Margit Sandemo - Saga o czarnoksiężniku - 07 - Bezbronni.odt

(289 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO



 

Margit Sandemo

Bezbronni

Saga o czarnoksiężniku tom 7

(Przełożyła Anna Marciniakówna)

Streszczenie

Po dwunastu pięknych, spokojnych latach islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona Tiril na nowo podjęli walkę z bardzo starym i złym zakonem rycerskim, który ich prześladował. Tym razem Tiril i Móri zabrali ze sobą w podróż do dawnej siedziby Zakonu swego przyjaciela Erlinga.

Nasza trójka nie wie, o co w całej sprawie chodzi, ani jakie siły popierają Zakon Świętego Słońca, z drugiej jednak strony ma ona nad Zakonem wielką przewagę. Przede wszystkim dzięki powiązaniom Móriego ze światem duchów.

By przerwać nareszcie prześladowania Tiril i jej matki, księżnej Theresy, troje przyjaciół musi dotrzeć do samego źródła zła. Ślady wiodą do ruin bardzo starego zamku w Szwajcarii. Ale prześladowcy znowu uderzają. Udaje im się pochwycić Tiril i uprowadzić ją. Móri zostaje pchnięty mieczem, Erling zaś zrzucony z potwornie wysokiej skały, ale duchy, przyjaciele Móriego, ratują mu życie i odprowadzają do Theresenhof.

Móri nie żyje. Jedyną istotą, która mogłaby, być może, go uratować, jest jego dwunastoletni syn Dolg. To wyjątkowy chłopiec, najzupełniej niepodobny do normalnych ludzi. Wraz ze swym potężnym opiekunem, Cieniem, wyrusza w niebezpieczną drogę. Udaje mu się odnaleźć jeden z trzech ogromnych szlachetnych kamieni, o których jest mowa w prastarych pismach Zakonu Świętego Słońca. Może ten kamień zdoła wydostać Móriego z krainy zimnych cieni – jeśli tylko chłopiec zdąży na czas. Tymczasem chłopi z pobliskiej wioski znaleźli martwe ciało Móriego i postanowili urządzić mu pogrzeb.

Księżna Theresa również działa na własną rękę. Udaje jej się wyłączyć z gry swego dawnego ukochanego, ojca Tiril. Jest on teraz biskupem, członkiem rycerskiego zakonu oraz bratankiem wielkiego mistrza Zakonu, kardynała von Grabena.

Kardynał posługuje się magiczną sztuką dla pokonania Erlinga i Dolga, idących na ratunek Móriemu. Dolgowi udaje się unieszkodliwić dwie wysłane przez kardynała istoty, ale nic jeszcze nie wie o istnieniu trzeciej...

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

KRAINA ZIMNYCH CIENI

Rozdział 1

Księżna Theresa stała przy oknie w Theresenhof i wzdychała zrezygnowana. Jakież to było podniecające podjąć działania na własną rękę i zobaczyć biskupa Engelberta oraz kardynała von Grabena, jak wiją się przygwożdżeni jej oskarżeniami. Widzieć Engelberta, który ranił ją boleśnie przez tyle lat, upokorzonego, odartego z godności, nazwanego publicznie pospolitym złodziejaszkiem. A poza tym dokonała wielkiego czynu: zdołała zmusić ich, by jej powiedzieli, gdzie przetrzymują Tiril. Teraz jednak Theresa wróciła do codzienności, znowu trwała w lęku i niepokoju o najbliższych, a na dodatek nie miała komu opowiedzieć o swojej triumfalnej wyprawie do Heiligenblut. Theresa nie cierpiała tego, że to akurat ona w ich małym gronie musi reprezentować przyziemność. Owszem, Erling był taki sam, również nie miał żadnych powiązań ze światem duchów, ale jemu wolno było uczestniczyć w niezwykłych przygodach. Nie musiał jak ona siedzieć i umierać ze strachu, nie mając pojęcia, co się dzieje z nieobecnymi, jego zadania nie ograniczały się tylko do decyzji, czy dom potrzebuje nowych prześcieradeł ani jakie dania podać na obiad gościom.

Ale ktoś musiał przecież wziąć odpowiedzialność za dwoje pozostałych w domu dzieci, Taran i Villemanna, a tego akurat zadania księżna podjęła się chętnie.

Choć cudownie byłoby towarzyszyć Erlingowi i Dolgowi, móc im pomagać w drodze. Miała przecież zaledwie pięćdziesiąt lat. Dlaczego traktują ją niczym starszą panią?

No, w tym przypadku to pewnie nie o wiek chodziło. Okazywano po prostu respekt damie wysokiego rodu, a przy tym babci i w ogóle osobie godnej szacunku.

Dziesięcioletnia Taran wbiegła do pokoju rozgorączkowana, z wypiekami na twarzy. Tuż za nią ukazał się Villemann.

– Babciu – zaczęła Taran. – Czy babcia pozwoli, że coś powiem?

– O mój Boże – roześmiała się Theresa. – Od kiedy to stałaś się taka grzeczna? Tego typu uprzejmych zdań staraliśmy się nauczyć cię wiele lat temu, ale bez skutku. Bardzo ładnie to powiedziałaś, Taran. I, oczywiście, masz moje pozwolenie.

Dziewczynka była niezwykle przejęta.

– Babciu! Ja odkryłam, czym jest szczęście!

– Naprawdę? – wykrzyknęła Theresa ze śmiechem. – No to nieźle, bo chyba dotychczas nikt tak naprawdę nie potrafił wyjaśnić słowami, czym w istocie szczęście jest.

– No, a babcia jak myśli, czym ono jest?

To dwoje norweskich szczerych oczu, poczucie bezpieczeństwa u boku szlachetnego człowieka...

Nie, co to za rojenia akurat w tej chwili...

– Cóż – rzekła z bijącym mocniej od tych zakazanych myśli sercem. W końcu jednak zdołała je od siebie odpędzić. – Cóż, ja właściwie nie wiem, moje dziecko. Szczęście to nie jest jakiś trwały stan. Raczej krótkie, ale za to bardzo intensywne chwile. Błyski radości. Takie, kiedy chce się głośno krzyczeć. Ale co ty odkryłaś?

Taran patrzyła na nią oddychając szybciej, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, uprzedził ją Villemann.

– Ja myślę, że szczęście to jest, kiedy człowiek wieczorem przed zaśnięciem jest zadowolony z dnia, który minął – oświadczył swoim. najgłębszym, „dorosłym” głosem.

– Bardzo pięknie to ująłeś, Villemannie – rzekła Theresa z powagą. – Chyba nigdy nie słyszałam bardziej odpowiedniego określenia szczęścia.

Chłopiec rozpromienił się, uśmiechnięty od ucha do ucha, pokraśniał z zadowolenia. Człowieka przepełnia radość, kiedy patrzy na to dziecko, pomyślała Theresa.

– No, a ty, Taran? Co ty chciałaś powiedzieć? – zwróciła się do wnuczki, która z niecierpliwością przestępowała z nogi na nogę.

– Ja też wymyśliłam coś bardzo pięknego i chciałam, żeby właśnie babcia to usłyszała.

– No to słucham cię.

Jaka to się robi ładna dziewczynka, stwierdziła przy tym. Za jakiś czas unieszczęśliwi wiele chłopięcych serc.

Taran wyrecytowała głosem łamiącym się z dumy:

– Najbliższa kuzynka szczęścia ma na imię ulga.

Theresa odczekała chwilę, by słowa przebrzmiały. „Najbliższa kuzynka szczęścia ma na imię ulga...”

– Cudownie, Taran! Naprawdę ulga to najintensywniejsza forma szczęścia.

– Tak! – potwierdziła Taran z promiennym wzrokiem. – Bo przecież byliście wszyscy tacy szczęśliwi, kiedy my z Dolgiem i z Villemannem wróciliśmy z tej naszej strasznej wyprawy.

Wszyscy troje wiedzieli, że teraz dziewczynka trochę przesadza. Tylko Dolg w czasie tej wyprawy przeżywał straszne chwile. Reszta spała spokojnie przez całą noc.

– Masz rację – przyznała jednak Theresa. – A pomyślcie, jakiej ulgi wszyscy doznamy, kiedy tata i mama, i Erling znowu będą w domu!

Och, cóż za głupstwa wygaduję, skarciła się w myśli. Nie powinnam przypominać malcom o nieszczęściu rodziców. Dodała więc pośpiesznie:

– A poza tym istnieje wiele różnych form ulgi, przeżywamy to niemal codziennie. Na przykład, kiedy znajdziemy rzecz, której nam bardzo brakowało. Albo wykonamy bardzo trudne zadanie.

– Albo jak się w końcu dotrze do toalety, kiedy się, człowiekowi bardzo chce – palnął Villemann.

– Villemann! – pisnęła Taran oburzona. – Czy ty zawsze wszystko musisz popsuć?

Theresa nie chciała zawstydzać chłopca.

– To przecież naprawdę tak jest, Villemann. Widzieliście wielokrotnie Nera, kiedy zrobił, co trzeba. Biega wtedy w kółko jak szalony, że mu nareszcie ulżyło.

– No, ja mówię wtedy, że on tańczy wielki taniec zwycięstwa! – zawołał Villemann. I zaraz spoważniał. – Och, babciu, jak ja okropnie tęsknię za Nerem.

– Ja też – potwierdziła Taran. – A za mamą i tatą jeszcze bardziej. Czy nie moglibyśmy spróbować ich odnaleźć?

– Naprawdę bardzo bym tego pragnęła – powiedziała Theresa z westchnieniem. – Ale ktoś przecież musi być w domu, gdyby na przykład mama Tiril nagle wróciła.

Dzieci rozumiały sytuację.

– A co będzie z tymi rzeczami na schodach werandy? Dlaczego nie wolno nam ich ruszać? – zapytała Taran.

– Dobrze wiesz, dlaczego – odparł Villemann ostro. – Dlatego, że jeśli ich dotkniemy, to umrzemy!

– Nie, bo kucharka powiedziała, że tam straszy.

– My naprawdę nic pewnego nie wiemy – westchnęła Theresa. – Poza tym, że te kamienne tablice są śmiertelnie niebezpieczne.

– A czy ci sympatyczni żołnierze jeszcze do nas przyjadą? – zapytała znowu Taran z właściwą jej zmiennością zainteresowań.

– To możliwe – odparła Theresa. – W każdym razie obiecali, że kiedy wyruszymy na poszukiwanie Tiril, oni pojadą z nami. Zresztą wtedy to ja też na pewno pojadę, bo to ja odkryłam, gdzie się Tiril znajduje.

– I my. z tobą, babciu! – zawołał Villemann. – My z tobą!

Och, dzieci, znowu będę musiała was rozczarować, pomyślała księżna. Nie miała jednak dość sił, by im to powiedzieć, więc milczała.

– Najpierw powinniśmy odnaleźć waszego tatę – rzekła po chwili, by odwieść ich myśli od wspomnień o matce. – Och, żebyż już oni wszyscy wrócili do domu. Tata i Nero, i... wuj Erling, a także inni, którzy z nimi poszli.

Mój Boże, aż tyle wysiłku potrzeba, by wymówić imię Erlinga? I to tylko dlatego, że tak strasznie pragnie je wymawiać, ale boi się, że inni usłyszą podniecenie w jej głosie, zobaczą jej promienny wzrok...

Pośpiesznie zajęła się jakimiś codziennymi sprawami tak, by dzieci nie zaczęły znowu rozpytywać o Móriego.

Nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, ile naprawdę malcy wiedzą. Nie wierzyła, że myślą, iż ich ukochany tatuś, ich wzór we wszystkim, a poza tym „największy czarnoksiężnik na świecie”, nie żyje. Zresztą oboje sobie chyba zdawali sprawę z tego, że tak właśnie jest, tylko byli absolutnie przekonani, że starszy brat, Dolg, potrafi go przywrócić do życia. Ich wiara w magiczne zdolności Dolga była niezłomna.

I dlatego ani się nie bali, ani nie byli pogrążeni w rozpaczy. Za co Theresa szczerze dziękowała losowi.

Wystarczająco dokuczały jej własne obawy i lęki.

Móri...

Czy jeszcze kiedyś go zobaczą?

Tyle sił miał przeciwko sobie.

Czy zdarzyło się kiedyś, że ktoś powrócił z tamtego świata?

Czy też, ściślej biorąc, z przedsionka śmierci. Sam Móri mówił przecież, że to się nazywa kraina zimnych cieni, miejsce, do którego trafiają ci, którzy zostawili na ziemi jakieś nie załatwione sprawy. Móriemu powiedziały o tym duchy. Tam odsyłano tych, którzy wątpili – i dlatego po śmierci stawali się upiorami – albo tych, którzy...

Nie, Theresa nie pamiętała dokładnie, jak to było, słowa Móriego powodowały wstrząs w sercu szczerze wierzącej katoliczki, jaką była.

Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami, powtarzała w duchu, starając się jednocześnie pokazać nieuważnej Taran, jak się szyje ściegiem petit point.

Święta Matko, ja wiem, że Móri nie jest katolikiem, ale spójrz łaskawie i na niego.

Rozdział 2

Rzeczywiste wydarzenie, czyli to, co było widać z zewnątrz tamtego strasznego dnia przy skale Graben, kiedy ludzie kardynała napadli na trójkę przyjaciół, sprowadzało się do tego, że Móri został na wylot przeszyty mieczem.

Tiril zdążyła to zobaczyć w ostatnim momencie, zanim napastnicy ją uprowadzili. Spostrzegł to również Erling w chwili, gdy zepchnięto go z krawędzi skały, w przeraźliwie głęboką otchłań.

Nikt jednak nie widział walki Móriego ze śmiercią. Dokonywała się ona w nim samym, w jego duszy, i, oczywiście, również w jego ciele.

Móri widział, jak Erling spada ze skały, co musiało oznaczać śmierć, ale nic nie wiedział o cudownym ocaleniu przyjaciela.

Widział też, że jego ukochana Tiril została uprowadzona przez ordynarnych rzezimieszków. Myślał w tej chwili o trójce swoich dzieci, które traciły oboje rodziców, zostawały na świecie same i bezbronne.

Dlaczego bardziej stanowczo nie ostrzegał o niebezpieczeństwie, które wyczuwał? Dlaczego nie zmusił żony i przyjaciela, by zawrócili i nie wchodzili na złą skałę z ruinami zamku Graben? Powinien był nawet użyć siły, powinien przekazać im dręczący go lęk, zmusić, by porzucili plan penetracji ruin.

Teraz już było za późno. Wszystko stracone.

Móri, czarnoksiężnik z Islandii, wiedział, że jego ostatnia godzina nadeszła. Nikt nie byłby w stanie przeżyć takiego cięcia mieczem, zwłaszcza ze ostrze przeszło na wylot, naruszając wszystkie organy wewnętrzne.

Móri wiedział, że Erling nie ma znaczenia dla kardynała i jego ludzi. Strącili go po prostu ze skały, żeby się go pozbyć. Wiedział także, iż Tiril będą się starali wziąć żywcem, by wydobyć z niej wszystko, co wie, nawet gdyby przyszło uciekać się do tortur.

Ale jego, czarnoksiężnika, wszyscy tamci się bali. Już dawniej mieli okazję posmakować jego magicznej sztuki, co z pewnością znającego się na czarach kardynała przerażało. Móri musi umrzeć, dla niego nie będzie miłosierdzia.

Dlatego ludzie kardynała działali z taką bezwzględnością.

Kiedy świat wokół bardzo szybko pogrążał się w mroku i śmierć ogarniała ciało Móriego, przeżył to, co wielu innych przeżywa w ostatniej godzinie.

Znalazł się wysoko ponad swoim ciałem, leżącym na ziemi, samotnym teraz i opuszczonym, kiedy wszyscy zniknęli. Z daleka, ze stromego zbocza docierały do niego rozpaczliwe krzyki Tiril, ale i one ucichły nagle i niespodziewanie.

Spokojna obojętność, ten bardzo przyjemny stan, który w pewnej chwili ogarnia umierającego, pochłonęła również islandzkiego czarnoksiężnika. Wszystko zdawało się po prostu piękne, nic więcej już nie miało znaczenia. Spoglądał na swoje opuszczone ciało na trawie i doznawał zdziwienia, nie czul żalu, nic go nie bolało.

Niedługo jednak trwał tak w górze ponad lasem, mniej więcej na wysokości czubków drzew. Powoli pogrążał się w mroku, który wydawał się być tunelem, ponieważ na końcu majaczyło światło. Ale trudno mu było rozstrzygnąć, czy to tunel, spirala czy po prostu ciemna przestrzeń. Początkowo odniósł wrażenie, że wpada w tę ciemność w oszałamiającym pędzie. W następnej chwili znalazł się poza nią, otaczało go cudowne, bardzo łagodne, zabarwione na żółto światło, które odczuwał jak otulającą go wieczną miłość.

Ktoś wyłonił się z tego światła, powoli sylwetka stawała się wyraźna.

To Helga, matka Móriego.

Jak dobrze było znowu ją zobaczyć!

Helga nie przybyła sama. Za plecami matki mignęła Móriemu postać jego ducha opiekuńczego.

Ale to Helga szła mu na spotkanie, to ona wyciągała do niego ręce.

– Mamo – wyszeptał i znowu był tym młodym chłopcem, który wbrew własnej woli, posłał ją na śmierć, ponieważ zakpił sobie z mężczyzn wiozących ich przez całą Islandię na sąd do Thingvellir.

Matka uśmiechnęła się do niego, on zaś zbliżył się, by ująć jej dłonie. W tym momencie kątem oka zauważył, że duch opiekuńczy z niezadowoleniem i żalem potrząsa głową.

Helga natychmiast z westchnieniem rezygnacji cofnęła swoje ręce tak, by Móri nie mógł ich dotknąć. Obie kobiety coś do siebie szeptały ponad jego głową.

Ciemność miał teraz za sobą.

Nie, nie, ja chcę tutaj zostać, w tym cudownym świetle. Tu jest moje miejsce, nie oddawaj mnie, nie zdradzaj!

Ciemność podeszła jakby bliżej.

Móri odwrócił się, gdy poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.

– Chodź, synu – usłyszał głęboki, poważny głos ojca, Hraundrangi–Móriego.

Dlaczego pozwoliliście mi to zobaczyć, skoro nie mogę tu zostać, myślał Móri z goryczą. Wiedział, że wszyscy ludzie, wszystkie żyjące istoty, są przenoszone do tego wielkiego światła. Tylko on nie, i jego ojciec, i jeszcze kilku innych.

Skinął głową Hraundrangi–Móriemu. Wiedział, co powinien robić.

– A więc stałeś się jednym z nich? – zapytała Helga. W jej głosie wyczuwał rozgoryczenie.

Móri po raz ostatni odwrócił się ku niej i duchowi opiekuńczemu. Po raz ostatni spojrzał w stronę ciepłego, przesyconego miłością światła.

– Tak, matko – odparł cicho. – Zostałem czarnoksiężnikiem. A teraz czekają na mnie zimne cienie.

Rodzice zaczęli rozmawiać.

– Nie zabieraj go tam – prosiła Helga. – On sobie na to nie zasłużył. Zostaw go ze mną, zmiłuj się nad nami!

– Nasz syn sam wybrał – westchnął Hraundrangi–Móri. – Ten, kto próbuje lekceważyć prawa życia tak, jak to czynią czarnoksiężnicy i inni znający się na magii, ma potem już tylko jedną drogę.

– Do krainy zimnych cieni?

– Tak. Ale, Helgo, ja go teraz zabieram do tej krainy tylko na chwilę. Śmierć jeszcze go nie wciągnęła w swoją największą głębię. Masz rację, on będzie musiał pójść do krainy zimnych cieni, ale my, jego towarzysze, postanowiliśmy zrobić wszystko, by go przed ostatecznym odejściem powstrzymać jeszcze przez jakiś czas. Jego zadanie na ziemi nie zostało wypełnione do końca. Spróbujemy wyrwać go ze szponów śmierci, bo wiemy, jak to zrobić.

– Jak?

Hraundrangi–Móri westchnął.

– Jest ktoś, kto sobie z tym poradzi. Być może. Został do tego bardzo dobrze przygotowany i ma potężnego opiekuna.

– Czy ty mówisz o naszym wnuku? – zapytała Helga cicho.

– Tak.

Dolg, pomyślał Móri. Nie, nie wolno wam angażować tego dziecka...

Ale myśl o tym uleciała równie szybko, jak się pojawiła. Rozmowa rodziców została zatarta w pamięci Móriego, by niepokój, żal i tęsknota nie obciążały jego duszy teraz, kiedy musiał rozegrać swoją długą walkę ze śmiercią.

– Chodźmy już – powiedział Hraundrangi–Móri.

I znowu pochłonęła ich ciemność.

Móri wiedział jednak, że nie przejdzie teraz z powrotem przez tunel i nie znajdzie się znowu na ziemi. Dłoń ojca na ramieniu kierowała go w głąb ciemności, gdzie nie było niczego.

Chociaż nie, coś jednak było. Schodzili wolno po jakichś schodach. Móri wyczuwał pod stopami zimne kamienne stopnie. Szeleściły uschłe liście, rozpadały się w pył, gdy tylko ich dotknął.

W końcu znaleźli się na samym dole i Hraundrangi–Móri przystanął.

– Teraz cię opuszczam, synu – oznajmił. – Opuszczam cię, bowiem powinienem się połączyć z innymi towarzyszącymi ci duchami. Zrobimy wszystko, by przez jakiś czas zatrzymać cię w przedsionku śmierci.

– A dokąd ja mam pójść?

– Tym nie musisz się martwić! Teraz sprowadzę na ciebie zapomnienie. Nie będziesz pamiętał, że widziałeś Wielkie Światło ani że spotkałeś matkę. Trzeba ci zresztą wiedzieć, że ona jest z ciebie bardzo dumna. Uważa, że jesteś wyjątkowo utalentowany i urodziwy, zauważyłeś to?

Móri, mimo dręczącej go rozpaczy, musiał opanować uśmiech.

– Nie, niczego nie zauważyłem, ale dziękuję ci za te słowa. Mam prośbę, ojcze... Zrób, co chcesz, ale nie zabieraj mi pamięci o Wielkim Świetle i o spotkaniu z mamą!

Hraundrangi–Móri potrząsał głową, jakby go przestrzegał.

– Niepamięć jest ci niezbędna, w przeciwnym razie staniesz się bezsilny. Bo kraina zimnych cieni jest dokładnym przeciwieństwem krainy światła, jeśli więc nie będziesz wiedział o istnieniu światła, ciemność nie będzie cię dręczyć aż tak boleśnie.

– Rozumiem, ale mimo to ponawiam prośbę: nie odbieraj mi tamtego przeżycia!

Ojciec westchnął.

– Jak chcesz, ale naprawdę będziesz żałował.

– To będzie mój ból. Ojcze, zróbcie, co w waszej mocy, ja muszę wrócić na ziemię!

– Musisz, bo zadanie, jakie miałeś na ziemi, nie zostało jeszcze wykonane. A poza tym twoi bliscy nie powinni cierpieć z powodu twojej śmierci, już i tak mają bardzo ciężkie życie.

Móri chciał zapytać o dużo więcej, ale nagle stwierdził, że ojciec zniknął. Zaczął go wołać, prosił, by wrócił, ale odpowiadało mu tylko echo, które odbijało się od jakichś niewidocznych skał.

Móri był sam. Wokół czaiła się nieprzenikniona ciemność.

Chociaż nie, nie taka nieprzenikniona. Powoli, powoli w mroku rozrastał się strzęp światła. Może tylko nieco jaśniejsza smuga na tle smolistej czerni, ale wystarczająca, by mógł się choć trochę zorientować w otoczeniu.

Zawodzący wiatr przeleciał przez rozpadlinę, czy jak by określić to miejsce, w którym się Móri znajdował. Majaczyły tu wokół skały niczym wysokie ściany, a poprzez jęk wiatru słyszał ciężki, potężny, chóralny śpiew, dochodzący z mrocznej dali, jakby spoza wszelkiej nadziei.

Ja już tutaj kiedyś byłem, pomyślał. Wtedy, gdy Nauczyciel pokazywał mi „tamten świat”.

Móri wiedział, co to za śpiew. To chór umarłych czarnoksiężników.

Nie, nie, ja nie chcę tam iść, nie chcę być jednym z nich, róbcie, co chcecie, moi towarzysze, ale muszę wracać do żywego, jasnego świata!

Tak samo jak wtedy, dawno temu, kiedy Nauczyciel pokazywał mu wszystko tutaj, wędrowała tylko jego dusza. Ciało nadal spoczywało w lesie niedaleko ponurego zamku Graben.

Wiatr wciąż gwizdał w szczelinach, szumiał przy uszach Móriego stojącego bezradnie w głębokich ciemnościach.

Miał wrażenie, że stracił kontakt ze swoim duchem opiekuńczym, tą bardzo ładną kobietą o blond włosach. Ona należała do Królestwa Światłości. Tutaj przybyć nie mogła.

Ale mylił się. Z radością stwierdził, że ona stoi tuż przy nim.

– Dzięki ci, że jesteś – szepnął z ulgą.

– Muszę cię wspierać, takie jest moje zadanie. Czy zechcesz przyjąć pomoc?

– Czy zechcę? Jest mi tylko bardzo przykro, że cię w to wszystko wciągnąłem. Czy to jest piekło?

– Nie, skąd. Niebo i piekło to ludzkie wymysły. Jedyne, co istnieje naprawdę, to Wielkie Światło, czy, jeśli wolisz, Królestwo Światłości. Jądro świata.

– Miłość – rzekł Móri, kiwając głową. – W końcu wszyscy tutaj przychodzą?

– Wszyscy. Tylko niektórym zabiera to nieco więcej czasu.

– Na przykład czarnoksiężnikom? Tym, którzy zbyt zuchwałe chcieli zaglądać na drugą stronę, tak, słyszałem o tym.

– Masz rację, ale czarnoksiężnicy nie są jedynymi. Pamiętasz, jak kiedyś znalazłeś się wraz ze mną w innym wymiarze i ja musiałam cię opuścić? Pamiętasz, że ścigały cię wtedy jakieś istoty, które dostrzegałeś zza zasłony mgły?

– Jak bym miał o tym zapomnieć? Ale czy i tym razem mnie opuścisz?

– Muszę. Już wkrótce.

Och, nie zostawiaj mnie tutaj, pomyślał przestraszony, głośno zaś powiedział:

– Czy wiesz, co to były za istoty?

– Są do głębi przesycone złem, robią wszystko, by znowu znaleźć się w świecie żywych, ponownie wejść do kręgu.

– A czarnoksiężnicy nie są przeniknięci złem?

– Nie, skąd. Tylko zbyt ciekawscy. Niektórzy z was byli źli, to prawda, ale niewielu.

– Wspomniałaś o jakimś Kręgu. Co miałaś na myśli?

Gwałtowny poryw wiatru o mało nie powalił ich na ziemię. Móri odgarnął kosmyk włosów z czoła.

Duch opiekuńczy odpowiedział:

– Spróbuję ci to wytłumaczyć. Musisz teraz zapomnieć o swoich towarzyszach, to, co powiem, ich nie dotyczy, oni są zbyt niepospolici. Wiesz jednak, że każdy człowiek ma swego pomocnika, ducha opiekuńczego lub duchowego przewodnika, jeśli wolisz.

– I właśnie ty jesteś takim moim duchem?

– Owszem, tak jest – westchnęła.

Móri zawstydził się. Z pewnością nie był najwdzięczniejszym podopiecznym.

– Ale gdzie wy na ogół przebywacie? To znaczy, skąd przychodzicie?

– Niegdyś my również byliśmy ludźmi. Każde z nas żyło już wielokrotnie. W różnych wcieleniach. Jesteśmy duchami, których wędrówka dobiegła końca. I właśnie ostatnim zadaniem jest, byśmy towarzyszyli nowo narodzonemu człowiekowi przez życie, byśmy go chronili, pocieszali, dawali mu poczucie bezpieczeństwa, zanim przeniesiemy się do wyższych wymiarów.

– Do wyższych wymiarów? Czy do Wielkiego Światła?

– I tak, i nie. Za każdym razem, kiedy umieramy i czekamy na kolejne wcielenie, to znaczy na to, by narodzić się ponownie, zacząć nowe życie ziemskie, przebywamy w świetle.

– Mówisz, że po każdym życiu?

– Tak. Ale w drodze do Wielkiego Światła jest wiele różnych wymiarów.

– Ja znałem to światło – powiedział Móri w zamyśleniu, a tymczasem coś wielkiego, choć niewidzialnego przeleciało koło jego głowy niczym ogromne ptaszysko, które chce mu się przyjrzeć. – Nie może być nic wspanialszego niż to złociste, ciepłe, silne, a zarazem łagodne światło. Więc ty zakończyłaś już swoją wędrówkę w kręgu i teraz udasz się dalej? Szczęśliwy duchu, jakże ja ci zazdroszczę!

Opiekunka stała bez ruchu.

– Ale następstwa posiadania ducha opiekuńczego są dwojakiego rodzaju. Dla człowieka oznacza to konieczność, że tak powiem, przyzwoitego zachowania się, bo w ten sposób człowiek pomaga swemu duchowi opiekuńczemu wspinać się wyżej.

Wiatr wciąż zawodził. Za każdym razem, gdy przybierał na sile, śpiew chóru także rozbrzmiewał głośniej.

Móri przez chwilę milczał, a potem zapytał:

– Czy ja tobie pomogłem?

– Nie – odparł duch spokojnie.

Móriemu zrobiło się przykro.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin