roz­brzmiewające dźwiękiem gitar, marimbas, śpiewem pija­nych mariachis, marynarzy i dziwek. Snując się od baru do baru, od jednej ulicznej orkiestry do drugiej, od baru Regis do kawiarni Parroquia i od Palacio do Imperialu na zocalo, gdzie kłębił się różnobarwny tłum wydzielający ciężką woń kobiet (która przypomina zapachy, jakimi przesycone są hiszpańskie ramblas w Walenęji czy Alican­te w porze paseo — przechadzki), odnalazłem na „drugim brzegu” Atlantyku zapach, muzykę, kolory Basenu Śród­ziemnomorskiego, będącego centrum mojej osobistej kosmogonii, a zarazem kolebką starych cywilizacji euro­pejskich i islamskich—ale było to coś tak bardzo różnego od najeżonych smutnymi i demokratycznymi gmachami dla turystów obecnych wybrzeży Maghrebu, Grecji, Hisz­panii czy Lazurowego Wybrzeża! Było to wybrzeże Morza Śródziemnego takie, jakie istniało zapewne na początku naszego stulecia, ze swą skrajną nędzą, lecz i pełnymi blasku świętami. Pokonując dzięki cudownemu pośrednictwu samolotu dziesiątkę stref czasowych, prze­byłem wstecz tyle samo dziesiątków lat. Posuwając się naprzód w przestrzeni, cofałem się w czasie. 1 z właściwą mi afektacją i tym głębokim wyczuciem teatru, o którym

18

napomyka wielu moich biografów z roku 2000 (często nie rozumiejąc jego metafizycznej głębi), ja sam przebrałem się (wyrzucając ciemne okulary i nieprzemakalny płaszcz tajnego agenta) za bohatera z początku stulecia, powie­dzmy z lat trzydziestych. Ostrzygłem się u veracruskiego fryzjera, każąc sobie obciąć długie romantyczne kosmyki i przygładzić kasztanowate włosy za pomocą pomady, ta zaś nadała im w światłach meksykańskiej nocy jakiś metaliczny wygląd, a to z powodu stalowego połysku pukli bez zarzutu ulizanych na głowie w tłuste i lepkie arabeski. Włożyłem błyszczącą koszulę, czerwoną w żółte kwiaty, skrojoną z przepaski na biodra znalezionej nie­gdyś ńa malajskim targu, wciągnąłem spodnie i kremową marynarkę (podobną mniej więcej do marynarki Lor­da Jima Conrada lub Mokhene'a Morgana Sportesa) i wpiąłem do butonierki nieskazitelnie białą gardenię kupioną od małej dziewczynki w łachmanach, która pojawiła się w moim polu widzenia, jakby prosto z filmu czerpiącego natchnienie z realistycznej literatury Euge­niusza Sue lub Dickensa. Roztaczając wokół wściekłą woń jaśminowych perfum, jakimi spryskał mnie fryzjer, czując się świeżo i zwycięsko w łagodnym cieple wieczoru, z królewską rozkoszą wdychałem pełną piersią, wydętą niczym rozpięty żagiel, morskie powietrze wiejące od portu: byłem Hernanem Cortesem!

1 właśnie od tego miasta, nie opodal którego przybił on do brzegu w Wielki Piątek 22 kwietnia 1519 roku, w zaraniu szesnastego wieku, miałem rozpocząć podbój Meksyku. Nie poruszałem się tu jak po całkiem obcym kraju. Już przed kilkoma tygodniami (to wtedy wpadłem na pomysł wyjazdu do Ameryki Łacińskiej) zacząłem zapuszczać się na ten niezmierzony, jeszcze mi nie znany kontynent, dzięki słowom, jakie pewnego wieczoru wymie­niłem w syjamskiej restauracji Chiengmai w Paryżu (do niej to zapraszałem niezmiennie młode kobiety, które zamierzałem uwieść, w tym okresie mojego życia, zacho­wanym w pamięci potomnych pod nazwą „okresu don- żuańskiego") z pewną baby-silter, latynoamerykańską studentką, która dała mi sposobność porozmawiania w języku hiszpańskim nie używanym już przeze mnie od czasu wakacji spędzanych często w młodzieńczych latach

19

w Andaluzji. Brnąłem w ten dialog niczym Europejczyk błądzący w tropikalnej dżungli, gdzie ciernistymi krzewa­mi, lianami i zaroślami były. właśnie te hiszpańskie wyrazy, i zdawało mi się, że wymawiając owe słowa, wydobywając je całkiem zakurzone z zapomnianej szufla­dki mej pamięci, budzę ich brzmieniem płochliwy i wielo­barwny lot (jak lot egzotycznych ptaków) ich znaczenia, pełnego świeżości i entuzjazmu dzieciaka niegdyś ich używającego, znaczenia, które zachowało się w tych słowach; to było tak, jakby te wielkie prehistoryczne mamuty, co przetrwały w syberyjskiej ławicy lodowej wraz ze swymi uszami, ciałem, sierścią, tłuszczem i zębami, odżyły i zaryczały radośnie w chwili ich odkrycia. Francuz, który w syjamskiej restauracji w Paryżu w rozmowie z latynoamerykańską dziewczyną wyrażał swe myśli po hiszpańsku (czy pamiętasz, Maleno?), nie był tym, który zwracał się po francusku czy też po syjamsku do kelnera przynoszącego i wynoszącego dania owiane miłą wonią wschodnich przypraw. Istota ludzka utkana jest tyleż z komórek co i ze słów. Hiszpańska tkanka mojego umysłu miała inny urok niż jego tkanka z Ile-de- -France. Młodzieńcze lata odżywały nagle we mnie w tych obcych słowach, jakich nie używałem już od tychże młodzieńczych lat. Cofając się jednak na osi czasu w miarę, jak toczyła się nasza rozmowa, chronologicznie wymawiając te wyrazy, które wysypywały się z moich ust niczym wagony wyjeżdżające z tunelu i sunące po równo­ległych i syntagmatycznych liniach szyn, poruszałem się również w przestrzeni: od nie istniejącej już Hiszpanii mojej młodości ku przyszłemu i nieznanemu Meksykowi, jako że Malena, przesuwając między naszymi wargami, niby w lingwistycznym pocałunku, swój język (język jej przodków), sprawiała jednocześnie, że nabrzmiewał on nowymi “dla mnie znaczeniami, nieznanymi barwami i klimatem sprowadzonymi zza Atlantyku —jak te owoce tropikalne, które można kupić u Fauchona w luksuso­wym sklepie kolonialnym w Paryżu — obdarzając w ten sposób stary, skostniały dialekt kastylijski (odmłodzić potrafili go tylko wielcy pisarze latynoamerykańscy) całą barokową i egzotyczną świetnością dawnych kolonii hiszpańskich.

Kiedy wylądowałem w Veracruz i postawiłem stopę na głównym placu, czy zocato, stało się tak, jakby w pewnym sensie owe hiszpańskie słowa, zapisane w mej pamięci i obudzone na kilka chwil przy okazji dyskusji w paryskiej restauracji, dopasowały się do swej prawdziwej treści, odkąd używałem ich na tej właśnie ziemi, gdzie miały swe korzenie (lub gdzie w każdym razie poczęły je zapuszczać wraz z przybyciem konkwistadorów).

Dryfując przez Atlantyk — niczym gigantyczne płyty tektoniczne sunące przez oceany wskutek podmorskich erupcji — formy tych hiszpańskich słów wymówionych w pewien wieczór pijaństwa w Paryżu ustawiły się obok pojęć, przedmiotów, istot, do których się odnosiły, i na meksykańskiej ziemi nabierały prawdziwego sensu składającego się z zapachów, muzyki, koloru i krwi. Najbardziej zdumiewające w osobowości tego, którego Violeta nazwie Rudolfem Valentino (z powodu moich włosów wówczas bez wątpienia wypomadowanych), było to, że w moim mózgu (gdzie myśli rozproszone były jak Wyspy Egejskie lub Fidżi) rodziły się tego rodzaju refle­ksje, posuwające analizę aż do schizofrenicznego maja­czenia, gdy tymczasem fizycznie i moralnie chłonąłem z rozkoszą wszystkimi porami skóry upał veracruzańskiej nocy. Podczas gdy ciało Valentina, jego uszy, nos świętowały, jakiś demon ukryty w odległym nieznanym zwoju mózgowym na obszarze mego umysłu zdawał się pobudzać tenże umysł i przemieniać go w rodzaj rzeźni­czego młynka do mielenia mięsa, usiłującego przekształcić w analityczną mielonkę całą rzeczywistość; ta zaś, buntując się, wyrosła nagle przede mną ze środka placu Veracruz, niczym czarny diabełek wyskakujący z pudełka, pod postacią zachwycającej Metyski o kędzierzawych włosach wskazujących na jej afrykańskie pochodzenie. Chodząc od paru godzin kołyszącym się krokiem od baru do baru na zocato, gdzie zapijałem się ciężkim i zbyt słodkim winem, spostrzegłem ją siedzącą wraz z dwiema czy trzema koleżankami na otaczającym kwietnik betono­wym murku, skąd wszystkie łowiły spojrzenia mężczyzn, którzy krążąc wokół nich niczym konie na karuzeli, mieszali się z tłumem ślepców trzymających na sznurkach bukiety różnokolorowych balonów napełnionych gazem

nędznych chłopaczków sprzedających gumę do żucia lub zachwalających kosze z pieczonymi krewetkami, starych kobiet kłaniających się klientom różowymi i jasnoniebie­skimi chorągiewkami puszystej waty cukrowej nawiniętej na bambusowe patyki, osób, które przeciwstawiały swą nędzę (w sposób równie karykaturalny co na freskach malarza rewolucyjnego Diego Rivery) krzykliwemu bo­gactwu zamożnych mieszczan obnoszących na włocha­tych piersiach złote łańcuchy i medaliki i ciągnących za sobą małżonki przebrane u najlepszych krawców. „Leila, me llamo Leila — nazywam się Leila”, powiedziała do mnie ładna czarna diablica rodem z Karaibów. I to wszystko znów zaczęło się obracać, a mój umysł kręcić się we wszystkich kierunkach oszalałej róży wiatrów: Leila, jak to arabskie słowo („noc”), będące zarazem imieniem jednej z pierwszych kobiet arabskich, jakie miałem poznać w Agadirze, wylądowało aż tu, w Meksyku, po to, by określić tę Metyskę, w której płynęła też krew murzyńska, indiańska i hiszpańska? Tę refleksję przerwało nagle dzikie zderzenie z jakimś herkulesem o złocistych włosach, holenderskim marynarzem, wcale nie Holendrem tuła­czem, lecz siłaczem, który pijany w trupa, wściekły i śmiejący się jednocześnie, porwał mi sprzed nosa dziewczynę (ani chybi swoją kochankę, która zapewne wystawiła go do wiatru), chwytając ją w pasie niczym maleńką laleczkę i obracając ponad swą głową ze wspa­niałą werwą (budząc we mnie, człowieku wykształconym, skrytą zazdrość o barbarzyńskie piękno) i porywczością Nicolas van Horna, Laurent le Gaffa i innych korsarzy, którzy u schyłku XVII wieku niespodziewanie wylądowa­

li              w Veracruz i przez trzy dni oddawali się tu szalonej orgii, zabójstwom, gwałtom, grabieży i pijatykom. Jak chmura zakrywająca na krótką chwilę słońce, wielowie­kowy żagiel ich statku widma przesunął się pośród tysiącletnich pomruków morza, które docierały aż tu i zalewały wrzący od ludzkiego gwaru środek zocalo, skąd zniknęli już na zawsze, nigdy więcej ich nie ujrzę, never more-1 jakby porwani magiczną siłą teatralnej maszy­nerii mała czarna diablica o dziwnym islamskim imieniu i jasnowłosy duch wysokiego holenderskiego marynarza.

22

 

4 S & 'n

 

 

 

 

 

 

 

 

ipę

fjHf

HUMS

SWA

•H

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin