Agata Christie - Chleb olbrzyma.pdf

(813 KB) Pobierz
MARY WESTMACOTT
CZYLI
AGATHA CHRISTIE
CHLEB OLBRZYMA
PRZEŁOŻYŁA BOGUMIŁA MALARECKA
TYTUŁ ORYGINAŁU GIANT’S BREAD
Pamięci
najlepszej i najprawdziwszej przyjaciółki:
mojej Matki
PROLOG
Na uroczystym otwarciu nowej siedziby Opery Narodowej w Londynie —
wydarzeniu bądź co bądź niecodziennym — zjawiła się rodzina
królewska, dziennikarze, liczni przedstawiciele eleganckiego świata,
a nawet muzycy, choć ci w większości musieli się zadowolić ostatnim
rzędem krzeseł na najwyższym balkonie.
Wystawiano Olbrzyma, utwór Borisa Groena, jak dotychczas nikomu
nie znanego kompozytora. W przerwie, po pierwszym akcie, słyszało się
następujące strzępki rozmów:
— Absolutnie boskie, moja droga.
— Mówią, że to po prostu… po prostu najnowsza moda! Zamierzona
kakofonia dźwięków… Choć żeby się w tym połapać, trzeba by najpierw
poczytać Einsteina…
— Och, kochana, będę opowiadać na prawo i lewo, że to
nadzwyczajne, lecz powiedzmy sobie po cichu: od takiej muzyki jedynie
boli głowa!
— Dlaczego w dniu otwarcia nowego gmachu nie wystawiono opery
przyzwoitego brytyjskiego kompozytora? Do diabła z tą całą rosyjską
błazenadą! — Ta uwaga padła z ust pewnego porywczego pułkownika.
— Co racja, to racja — wycedził jego towarzysz. — Tylko że
niestety nie istnieją żadni brytyjscy kompozytorzy. Smutne, lecz
prawdziwe.
— Mówi pan od rzeczy. Oni po prostu nie chcą dać im żadnej szansy.
Bo i kimże jest ten Levinne? Jest ohydnym cudzoziemcem, Żydem. Ot co!
Stojący w pobliżu, na pół ukryty za kotarą mężczyzna, wysoki i
opasły, o żółtej, beznamiętnej twarzy, paciorkowatych oczach i
wielkich, odstających uszach (stałej pożywce karykaturzystów)
pozwolił sobie na uśmiech. To on był Sebastianem Levinne’em,
wyłącznym właścicielem gmachu Opery Narodowej, uchodzącym powszechnie
za największego w świecie speca od wszelkich widowisk teatralnych.
Padały kolejne uwagi…
— Dekadenckie…
— Chorobliwe…
— Neurotyczne…
— Dziecinne…
To byli krytycy.
— Porażające…
— Wprost boskie…
— Cudowne, moja droga…
Tak mówiły kobiety.
— To wspaniały spektakl.
— W drugiej odsłonie możemy oczekiwać zdumiewających efektów.
Technicznych, ma się rozumieć. Pierwsza część, Kamień, to zaledwie
coś w rodzaju wprowadzenia. Powiadają, że stary Levinne przeszedł
sarn siebie. Dzieło bez precedensu.
— Niesamowita muzyka, nieprawdaż?
— Przypuszczam, że te hałaśliwe orkiestry to bolszewicki wymysł.
Ci dwaj młodzi ludzie byli inteligentniejsi od rozentuzjazmowanych
kobiet, a przy tym obce im było nieprzychylne nastawienie krytyków.
— Nie chwyci. Zwykłe kuglarstwo.
— Bo ja wiem… ludzie wciąż dają się nabierać na kubizm.
— Levinne to facet z polotem.
— Nie wyrzucałby forsy w błoto, gdyby nie miał z tego zysku.
— Mówisz o zyskach…?
Kiedy padło kilka cyfr, głosy natychmiast zniżyły się do
tajemniczego szeptu.
To byli przedstawiciele jego własnej rasy. Sebastian Levinne
uśmiechnął się.
Rozległ się dzwonek. Tłum zafalował; publiczność z wolna zaczęła
powracać na swoje miejsca.
Nastąpiła chwila oczekiwania, wypełniona paplaniną i śmiechem. W
końcu pogasły wszystkie światła. Dyrygent stanął za swoim pulpitem.
Miał przed sobą orkiestrę sześciokrotnie liczniejszą niż którakolwiek
z Covent Garden i w niczym nie przypominającą zwykłej orkiestry.
Instrumenty muzyczne, wykonane z połyskliwego metalu, były niczym
pozbawione kształtu monstra; mało tego — z jednego kąta rzucał
niezwykłe ognie jakiś kryształ. Dyrygent uniósł batutę, a następnie
opuścił; w tej samej chwili rozległ się głuchy, rytmiczny dźwięk,
przypominający uderzenie młota w kowadło. Rozległ się i ucichł, lecz
chyba tylko po to, by co jakiś czas, ni stąd, ni zowąd, powracać i
wypływać ponad inne dźwięki.
Kurtyna poszła w górę…
W głębi loży na drugim balkonie stał Sebastian Levinne. Stał i
obserwował swoje dzieło.
To nie była opera w potocznym znaczeniu tego słowa. Kompozytor nie
proponował widzom żadnej opowieści ani nie kreował jednej postaci.
Przedstawienie przypominało raczej gigantyczny rosyjski balet, a
spektakularne efekty, zwłaszcza świetlne, były pomysłem samego
Levinne’a. Jego przedstawienia od dawna traktowano jako ostatnie
słowo w świecie teatru. W to, które właśnie rozgrywało się przed jego
oczami, Levinne, bardziej artysta niż producent, włożył całą swą
wyobraźnię i doświadczenie.
Prolog przedstawiał epokę kamienną — raczkowanie ludzkości.
Ta odsłona, kwintesencja dzieła, była najwyższej klasy pokazem
techniki, pokazem fantastycznym, niemal przerażającym. Elektrownie,
prądnice, kominy fabryczne, dźwigi, wszystko połączone ze sobą w
ciągłym ruchu. No i ludzie, całe armie ludzi, o zdeformowanych,
kubistycznych twarzach robotów.
Muzyka potężniała i nasycała powietrze. Nowe instrumenty o
dziwnych kształtach czyniły wiele hałasu, lecz ponad cały ten zgiełk
wybijała się osobliwa, wysoka i melodyjna nuta, przypominająca
dzwonienie niezliczonej liczby szklanek…
Na moment pojawiły się drapacze chmur: Nowy Jork widziany z góry
niby z samolotu krążącego nad nim, we wczesnych godzinach brzasku.
Muzyka nie cichła. Niesamowity, daleki od wszelkiej harmonii rytm był
wybijany z coraz większą częstotliwością, coraz bardziej monotonnie,
coraz groźniej. Ten rytm towarzyszył kolejnym epizodom scenicznym, aż
dotarł do punktu kulminacyjnego, kiedy to tysiące stalowych ludzkich
twarzy zlały się w jednego człowieka, człowieka kolektywnego,
człowieka olbrzyma…
Epilog nastąpił natychmiast; nie było przerwy, nie rozbłysły
światła.
Odezwała się jedynie część orkiestry; ta, która używała
instrumentów określanych mianem „szkło”.
Zabrzmiał róg.
Kurtyna ustąpiła miejsca mgle… mgła rozstąpiła się… nagły blask
poraził oczy widzów.
Lód, nic, tylko lód… wielkie, błyszczące góry… lodowce…
A na szczycie potężnej iglicy maleńka postać z twarzą odwróconą od
publiczności, wpatrzona w blask nie do zniesienia, blask wyobrażający
wschód słońca…
Śmieszna, drobna postać człowieka…
Blask narastał, potężniał, aż rozjarzył się do białości światła
magnezjowego. Ręce same powędrowały w górę, aby przesłonić oczy,
ochronić je przed bólem.
Zadzwoniło szkło, nutą wysoką i słodką, następnie czysty ton pękł,
dosłownie rozbił się na podzwaniające z osobna dźwięki.
Opadła kurtyna i zapaliły się światła.
Sebastian Levinne z niewzruszoną twarzą przyjmował gratulacje i
lekkie docinki.
— Tym razem poszedłeś na całość, Levinne. Żadnych półśrodków, co?
— Piekielnie dobre przedstawienie, staruszku. Choć niech mnie
diabli, jeśli wiem, o co w nim chodzi.
— Olbrzym, mówisz? To prawda, żyjemy w wieku techniki.
— Och, panie Levinne, tego po prostu nie da się wyrazić słowami!
Będę śnić o tym strasznym, stalowym olbrzymie.
— Technika jest jak olbrzym, który sieje zniszczenie, czyż nie
tak? Jesteś bardzo bliski prawdy, Levinne. Przydałby się nam powrót
do matki natury. Kto to jest ten Groen? Rosjanin?
— No właśnie, kto to jest Groen? Zresztą, kimkolwiek jest, jest
geniuszem. Bolszewicy mogą się wreszcie poszczycić jakimś
kompozytorem.
— No, no, Levinne, stajesz się bolszewikiem. Kolektywny człowiek,
kolektywna muzyka…
— No cóż, Levinne, powodzenia. Nie powiem, by podobały mi się te
cholerne wrzaski, które dzisiaj pretendują do nazwy muzyki, ale samo
przedstawienie jest świetne.
Jako jeden z ostatnich podszedł do Levinne’a drobny staruszek,
lekko przygarbiony, z krzywym ramieniem. Bardzo dokładnie wymawiając
słowa, zapytał:
— Nie napilibyśmy się, Sebastianie?
Levinne skinął głową. Ten mały człowieczek to był Carl Bowerman,
najznamienitszy angielski krytyk muzyczny. Przeszli razem do gabinetu
Levinne’a i zagłębili się w fotelach. Gospodarz postawił przed swoim
gościem whisky z wodą sodową i popatrzył pytająco. Z trwogą oczekiwał
werdyktu tego człowieka.
— A zatem…?
Bowerman milczał. Zaczął mówić dopiero po kilku minutach,
niespiesznie.
— Jestem starym człowiekiem. Są rzeczy, które sprawiają mi
przyjemność, i są inne, takie jak muzyka na dzisiejszym
przedstawieniu, w których nie gustuję. Mimo to, kiedy spotykam
geniusza, potrafię go rozpoznać. Może być stu szarlatanów, stu
nowatorów, zrywających z tradycją, takich, którym się zdaje, że
swoimi poczynaniami dokonują czegoś cudownego ale kiedyś przychodzi
ten sto pierwszy, przychodzi twórca, kreator, człowiek stąpający
śmiało w przyszłość… — Przerwał, by kontynuować po krótkiej chwili: —
Tak, potrafię rozpoznać geniusza. Co nie znaczy, że podoba mi się to,
co wyczynia ze swoim talentem. Groen, obojętne, kto to jest, ma
talent… Jego muzyka, to muzyka jutra… — Znów przerwał, a Levinne, tak
jak poprzednio, nie popędzał go, czekał. — Nie wiem, czy twoje
najświeższe przedsięwzięcie będzie sukcesem, czy też okaże się
chybione. Stawiam na sukces, lecz jeśli istotnie go odniesiesz, to
głównie dzięki własnej osobowości. Posiadasz dar przekonywania
publiczności do akceptowania tego, co chcesz, by akceptowała. Jesteś
człowiekiem stworzonym do odnoszenia sukcesów. Robisz z Groena
tajemnicę, lecz, jak przypuszczam, jest to część twojej kampanii
prasowej. — Popatrzył przenikliwie na Sebastiana. — Nie chcę się do
niej mieszać, lecz powiedz mi, proszę, tylko jedno: Groen jest
Anglikiem, prawda?
— Tak. Skąd pan to wie, Bowerman?
— Narodowość muzyka jest łatwa do rozpoznania. Owszem, Groen
studiował w rosyjskiej rewolucyjnej szkole, lecz, powtarzam,
narodowość jest nie do ukrycia. Miał prekursorów, ludzi, którzy
tytułem próby robili to, co dopiero jemu w pełni się udało. Istnieje
nasza angielska szkoła: Holst, Vaughan–Williams, Arnold Baz. Na całym
świecie muzycy zbliżają się do nowego ideału — absolutu w muzyce. Ten
człowiek, według mnie, jest w prostej linii sukcesorem tamtego
chłopca, który został zabity podczas wojny. Jak on się nazywał?
Deyre, Vernon Deyre. Tak, to był obiecujący młody człowiek. —
Westchnął. — Zastanawiam się, Levinne, jak wiele straciliśmy przez
wojnę.
— To trudno powiedzieć, proszę pana.
— Lepiej o tym nie myśleć. Tak, lepiej nie myśleć. — Bowerman
podniósł się z fotela. — Nie powinienem cię zatrzymywać. Masz mnóstwo
pracy, to jasne. — Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. —
Olbrzym! Mam wrażenie, że obaj z Groenem trochę sobie
zażartowaliście. Każdy utożsamia waszego tytułowego bohatera z
molochem, jakim jest świat wszelkich mechanizmów. Publiczność nie
rozumie, że prawdziwym olbrzymem jest tamta maleńka postać: człowiek.
Człowiek wyłączony z tłumu, indywidualista, bardziej wytrzymały niż
kamień i żelazo, ten, który na przekór rozpadającym się i ginącym
cywilizacjom toruje sobie drogę pośród kolejnej epoki lodowcowej ku
nowej cywilizacji, takiej, o jakiej nawet nie śnimy… — Uśmiechnął się
szerzej. — Im bardziej się starzeję, tym większego nabieram
przekonania, że nie ma nic tak żałosnego, tak śmiesznego, tak
absurdalnego i tak absolutnie cudownego jak człowiek… — Zatrzymał się
przy drzwiach, z ręką na gałce. — Ciekawe — powiedział — jak doszło
do powstania takiego dzieła. Jaka myśl je spłodziła? Dziedzictwo
kształtuje warsztat twórcy, środowisko dodaje mu poloru, seks
pobudza… Lecz jest coś jeszcze. Jest jeszcze jego pokarm.
A psik! A psik! A psik!
Człowieka czuję krew.
Czy martwy on, czy żyw,
Ja zmielę jego kości i zrobię sobie chleb.
Talent to okrutny olbrzym, Levinne! To potwór, karmiący się ciałem
i krwią, to ludojad. Niczego nie wiem o Groenie, a mimo to
przysiągłbym, że karmił swojego olbrzyma własnym ciałem i własną
krwią, a prawdopodobnie także ciałem i krwią innych… Ich kości zmełł
na chleb dla olbrzyma… Jestem starym człowiekiem, Levinne, więc wolno
mi mieć swoje zachcianki. Widzieliśmy dzisiejszego wieczoru koniec;
nie taję, chciałbym poznać początek.
— Dziedzictwo… środowisko… seks — powiedział powoli Levinne.
— Tak. O to mi chodzi. Co nie znaczy, że mam nadzieję cokolwiek od
ciebie usłyszeć.
— Sądzi pan, że ja coś wiem?
— Jestem tego pewien. Zapadła cisza.
— To prawda — odezwał się w końcu Levinne. — Istotnie, wiem. I
opowiedziałbym panu całą historię, gdybym tylko mógł. Ale nie mogę.
Są ku temu powody… — Powtórzył: — Są powody…
— Szkoda. To mogłoby być interesujące. — Nie jestem pewny…
KSIĘGA I
MOŻNE OPACTWA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
W świecie Vernona tak naprawdę liczyły się tylko trzy osoby:
Niania, Bóg i pan Green. Oczywiście, były także inne nianie. Winnie,
ta obecna, a przed nią Jane i Annie, i Sarah, i Gladys. Te Vernon
zapamiętał, ale poza nimi przez dom przewinęło się wiele innych.
Młode nianie nigdy nie zagrzewały długo miejsca, a to dlatego, że nie
zgadzały się z tą najważniejszą, z Nianią. W świecie Vernona niewiele
znaczyły.
Było także coś w rodzaju bliźniaczego bóstwa, zwanego mamusio–
tatusiem, które to bóstwo Vernon wspominał w swoich modlitwach, a
także wiązał ze schodzeniem na dół na leguminę. Oboje, mamusia i
tatuś, byli tajemniczymi postaciami, pięknymi, wprost cudownymi —
zwłaszcza mamusia — lecz nie należeli do jedynego prawdziwego świata,
świata Vernona.
Rzeczy w świecie Vernona istniały naprawdę. Choćby taki dywanik z
pokoju dziecinnego. Był w zielone i białe pasy i kłuł w gołe kolana,
a w jednym rogu miał dziurę, którą Vernon własnymi palcami
pracowicie, acz ukradkiem, stale powiększał. Były ściany pokoju
dziecinnego, gdzie zawijasy fiołkoworóżowych irysów raz przypominały
diamenty, a raz, jeśli patrzyło się wystarczająco długo, krzyże. To
wydawało się Vernonowi bardzo interesujące i trochę tajemnicze.
Pod jedną ze ścian był koń na biegunach, lecz Vernon rzadko na nim
jeździł. Była pleciona lokomotywa i plecione wagoniki, którymi często
się bawił. Była niska szafka, pełna bardziej lub mniej zniszczonych
zabawek. Na jej górnej półce leżały przyjemniejsze przedmioty,
którymi można się było bawić w deszczowy dzień albo wówczas, kiedy
Niania była w niezwykle dobrym humorze. Było tam pudełko z farbami do
malowania i prawdziwe pędzle z wielbłądziego włosia, i sterta
ilustrowanych czasopism, z których wycinało się obrazki. Było
wszystko. Wszystko to, co Niania nazywała „tym bałaganem, co to nie
idzie z nim wytrzymać”. Innymi słowy, wszystko, co najlepsze.
Nad tym realnym wszechświatem pokoju dziecinnego panowała
najrealniejsza z realnych Niania. Osobistość numer jeden Trójcy
Świętej Vernona. Bardzo wysoka i szeroka, bardzo sztywna i
szeleszcząca. Wszechwiedząca i wszechmocna. Niani w niczym nie dało
się przechytrzyć. Wszystko wiedziała lepiej niż mali chłopcy. Często
to powtarzała. Całe życie spędziła na doglądaniu małych chłopców (a
od czasu do czasu także małych dziewczynek, lecz te nie interesowały
Vernona) i wszyscy co do jednego dorastali tylko po to, aby być dla
niej chlubą. Tak mówiła i Vernon w to wierzył. Nie wątpił ani przez
chwilę, że także i on powinien dorosnąć, aby stać się jej chlubą,
choć czasami wyglądało na to, że może stać się jej zawodem. W Niani
było coś, co wzbudzało w nim lęk, choć jednocześnie czuł się przy
niej nieskończenie bezpiecznie. Niania na wszystko miała gotową
odpowiedź. Na przykład Vernon podnosił zagadkową sprawę diamentów i
krzyży na tapecie, a z ust Niani padało natychmiast:
— Ach, to! Cóż, na wszystko da się patrzeć w dwojaki sposób.
Musiałeś o tym słyszeć.
A ponieważ któregoś dnia Vernon istotnie słyszał, jak Niania mniej
więcej tak samo mówi do Winnie, takie wyjaśnienie schlebiało mu i
zaspokajało ciekawość. Pytana o cokolwiek, Niania nieodmiennie
powtarzała, że zwykle są dwie strony zagadnienia, toteż w przyszłości
Vernon zawsze wyobrażał sobie „zagadnienie” nie inaczej jak coś w
kształcie litery A z krzyżami, pnącymi się ku górze z jej jednej
strony i diamentami, opadającymi w dół z drugiej.
Po Niani był Bóg. Bóg dla Vernona był zawsze bardzo realny, a to
głównie dlatego, że niezmiernie często występował w rozmowach Niani.
Niania wiedziała o większości rzeczy, które się robiło, lecz Bóg
wiedział o wszystkim i był, jeżeli to możliwe, jeszcze bardziej
wymagający niż ona. Nie można go było zobaczyć, co na wyczucie
Vernona dawało mu nieuczciwą przewagę nad człowiekiem, ponieważ on
człowieka mógł oglądać do woli, nawet po ciemku. Czasami, wieczorem,
kiedy był już w łóżku, na myśl o Bogu, widzącym w ciemnościach,
przechodziły mu ciarki po plecach.
Lecz tak w ogóle, w porównaniu z Nianią Bóg był postacią
niezauważalną. Bez kłopotu można było nie pamiętać o nim przez
większość dnia. To znaczy dopóty, dopóki Niania ni stąd, ni zowąd nie
wprowadziła go do rozmowy.
Pewnego razu Vernon postanowił się zbuntować.
— Nianiu, czy wiesz, co zrobię, kiedy umrę? Niania, która właśnie
robiła na drutach pończochy, odparła:
— Jeden, dwa, trzy, cztery, masz tobie! Zgubiłam gdzieś oczko.
Nie, paniczu Vernon, tego nie wiem.
— Pójdę do nieba… pójdę do nieba… pójdę prosto do Pana Boga…
prosto do niego i powiem: Jesteś wstrętny! Nienawidzę cię!”
Cisza. Stało się. Powiedział to. Nie do wiary, niesłychane
zuchwalstwo! I co teraz będzie? Jaka okropna kara ziemska czy
niebiańska spadnie na niego? Czekał z zapartym tchem.
Niania znalazła zgubione oczko. Popatrzyła na Vernona sponad
okularów. Miała pogodną, niewzruszoną twarz.
— Niepodobna — zauważyła tylko — by Wszechmogący zawracał sobie
głowę tym, co mówią mali, niegrzeczni chłopcy. Winnie, podaj mi,
proszę, nożyczki. Vernon, zbity z tropu, ustąpił. Nic z tego. Niani
nie da się pokonać. Powinien o tym wiedzieć.
2
Zgłoś jeśli naruszono regulamin