Cortazar Julio - EGZAMIN - WPŚ.rtf

(1439 KB) Pobierz

Cortazar Julio

EGZAMIN

 

 

Zamiast wstępu

Egzamin został napisany około 1950 roku w Buenos Aires, w którym to miejscu fantazja nie musiała wiele dodawać do rzeczywistości, celem uzyskania obrazu, z jakim się zetknie czytelnik.

Jako że wydanie książki nie było wtedy możliwe, przeczytało ją tylko paru moich przyjaciół. Później z oddalenia dowiedziałem się, że przyjaciele ci uznali pewne epizody książki za coś w rodzaju przepowiedni wydarzeń, które nastąpiły w latach 1952 i 1953. Myśl, że trafnie przejrzałem te nekrologiczne gry, nie uszczęśliwiła mnie. W rzeczy samej nie było to trudne: przyszłość Argentyny z takim uporem naśladuje teraźniejszość, że zapowiadanie tego, co nastąpi, nie jest sztuką.

Udostępniam dziś tę starą opowieść nie tylko dlatego, że jej styl, jej pozbawiona morału treść, jej bonareńska melancholia nadal mi się podobają, ale dlatego że kosz­mar, z którego została poczęta, wciąż nie śpi i włóczy się po ulicach.

Julio Cortázar

              Il y a terriblement d'années, je m’en allais chasser le gibier d'eau dans les marais de l’ouest et comme il n’y avait pas alors de chemin de fer dans le pays où il me fallait voyager, je prenais la dilligence... (Wiele lat temu po­lowałem na ptactwo wodne żyjące na zachodnich mo­kradłach, a jako że kolej jeszcze nie istniała, podró­żowałem dyliżansem...)

„Szczęść Boże, upoluj dużo kuropatw” — pomyślała Klara, opuszczając salę. Głos lektora umilkł. Trudno uwierzyć, jak świetnie są izolowane sale Budy. Wystarczy cofnąć się o parę metrów, aby z powrotem znaleźć się w leciutko brzęczącej ciszy korytarza. Skierowała się ku schodom i niezdecydowana stanęła na skrzyżowaniu dwóch galerii. W tym miejscu dość wyraźnie słychać było lektorów sekcji A — nowoczesna powieść angielska. Lecz było mało prawdopodobne, by Juan był w którejś z tych sal. „W tym sęk, że z nim nigdy nic nie wiadomo” — powiedziała do siebie Klara. Postanowiła to sprawdzić. Ze złością ścisnęła pod pachą zeszyt z notatkami i ruszyła w lewo, zresztą równie dobrze mogła iść w prawo. „ Was there a husband? Yes. Husband died of anthrax. Anthrax? Yes. There were a lot of cheap chaving brushes on the market just then —§ („Czy był tam mąż? Był. Umarł na anthrax. Anthrax? Tak. Było na targu wiele tanich pędzli do golenia —”)

Nie zaszkodzi przystanąć na chwilę, zobaczyć, czy Juan „some of them infected. There was a regular scandal

7

about it. Convenient — suggests Poirot. " („niektóre za­każone. Wywołało to prawdziwy skandal. Przekonywa­jące — zauważył Poirot.”) Ale nie było go. Dziewiętnasta czterdzieści. Juan umówił się z nią o pół do ósmej. Siedzi teraz w którejś z sal pełnej tutejszych parazytów i słucha nie słysząc. Często spotykali się na parterze po stronie schodów, ale może akurat wpadło mu do głowy wejść na pierwsze piętro. Głuptak. Chyba że się spóźnił albo że... Nieraz to ona przychodziła za późno. „Przejdźmy się do innej galerii, na pewno gdzieś tam siedzi.”

              Dans les mélodies nous l'avons vu, les emprunts et les échanges s’effectuent très souvent par... (W melodiach zauważyliśmy zapożyczenia i zmiany, bardzo często przejawiają się one jako...)

No i nie ma go. „Ten lektor ma dobry głos” — po­myślała Klara stając nie opodal drzwi. Sala była rzęsiście oświetlona i widać było kartkę z tytułem książki: Le Livre Des Chansons ou ¡'Introduction à la Chanson Populaire Française (Księga piosenek czyli wprowadzenie w ludo­wą piosenkę francuską). Henri Davenson. Rozdział II. Lektor : Pan Robert Chaves.

„To ten, co c?ytał La Bruyère’a w zeszłym roku” — pomyślała Klara. Lekki, pozbawiony emfazy głos dobrze znoszący pięciogodzinny kurs czytania. Teraz lektor zrobił przerwę, cisza zapadła lekko jak łyżka w talerz tapioki. Po długości pauzy słuchacze orientowali się, czy chodzi o akapit, czy też o odnośnik na dole strony. „Odnośnik” — pomyślała Klara. Lektor czytał znowu: „Voir là-dessus la seconde partie de la thèse de C. Brouver Das Folklied in Deutschland, Frankreich..." („Porównać z drugą częścią pracy doktorskiej C. Brouvera, Piosenka ludowa w Niemczech, Francji...”) Dobry lektor. Jeden z lepszych. „Ja bym się nie nadawała, najpierw nie uwa­żam, a potem galopuję jak koń. I to nerwowe ziewanie, gdy tylko zacznę głośno czytać.” Przypomniała sobie, jak w piątej klasie pani Capello kazała jej czytać urywki z Marianeli. I wszystko szło tak dobrze przez pierwsze strony, a potem nagle ziewanie, lekki ucisk, który powoli ogarniał gardło i usta, pani Capello zasłuchana, ze swą twarzyczką aniołka w ekstazie, pauza, aby wstrzymać ziewnięcie, miała wrażenie, że znowu to czuje, wyobrażała

sobie lektora w takiej sytuacji, przykro jej było ze względu na niego — biedaczysko, i znowu lektura aż do następne­go ziewnięcia, ech, szkoda mówić, w Budzie byłaby do niczego. „To jest Juan—pomyślała — idzie sobie z głową w chmurach, tak spokojnie jak zawsze.” Ale to nie był Juan, tylko jakiś chłopak trochę do niego podobny. Klara, zła, przemaszerowała przez cały korytarz aż na drugi koniec, gdzie nie dochodziły odgłosy czytania, dochodził natomiast zapach kawy Ramira. „Poproszę go

0              filiżankę, to mi przejdzie złość.” Zła była, że pomyliła Juana z kimś innym. Ta gruba Herlick powiedziałaby na to: „Widzisz? Zasadzki Formy. Jak są trzy linie, to wyobraźnia robi z tego kwadrat. Mając przed oczyma postać raczej szczupłą, ciemne włosy i bonareński sposób wałęsania się widzi się Juana.” Forma mogłaby... Ra- miro, Ramiro, tak dobrze zrobiłaby mi filiżanka kawy, ale kawa jest dla lektorów i dla doktora Menty. Kawa

1              lektury: Buda. No i za piętnaście ósma.

Dwie dziewczyny wyszły z klasy niemal biegiem. Prze­rzucały się zdaniami niby uderzeniami dzióbków, mknęły ku schodom tak szybko, że nawet nie zauważyły Klary. „Pewno leciały posłuchać innego rozdziału z innej książki. Jakby kręciły gałką radia, od Tanga do Lohen- grina, kupuj na raty, chłodziarki na gwarancji najlepsze w firmie... Ella Fitzgerald... Buda powinna zakazać takiej rozpusty. Po kolei. Po kolei, mili słuchacze, i nie łapać mi się tu za Stendhala, póki nie skończycie Zagoibi." W Budzie rządzi doktor Menta, sługa kultury. Czytajcie książki, a odnajdziecie siebie samych. Wierzcie w słowo pisane i w głos Lektora. Przyjmujcie chleb duszy. „Te dwie poleciały na górę, słuchać Menghi — jakiejś po­wieści rosyjskiej albo hiszpańskich wierszy tak pięknie recytowanych przez panią Rodriguez. Połykają, co pod­leci, nie gryząc, wychodząc zjadają kanapkę w bufecie, aby nie tracić czasu, i pędzą do kina lub na koncert. Kultura, że paluszki lizać. W życiu nie widziałam pe­danterii bardziej o kant dupy potłuc.”

Nie warto pytać żadnej z nich o zdanie ani o to, co się dzieje w kraju, na kontynencie, na całej świętej ziemi. Informacje, jakie by kto chciał: Archimedes, słynny matematyk, Lorenzo de Medicis syn Giovanniego, kot

9

w butach, czarujące opowiadanie Perraulta i tak dalej... Znów była na pierwszej galerii. Niektóre drzwi zamknięte, brzęczenie owada mangangá, Lektor. „Les Temps Modernes” Nr 50, grudzień 1949. Lektor Pan Osmán Caravazzi. „Powinnam spróbować posłuchać lektury czasopism — pomyślała Klara. — To może być zabawne, najpierw jeden temat, potem drugi, jak film w odcinkach: Lektura zaczyna się, kiedy przybywasz.” Czuła się zmęczona, doszła do miejsca, gdzie galeria wychodzi na otwarte patio. Gwiazdy i lampy. Usiadła na jednej z zimnych ławek, sięgnęła po swą czekoladę z orzechami laskowymi. Z któregoś okna na górze dochodził suchy i czysty głos. Moyano lub może doktor Bergmann, który w trzy łata przeczytał całego Balzaka. Chyba żeby to był Bustamante... Na trzecim gęgająca doktor Wolff ze swym gęgającym Goethem i mała Mary Robbins, lektorka Nigela Balchina. Klara poczuła, że czekolada uspokaja ją, złość ustępuje, nie rozdrażniły jej nawet uderzenia zegara na rogu, wybijającego ósmą. Prawdę mówiąc sama sobie była winna. Przyszła do Budy tylko dlatego, że ten cholerny Juan przywiązywał wagę do lektur. W pewnym okresie, gdy było trudno o interesujące wykłady i prawdziwe odczyty, Buda dbała o ciągłość strawy duchowej (sic). A naprawdę służyła do spotkania z przyjaciółmi, by pogadać cichcem, zaliczając okazały program prac praktycznych ułożony przez doktora Men- tę i dziekana wydziału. „Co prawda, doktorze, to prawda: młodzież jak młodzież, w domu nie chcą się uczyć, ale o ile pan sprawi, by słuchali dzieł czytanych przez naszych wybitnych lektorów (a zarabiają jak profesorowie te nieuki), słowo, osłodzone w ten sposób, jakoś do nich dociera. Nieprawdaż, doktorze Menta?” Jeśli będę roz­patrywała te ich łajdactwa — pomyślała Klara — to jeszcze sama uwierzę w Budę. Lepiej pojeść czekolady. I koniec końców ta cała Buda nie jest taka da, pod pretekstem rozpowszechniania kultury światowej doktor Menta urządził dziesiątki lektorów; lektorzy czytali, a dziewczyny słuchały (przede wszystkim dziewczyny, one, te zawsze dobre uczennice i takie pilne przy realizo­waniu programu zajęć praktycznych) i coś z tego zawsze zostanie, chociażby Nigel Balchin.

              Więc jutro wieczorem — wyjaśnił Juan — końcowy egzamin. Ależ jasne, że przyjdziemy na obiad. I na koncert oczywiście. Egzamin jest wieczorem, na wszystko jest czas.

Odłożył słuchawkę rozzłoszczony, że źle słyszy teścia i że robi się późno, i w tej chwili zobaczył Abla, który wchodził do baru od strony ulicy Carlos Pellegrini. Abel był na niebiesko, blady i chudy, i jak zazwyczaj nie patrzył na nikogo wprost, a poruszał się .podobnie do kraba, wymijając staranniej twarze niż stoliki.

              Abelito — wymamrotał Juan, podparty łokciami

0              ladę — Abelito.

Lecz Abel został w rogu nie widząc go lub być może nie chcąc go widzieć i wbił oczy w ścianę. Juan zamieszał kawę. Zamówił ją machinalnie, wcale nie miał na nią ochoty, ale nie lubił dzwonić z baru uprzednio czegoś nie zamówiwszy. Z tyłu Abel wyglądał na jeszcze chudszego z powodu pochylonych pleców. Od tak dawna się nie widzieli, wtedy Abel nie miał jeszcze tego niebieskiego „ubabranka”. „Jest przy forsie” — pomyślał Juan. Byłoby jak najbardziej naturalne, żeby przywitali się choćby z daleka, bez podawania rąk. Nigdy się nie pokłócili, zresztą kłócić się z Ablem... Przypominał sobie niejasno te ślimaki, które pojawiały się nieraz w jego łazience, kiedy za studenckich czasów wracał późno do domu. Biedny Abel, to rzeczywiście zbyt wiele porów­nywać go do... Przełknął kawę, letnią i zbyt słodką,

1              spojrzał czule na torbę z kalafiorem. Od pierwszej chwili położył ją na ladzie obok telefonu, aby nikt jej nie potrącił. Właśnie jakiś blondyn w samej koszuli wydzierał się przez telefon. Juan raz jeszcze popatrzył na Abla siedzącego w drugim końcu kawiarni, zapłacił i biorąc bardzo ostrożnie swoją torbę wyszedł.

Szedł przez Cangallo, lustrując śpieszących się prze­chodniów. Duży upał i dużo ludzi. Narożne kawiarnie były zatłoczone. „Co, do francy, robią tu o tej porze te wszystkie typy? — pomyślał Juan. — Jakie życia i jakie śmierci wysiadują? A ja sam co, do diabła, robię w Budzie? Lepiej było nadziać się na Abla i spytać go, dlaczego jest taki wymizerowany..." W momencie gdy ujrzał go w ka­wiarni, ten cień podejrzenia, że może to Abelito... Bo

11

w gruncie rzeczy nikomu nie podobał się Abelito, wy­starczający powód do spotykania go w kawiarniach. Biedny Abel, taki samotny, tak czegoś szukający...

„Jeśliby naprawdę szukał, toby nas znalazł” — po­myślał.

Przeciął Libertdad i Talcahuano. Jak co czwartek Buda była bardzo mocno oświetlona. „Nie darują ani kawałka miejsca, upychają 6000 słuchaczy, w porcjach po tysiąc.” Ale musi cierpieć Menta, że nie ma drapacza chmur. Siedzi tam teraz na czarno lub ciemnogranatowo ubra­ny i sprawdza teczki, przyjmując interesantów, pełen dobrych intencji, tak, powinien powtórzyć Dostojew­skiego i Ricarda Giiiraldesa. Zbyt dużo czasu traci się na pisma z Ameryki Środkowej. Kiedy zostanie otwarta taśmoteka? Doktor Menta pełen żalu stwierdza, że klasa

31              ma jeszcze 6 tygodni z Pereza Galdosa. „Nie tak łatwo prowadzić Budę” — pomyślał Juan. Wbiegł na piętro po dwa schody i prawie zderzył się z Krótkonosem Go- mezem, który pędem zbiegał na dół.

              Uprzedzaj, jeżeli wiejesz przed policją.

              Gorzej. Wieję przed grubą Maers — mruknął Krótkonos. — Jak tylko mnie złapie, zaczyna mi tłu­maczyć Darwina i zachowanie antropoidów.

              Matko moja — westchnął Juan.

              Nie twoja, a jej, bo do tego idzie gadka o całej jej rodzinie, o siostrze, co mieszka w Ramos Mejia. No to cześć. Jak ci leci?

              Nieźle, a tobie?

              Pracuję przy podatku dochodowym — powiedział ponuro Krótkonos i poszedł.

Juan przeszedł przez galerię aż do patia, gdzie-z-pewno- ścią-Klara-jak-furia. Zaszedł ją od tyłu i połaskotał.

              Wstręciuch — podała mu resztkę czekolady.

              Pachniesz urodzinowo. Posuń no się trochę, to usiądę. Masz minę pokrzywdzonej jakby prosto z la­boratorium. Doktor Menta popamięta.

              Ohyda.

              A podejmujesz mnie z wdziękiem źródełek, pa­górków.

              Jest dwadzieścia po ósmej.

              Tak, czas popłynął i przegonił nas.

Czas jak dziecko

które prowadzą za rękę

i które spogląda wstecz...

To hai-kai napisałem przed dwoma laty, masz pojęcie. A w tej torbie mam cudowny kalafior.

              Zjedz go i porzygaj się.

              On nie jest do zjedzenia — wyjaśnił Juan. — Ten kalafior jest po to, aby go nosić w torbie i od czasu do czasu podziwiać. Czuję, że chwila obecna sprzyja po­dziwianiu kalafiora. Tak więc...

              Mimo wszystko wolę go nie oglądać—powiedziała Klara dumnie.

              Tylko chwilkę, żebyś poznała się z nim. Zapłaciłem za niego peso dziewięćdziesiąt na Rynku del Plata. Nie mogłem się oprzeć jego urodzie, wszedłem i zapakowali mi go. Był piękniejszy niż prymityw flamandzki, a wiesz, że ja... Pochyl się troszeńkę.

              Ładny. Widzę go doskonale, nie odsłaniaj go całkowicie.

              Ma coś | owadziego oka przemnożonego przez tysiące — powiedział Juan przeciągając palcem po zmar­szczonej popielatej powierzchni. Zauważ, że jest to kwiat, olbrzymi kwiat kapusty, kalafior. Che, ma także w sobie coś | roślinnego mózgu. Och kalafiorze, o czym myślisz?

              Dlatego się spóźniłeś?

              Tak. No i dlatego, że zadzwoniłem do twojego taty, który zaprasza nas jutro na obiad, i dlatego, że patrzyłem na Abla.

              Ty to umiesz tracić czas — powiedziała Klara — Abel i tata... już wolę kalafiora.

              Liczyłem ponadto na twoje wybaczenie — po- wiedział-Juan. — Zresztą akurat zdążymy, aby posłuchać trochę Moyano. Wiem, że podoba ci się jego głos. Tego pieszczocha akustycznego, tego telefonicznego gwałci­ciela.

              Głuptak.

              Ale to w porządku. Facet czyta z taką perfekcją, że już nie ma znaczenia, co czyta. Mnie z kolei podobają się te trzy blondyny, co piją go duszkiem w pierwszym rzędzie. Nieszczęsny galant radiowy. Poczekaj, aż zamknę torbę, j

mogliby mi uszkodzić mojego kalafiora, mojego kolibra, mojego kolosa, mojego kwiatuszka.

Od strony jednej z sal na początku korytarza niosło się coś jak psalmodia zduszona przez szklane drzwi. „To, co czytają, to chyba Balmes — pomyślała Klara — a może Javier de Viana.” Nadbiegła jakaś para, rozdzielili się, aby przeczytać karteczki na drzwiach, wymieniając gniewne gesty. Chłopiec w dużych okularach czytał pilnie dewizę Budy, złocone litery na ścianie.

L'art de la lecture doit laisser l’imagination de l’auditeur, sinon tout à fait libre, du moins pouvant croire à sa liberté. (Sztuka czytania musi wyobraźni słuchającego dać jeżeli nie całkowitą wolność, to przynajmniej złudzenie tej wolności.)

Stendhal

(Lecz każdy wiedział, że to zdanie Gide’a wciśnięto doktorowi Menta jako odpowiednie.)

„Wynaleźć katalog apokryfów — pomyślała Klara. — Włożyć w usta któregoś z przodków to, co powinien był powiedzieć, a nie powiedział, uporządkować głupi po­rządek czasowy, dać cesarzowi co cesarskie, co jednak powiedział albo Henryk II, albo Irigoyen...”

              No to idziemy — powiedział Juan biorąc ją pod rękę. — Mam nadzieję, że będzie dość krzeseł.

W połowie schodów zatrzymali się, aby spojrzeć na popiersie Caracalli. Klara lubiła władczy zarys łuków brwiowych, zamykających się nad oczyma niby drzwi. Przechodząc zawsze go głaskała ubolewając nad pęknię­ciem nosa, co nadawało mu wojowniczy wygląd.

              Któregoś dnia chapnie cię w rękę. Taki on był.

              Cesarze nie gryzą. Jeszcze z tak słodkim imieniem Caracalla, pan Rzymian.

              To nie jest słodkie imię, brzmi jak trzaskanie biczów jego woźniców.

              Mylisz go z Kaligulą.

              Nie, ten brzmi jak gorzki korzeń, jak przyprawa.

Dwa ziarnka kaliguli w szklance miodu. Albo: niebo

skaliguliło się. Kto je rozkaliguli? Do widzenia, pani

doktor Romero.

              Dobranoc, moi mili — powiedziała doktor Romero

trzymając się mocno poręczy.

14

              Ruszaj się, Juan, Moyano zaczął czytać już dwa­dzieścia minut temu.

              To ty się zatrzymałaś, aby macać tego nieszczęsne­go cesarza.

              Co chcesz? Zasłużył, jest dla mnie dobry. Nikt na niego nie patrzy, a tylu na niego patrzyło.

              Lecz Cara Calla* — powiedział Juan. — Rzy­mianie tacy byli. Pani doktor Romero wygląda jak słonica. Słonica odwróciła się, żeby obejrzeć moją torbę. Wywąchała kalafiora.

              Z tym chcesz się pchać na salę? — powiedziała Klara. — Papier szeleści, będziesz wszystkim przeszka­dzał.

              Przecież go nie wsadzę w butonierkę. A byłby to żarcik a la Caracalla. Podoba ci się, co? Unikalny kalafior.

Znośny. W moim domu kupowano większe.

              W twoim sławetnym domu.

Lektor przerwał, zaznaczając koniec rozdziału. Przed zaczęciem następnego zostawił chwilę na kasłanie, chu­steczki do nosa, krótkie komentarze. Niby pianista- -weteran odczekał parę sekund, nie więcej, aby nie uleciał ów fluid, owa gęsta substancja, zlepiająca jego głos z publicznością, jego lekturę z nie zawsze łatwo osiągalną uwagą.

Z lekka przygarbiony, Moïse prenait de /'age, mais aussi de l'apparence. Les banquiers ses contemporains, qu il avait dépassés à trente ans en influence, à quarante en fortune... (Mojżeszowi przybywało lat, ale i wzięcia. Je­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin