Lang Kimberly - Rozkosz warta ryzyka.doc

(436 KB) Pobierz

KIMBERLY LANG

ROZKOSZ WARTA RYZYKA

Tytuł oryginału:

Last Groom Standing

 

PROLOG

Dziesięć lat wcześniej, Uniwersytet Hillbrook, stan Nowy Jork

– Ona spała z Carterem.

Marnie Price krępowało mówienie o seksie. Jak na ironię to, że była w tej chwili zdolna wyrazić na głos oburzenie, zawdzięczała trwającemu od roku wpływowi Giny. Marnie nie potrafiła rozstrzygnąć, czyja wina była większa: Giny, która podawała się za jej przyjaciółkę, czy Cartera, który uległ jej powabowi, chociaż był zaręczony z inną. Zdrada mocno dotknęła Marnie, nie mogła zrozumieć, jak mogło do niej dojść. I to właśnie wtedy, kiedy wszystko zaczynało nabierać sensu...

Reese głaskała Marnie po głowie, mrucząc coś pocieszająco. Reese, gospodyni i współmieszkanka, zastępowała Marnie starszą siostrę, której nie miała, a którą tak bardzo chciała mieć. Przynajmniej Reese potrafi ją zrozumieć.

– Uspokój się, nie wiemy wszystkiego – odezwała się Reese. Swego czasu dzięki temu, że Reese zaprosiła Marnie pod swój dach, jej rodzina uznała, że będzie miała dobrą opiekę w wielkim oraz wrogim świecie i zgodziła się wypuścić ją na studia do Hillbrook. Marnie czuła za to dozgonną wdzięczność dla Reese, tym bardziej więc zabolała ją próba obrony Giny.

–Dla mnie wszystko jest jasne. Gina uwiodła mojego brata, wykorzystała go. Jak ona śmie traktować każdego mężczyznę jak swoją zdobycz?

–Garter jest dorosły, a więc także odpowiedzialny.

Marnie nie mieściło się w głowie, że Carter mógłby być winny. Wpojono im ten sam system wartości, te same kryteria odróżniania dobra od zła. Seks był zastrzeżony dla par małżeńskich. Należało zachowywać czystość dla przyszłej żony czy przyszłego męża.

Carter złamał tę zasadę, zdradził narzeczoną, dopuścił się aktu hipokryzji. Z bólem myślała o swojej najlepszej przyjaciółce. Missy od roku planowała uroczystość ślubną, która miał zapoczątkować wspólne życie z Carterem. Zdrada złamie jej serce.

Marnie nigdy nie czuła się swobodnie, mając do czynienia z wyzwoloną Giną, dla której seks był jak rekreacyjny sport, a mężczyźni jak przedmioty jednorazowego użytku. Z drugiej strony apetyt na życie tej dziewczyny mógł imponować. Oczywiście Gina nie zdołałaby zachwiać poczuciem moralności Marnie i należało jej oddać sprawiedliwość, że nie próbowała. Ta dziewczyna bez skrupułów uwodziła i rzucała mężczyzn, co według Marnie oznaczało ni mniej, ni więcej tylko to, że była zwykłą szmatą.

– Nie, Carter jest przyzwoitym facetem.

Tego Marnie była pewna. Może nieco wobec niej nadopiekuńczym, zwłaszcza od śmierci ojca. Miał wszelkie cechy, jakie przyzwoity facet mieć powinien. Zaczynał nawet godzić się z faktem, że Marnie nie była już dzieckiem: nie dalej jak w zeszłym tygodniu przyjął do wiadomości, że ona wybiera się tego lata w gronie kolegów na wakacyjną włóczęgę po kraju.

–Carter nie zrobiłby tego, gdyby nie Gina...

–Nie zrzucaj winy na Ginę. Do tanga trzeba dwojga – zauważyła Reese.

–Bronisz jej? Bierzesz jej stronę? – Marnie wyrwała się z objęć Reese.

–Nie biorę niczyjej strony, Marnie. Nie zapominaj, że Gina jest twoją przyjaciółką.

–Prawdziwa przyjaciółka zostawiłaby mojego brata w spokoju. Nie raniłaby bliskich mi ludzi.

–Nie sądzę, żeby Gina zamierzała dotknąć cię w taki sposób.

–To dlaczego mi o tym powiedziała? Mówisz, że jest moją przyjaciółką! Nie potrzebuję przyjaciółek, które wskakują do łóżka z ledwo poznanymi facetami.

–Marnie, przypomnij sobie, co mówiłyśmy o twojej skłonności do pochopnego osądzania ludzi?

–Przepraszam, Reese, ale należy odróżniać dobro od zła. Carter zachował się źle, Gina okazała się jednak nie lepsza od zwykłej dziwki! – Ostatnie słowo wykrzyknęła, dobrze wiedząc, że rozniesie się w holu pięknego domu Reese i dotrze do pokoju Giny.

Marnie wypiła szampana z kieliszka, który ściskała w dłoni przez cały wieczór, po czym sięgnęła po butelkę i, nie zważając na zdziwiony okrzyk przyjaciółki, napełniła kieliszek ponownie.

–Zasłużyłam na to – stwierdziła. Jej matka nie tolerowała alkoholu w domu. Marnie spróbowała go po raz pierwszy dopiero w Hillbrook. Jeszcze jeden dowód, jak się zmieniła pod wpływem współmieszkanek. Może wcale nie na lepsze.

Rozległy się czyjeś kroki. Wróciła Cassie.

–Gina mówi, że porozmawiamy jutro – oznajmiła, nie wiedząc, co się dzieje, jak zwykle zresztą. Zazwyczaj Marnie z wyrozumiałością traktowała ten brak rozeznania w subtelnościach koleżeńskich relacji ze strony prostolinijnej Australijki, tego wieczoru jednak była zła i zabrakło jej cierpliwości.

–Nie ma o czym rozmawiać, Cas.

–Nie rozumiem.

–Więc ci wytłumaczę. Nigdy więcej nie odezwę się do Giny Carrington.

–Dlaczego?

–Bo Gina jest potworną egoistką. Założę się, że nie przyszło jej do głowy, jak skrzywdziła biedną Missy.

–Możliwe. – Cassie pokiwała głową. – Przecież Gina nie zna Missy.

–Ale wiedziała, że Carter jest zaręczony.

–Carter też wiedział. Nie rozumiem, dlaczego obarczasz Ginę odpowiedzialnością za decyzję Cartera. On chciał być niewierny, więc jak już się zdecydował, to kobieta, z którą zdradził, nie ma nic do rzeczy.

–Nie mogę uwierzyć, że ty też stajesz po jej stronie. Takie z was przyjaciółki?

–Marnie, staramy się być dobrymi przyjaciółkami – wtrąciła Reese. – Zarówno twoimi, jak i Giny.

–Nie ułatwiasz nam, reagując tak przesadnie – dodała Cassie.

To była kropla, która przepełniła czarę goryczy.

– Missy jest moją przyjaciółką, praktycznie siostrą, i zasługuje na moją lojalność – wybuchła Marnie. – Prawdziwe przyjaciółki nie uwodzą ci brata i nie bronią kobiety, która to zrobiła. Jeśli obie tego nie widzicie, to nie wiem, czy chcę się z wami jeszcze przyjaźnić.

Głos Marnie załamał się na ostatnim słowie. Pobiegła do swojego pokoju i tam się rozpłakała. Leżała na łóżku z oczami utkwionymi w suficie. Niestety, całą winę należy przypisać jej. W rodzinnym Savannah wszyscy próbowali jej wytłumaczyć, że wyjazd do Hillbrook to zły pomysł. I widać mieli rację. Ale przedstawiciel uczelni, który przyjechał do ich szkoły, był taki przekonujący.

Marnie nie zastanawiała się nad konsekwencjami wyjazdu, dopóki nie przyszło pocztą zawiadomienie, że została przyjęta i dostała atrakcyjne stypendium, które łechtało jej ambicję i sprawiało, że czuła się naprawdę chciana przez tę uczelnię.

Carter protestował, mama była w rozterce, a jej chłopak gorszył się, że w ogóle rozważa taką możliwość. Decyzja wyjazdu do Hillbrook była jej pierwszym buntem – i jedynym jak dotychczas. Pamiętała swoje dobre samopoczucie, kiedy tu przyjechała. Reese, Gina oraz Cassie wprowadzały ją w świat tak różny od dobrze znanego światka w Savannah, zachęcały do opuszczenia skorupy i poznawania nowych rzeczy.

Piękna ciemnowłosa Gina, która ciekawie rozprawiała o życiu w Londynie i Oksfordzie i niczego się nie bała, słynęła z szybkich ripost wypowiadanych z suchym brytyjskim akcentem. Pochłonięta nauką Cassie, która dorównywała Marnie naiwnością w sprawach damsko-męskich, w życiu kierowała się logiką i ścisłym umysłem, a nie południowymi przesądami i uprzedzeniami. I wreszcie Reese, która zaprosiła je do swojego domu, ponieważ uznała, że będzie ciekawie mieć takie współmieszkanki, jakże inne od towarzystwa z nowojorskiej Park Avenue, gdzie się wychowała.

Wszystko pięknie grało, jak zapewniała Marnie w domu, dumna zarówno ze swych wyników, jak również z rozszerzonych horyzontów. Może przesadziła z tym rozszerzaniem. Życie było o wiele łatwiejsze do ogarnięcia, zanim tu przybyła. Podczas gdy inni wyśmiewali jej naiwność, ona tęskniła teraz do utraconej niewinności.

Jest wszystkiemu winna, to pewne. Gdyby nie podjęła studiów w Hillbrook, nie poznałaby Giny, Carter nie przyjechałby w odwiedziny i nie wpadłby w jej sieci. Missy będzie cierpiała, i to z jej przyczyny. Szkoda się stała i nic nie można na to poradzić, musi jednak istnieć jakiś sposób zrekompensowania Missy wyrządzonej krzywdy. Co do Cartera...

Był jej ideałem, wzorem doskonałości. Jego upadek z piedestału, jaki wzniosła, dotknął ją boleśnie. Zlekceważył wszystko, co było im obojgu drogie, a na dobitkę miał jeszcze czelność udzielać jej na wyjezdnym nauk, jak ma się zachowywać, i to po tym, gdy wyszedł z objęć Giny.

Marnie leżała bezsennie bardzo długo, rozważała najróżniejsze opcje, co w zaistniałej sytuacji należałoby uczynić. Mieszkanki domu dawno już spały, gdy jej przyszło do głowy jedyne sensowne rozwiązanie. Dłużej tu nie może zostać. Musi wrócić do domu.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Marnie Price z namysłem oceniała sytuację. Namysł był konieczny. Podjęła wreszcie racjonalną decyzję, zrobiła to, co uczyniłaby każda dorosła kobieta w podobnej sytuacji.

Wyciągnęła butelkę z wiaderka z lodem. Chociaż tego wieczoru wypiła już kilka kieliszków wina, pozostawała przeraźliwie trzeźwa. Okazja była wyjątkowa: Cassie wychodziła za mąż, a ona powoli odbudowywała mosty, które wydawały się doszczętnie spalone. Powinna być zadowolona.

Była, tyle że nie do końca. Zaczęła dzień od uprzątnięcia biurka w pracy, a skończyła odkryciem, że przyjaciółki od lat ją okłamywały i że swoje wieloletnie wyobcowanie zawdzięcza sama sobie. Między jednym a drugim wydarzeniem poszła na ślub i odkryła, że jej brat spał znowu z Giną. Najpierw utrata pracy, a na koniec dnia jeszcze takie odkrycie. Dlatego musiała się napić.

Matka chyba przewraca się w grobie. Damy nie nadużywają alkoholu, tym bardziej w miejscach publicznych, lecz to jest Nowy Jork, nie Savannah, a

Marnie już dawno temu zrezygnowała z pretendowania do miana „damy”. Trudno jednak zerwać ze starymi nawykami, więc trzeba utopić to rodem z południa poczucie winy w kolejnym kieliszku chardonnay.

Na wielkim stole w kącie sali modnej restauracji Tribeca na Manhattanie zalegały resztki weselnego poczęstunku. Państwo młodzi, Cassie i Tuck, tańczyli. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by przewidzieć, że wkrótce opuszczą przyjęcie. Carter z Giną i Mason z Reese kołysali się powoli w tańcu w sposób świadczący o tym, że i oni zaraz zostawią towarzystwo.

Marnie westchnęła. Nikt z jej przyjaciół nie znalazł prostej drogi do szczęścia, lecz dzięki temu ich historie stały się pasjonujące. Namiętność może i komplikuje życie, jednak Marnie miała przed oczami naoczny dowód, że gra jest warta świeczki. Ona też chciała tego doświadczyć. Gdyby pragnęła przewidywalnego, ustabilizowanego i niczym niewyróżniającego się życia, zostałaby w Savannah.

Wszystkie pary znajdowały się na parkiecie, przy stole zostali tylko ona i Dylan Brookes. Ośmioosobowe towarzystwo składało się z trzech par i dwojga singli, ale to nie rzucało się w oczy dopóty, dopóki pozostali nie poszli tańczyć. Niezręcznie jest być piątym kołem u wozu, lecz dzisiejsza sytuacja była przykra z jeszcze innego powodu.

Dylan był drużbą Tucka, mimo to jego obecność mogła budzić zdziwienie.

Tuck był najlepszym przyjacielem Dylana, oprócz tego kuzynem Reese i poznał Cassie na niedoszłej do skutku uroczystości ślubnej Reese i Dylana, kiedy to Reese uciekła od ołtarza Dylanowi, by rzucić się w ramiona Masonowi., Zrobił się niezły bałagan. Wygląda na to, że Reese i Dylan mimo wszystko utrzymują dobre relacje, jednak wszyscy pozostali, łącznie z nią, uznawali sytuację za krępującą.

Widok byłej narzeczonej czulącej się do faceta, dla którego cię rzuciła, musi by przykry. Jednak nawet jeśli Dylan miał z tym jakiś problem, zręcznie to ukrywał. W tej chwili wklepywał coś do telefonu komórkowego i jeśli też czuł się piątym kołem u wozu, nie dawał tego po sobie poznać. Albo był takim dobrym aktorem, albo rzeczywiście nic sobie z tego nie robił. Marnie nie wiedziała, czy mu zazdrościć, czy się nad nim litować.

Muzyka nie była nachalna, lecz na szczęście wystarczająco głośna, by panujące przy stole milczenie nie stało się zauważalne. Co nie znaczy, że Marnie była w nastroju do towarzyskiej pogawędki.

Nikomu nie zależało na zepsuciu święta Cassie, więc rozmowy toczyły się szeptem i za drzwiami toalety; przyjaciółki, każda z osobna, pospiesznie wprowadzały ją w sytuację i dawały wyraz swoim odczuciom. W rezultacie Marnie pękała głowa od nadmiaru zasłyszanych nowin i emocji. Powinna dopić to, co ma w kieliszku, i wyjść do domu. W lodówce ma butelkę wina, która pomoże jej zakończyć ten okropny dzień.

Jutro zastanowi się, co dalej.

– Chyba wypada, żebym cię poprosił do tańca.

Przez cały wieczór niewiele się do niej odzywał, rozmawiał przeważnie z Tuckiem i, co dziwne, z Carterem.

– Słucham?

Dylan wskazał w stronę parkietu, na którym Reese czyniła ponad ramieniem Masona gesty, które miały chyba oznaczać: hej, wy tam, zatańczcie!

–Dziękuję, ale nie. – Marnie nie chciała, by z nią zatańczył z litości, jednak zirytowało ją, że przyjął jej odmowę z ulgą.

Reese odkleiła się od Masona i podeszła do stolika.

–Powinnaś zatańczyć, Marnie.

–Dlaczego?

–Bo państwu młodym przynosi pecha, jeśli goście weselni nie tańczą.

–Wymyśliłaś to.

–Nieważne.

–Nie sądzę, żeby Dylan chciał tańczyć.

–On chętnie zatańczy, jeśli przyjmiesz zaproszenie. To uroczysta chwila, a wy dwoje ją psujecie, nie uczestnicząc w zabawie. Moim zdaniem zachowujecie

się niegrzecznie.

Reese dobrze znała Marnie. Obawa, by nie popełnić niestosowności, była w niej głęboko zakorzeniona. Marnie zawsze rozważała, co lepiej się opłaca. Reese, gdy się uparła, prawie nigdy nie ustępowała. Była negocjatorką, doskonałą panią domu, która chciała, by wszyscy czuli się zadowoleni. Marnie miała wybór: albo ulec, albo dać się uprzejmie i z miłością zagłaskać na śmierć.

–Fajnie. – Pociągnęła długi łyk z kieliszka i wstała. Dylan z miną wyrażającą znudzenie lub niezadowolenie – trudno orzec co – podniósł się również.

–Wspaniale. – Uśmiechnięta Reese wróciła w ramiona Masona.

Marnie nie zaprotestowała, gdy Dylan prowadził ją na parkiet, opierając rękę o jej plecy. Ścigało ich po drodze kilka zazdrosnych spojrzeń kobiet. Marnie rozumiała dlaczego. Dylan Brookes był przystojny i otaczała go aura sukcesu, a wiadomość, że znowu znalazł się na liście kawalerów do wzięcia wywoływała radość prawie każdej niezamężnej kobiety pragnącej dobrze wyjść za mąż.

Dylan wyglądał w każdym calu na bogacza z Park Avenue. Emanował obyciem i elegancją. Dzisiejszego wieczoru, z włosami w lekkim nieładzie, w koszuli z rozpiętym kołnierzykiem i podwiniętymi rękawami odkrywającymi opalone przedramiona, wyglądem i sposobem bycia przywodził na myśl tylko jedno określenie: światowiec.

Nieżyjąca matka Marnie byłaby w tym momencie zadowolona, ponieważ

Dylan Brookes – elegancki, bogaty, ustosunkowany, szanowany prawnik i filantrop – był takim właśnie mężczyzną, z jakim powinna, tańczyć panna Marnie Suellen Price, jedyna córka Marshalla i Almy Price’ów (świeć Panie nad ich duszami) z Savannah w stanie Georgia. A z tego rodzaju mężczyznami nie tańczyła – z założenia – od dobrych pięciu lat.

Marnie znała ten typ mężczyzny, wśród nich wyrosła. Dobrze urodzeni, dobrze wykształceni i dobrze wychowani, otoczeni wszelkimi dobrami, jakie można nabyć za pieniądze, przygotowani do zastąpienia tatusiów na stanowiskach zapewniających im kontrolę nad światem. Egocentryczni, nudni i zazwyczaj aroganccy, ukrywający niedostatki pod garniturami za tysiąc dolarów. Dla jednego tańca mogła się poświęcić.

Dylan podał jej dłoń, drugą objął ją w pasie. Poruszali się powoli w rytm muzyki, patrząc w przestrzeń. Dzieliło ich dobrych trzydzieści centymetrów, zupełnie jak na balu maturalnym. Peterowi Stevensonowi, synowi burmistrzaSavannah, młodemu człowiekowi, który zdobył zaufanie rodziny Price’ów, dzięki czemu pozwolili mu odprowadzić ją na bal, pociły się ręce. Teraz, gdy sobie o tym przypomniała, przyszło jej do głowy, że chyba pierwszy raz tańczył z dziewczyną. Też cały czas trzymali się w takiej odległości, a gdy odprowadził ją do domu, pożegnał się na ganku uściskiem dłoni. Marnie była

przekonana, że zachowanie Petera świadczyło o szacunku.

Jeszcze teraz dźwięczał jej w uszach śmiech Giny, gdy opowiedziała jej tę historię. O święta naiwności! – brzmiał komentarz Giny. Niemniej nawet potem, gdy zepsuły się ich stosunki, Marnie była nadal wdzięczna Ginie za to, że otworzyła oczy osiemnastoletniej panience na realny świat.

–Co cię tak rozśmieszyło? – Podskoczyła, kiedy przebiło się do jej świadomości pytanie Dylana. W pośpiechu zastanawiała się, co odpowiedzieć.

Dylana spotykała podczas różnych okazji towarzyskich, gdy on i Reese przestali być kolegami z pracy, a stali się parą – pierwszy raz na przyjęciu, jakie wydali z okazji zaręczyn, a potem na lunchu z okazji Święta Dziękczynienia w domu rodziców Reese – lecz nigdy z sobą dłużej nie rozmawiali.

Z opowieści o przebiegu jego kariery zawodowej wyłaniał się niezbyt sympatyczny obraz i Marnie zawsze było trochę żal Reese, że związała się z kimś nieciekawym. Jeśli Dylan miał jakieś ukryte zalety, Reese nigdy o nich nie wspominała. Zawsze była skryta, jeśli chodziło o sprawy, o których dziewczyny opowiadają sobie szeptem. Tematy te na ogół nie pojawiały się podczas rzadkich spotkań na lunchu w mieście, na jakie umawiały się ona i Marnie.

Marnie mogła więc stwierdzić, że znając Dylana, wie o nim niewiele. A to, co wie, nie było bardzo pomocne w tej chwili. Najbezpieczniejszym tematem rozmowy był więc najoczywistszy.

–Myślałam, jaką dziwną parę stanowią Cassie i Tuck. Mimo to są bardzo szczęśliwi.

–Wy, dziewczyny, odwaliłyście kawał dobrej roboty, organizując to przyjęcie. Wiem, że oni to doceniają.

Marnie podchwyciła ten temat niczym linę ratunkową.

–Tuck... na pewno. Cassie było wszystko jedno. Nie mogłyśmy pozwolić, żeby wyszła za mąż bez uroczystej oprawy. Niechęć do białej sukni z welonem i hucznego ślubu nie oznacza, że należy popaść w skrajność, jaką byłaby rejestracja w urzędzie bez żadnej uroczystości.

Dylan pokiwał głową. Temat został wyczerpany. Ile czasu im to zajęło?

–Ta ślubna passa trwa u mnie od czerwca – dodała ze śmiechem Marnie.

–Też raczej mam tego dość.

Cholera, nie powinna o tym wspominać.

–Przepraszam, to musi być dla ciebie drażliwy temat.

–Nie za bardzo. – Wzruszył ramionami.

–Nie rusza cię to? – Ciekawość wzięła w Marnie górę nad dobrymi manierami.

–Co ma mnie ruszać?

–Bliskość Reese. To, że ją widzisz z innym. – Patrząc, jak Reese bez

skrępowania tuli się do Masona, Marnie uzmysłowiła sobie, że nigdy nie widziała przyjaciółki okazującej otwarcie uczucia Dylanowi, i na odwrót. Reese i Dylan stanowili miłą dla oka parę, lecz z ich zachowania nie wynikało, że byli nią rzeczywiście.

–Poza tym, że nie przepadam za publicznym demonstrowaniem uczuć, nic mi w jej zachowaniu nie przeszkadza.

To tłumaczyłoby brak objawów czułości między nimi, gdy byli razem.

–Podziwiam twoją wyrozumiałość i przyzwoitość.

–A jest inna opcja?

Próbowała wyobrazić sobie Dylana w napadzie szału zazdrości albo pogrążonego w depresji z powodu odrzucenia.

–Podejrzewam, że nie.

–Przyjaźnimy się. Życzę jej wszystkiego najlepszego. Mam nadzieję, że nie popełni drugi raz tego samego błędu...

Nieuprzejmie jest przerywać, lecz Marnie nie wytrzymała.

–Myślisz, że związek Reese z Masonem to błąd?

–Dobrze jej życzę, więc mam nadzieję, że nie. Ale okoliczności nie są sprzyjające.

Marnie przystąpiła do obrony Reese.

–Ja bym powiedziała, że po tym, co oboje przeszli, okoliczności są bardzo sprzyjające. Oni się kochają...

Dylan żachnął się.

–To prawda, ale miłość to chyba najgorszy z powodów, dla których warto brać ślub.

–A jaki byłby lepszy powód? – zapytała.

–Jesteś romantyczką. – Z jego tonu wynikało, że uważa to za wadę.

Nie była romantyczką, ale żeby aż tak pomniejszać wartość miłości?

–Bo uważam, że miłość jest dobrą podstawą małżeństwa?

–Miłość jest ulotna. Dobre małżeństwo wymaga solidniejszego fundamentu, na którym da się zbudować trwałe i rzeczywiste partnerstwo.

Marnie słyszała już nieraz tę teorię. Jej też wpajano, że małżeństwo polega na utworzeniu silnej rodziny – zazwyczaj żona powinna być stroną wspierającą męża – zawsze jednak padały obowiązkowe zapewnienia, że miłość jest niezbędnym elementem tego równania.

–Więc uważasz, że Mason i Reese nie stworzą trwałego partnerstwa, bo się kochają?

–Wyszłabyś za kogoś tylko dlatego, że jest dobry w łóżku? Bezceremonialność tego pytania sprawiła, że Marnie aż potknęła się z

wrażenia. Dylan pomógł jej utrzymać równowagę. Pomyślała, że może celowo

chciał ją zszokować, ale odrzuciła tę myśl. Nie, to chyba nie w jego stylu. Ginę byłoby stać na coś podobnego, ale jego?

–Tak samo jak miłość nie powinien to być jedyny powód do zawarcia małżeństwa, ale jest cholernie ważny.

Dylan uśmiechnął się z niemal ojcowską wyrozumiałością. Dawno nikt nie traktował jej w taki protekcjonalny sposób.

–Chwileczkę – zatrzymała się. – Jeśli miłość nie jest wystarczającym powodem, żeby wziąć ślub, to znaczy, że nie kochałeś Reese? – Reese jest obecnie zakochana, lecz odkrycie, że nie była kochana przez pierwszego narzeczonego, na pewno by ją zabolało.

–Oczywiście, że ją kochałem. – Deklaracja ta zabrzmiała bardzo nieprzekonująco. Z równym zapałemDylan mógłby zapewniać, jak bardzo lubi pizzę. Reese zdecydowanie uniknęła popełnienia błędu.

–Cieszę się, że Reese uczy się na błędach.

Tymczasem muzyka umilkła, dzięki czemu Dylan nie musiał reagować na sarkastyczną uwagę Marnie. Zamiast tego ukłonił się z przesadną uprzejmością.

– Dziękuję ci za taniec.

Chwilę potem państwo młodzi opuszczali restaurację. Obsypani deszczem płatków kwiatów wsiedli do samochodu i odjechali.

Marnie poczuła, że ktoś dotyka jej łokcia. Carter. Gina stała krok za nim i sprawiała wrażenie onieśmielonej.

–My też wychodzimy – oznajmił Carter. – Mam nadzieję, że się spotkamy przy okazji mojej najbliższej bytności w mieście.

Marnie wciąż nie potrafiła przyzwyczaić się do owego „my”. Będzie potrzebowała jeszcze trochę czasu, zanim do niej dotrze, że Carter i Gina są parą. W ostatnich dziesięciu latach jej stosunki z bratem, niegdyś dobre, sięgnęły dna, by ostatecznie ustabilizować się na poziomie „napięte”. Marnie nie miała pojęcia, jak odnowienie przez Cartera znajomości z Giną wpłynie na jej relacje z bratem, poprawi je czy pogorszy. Stosunki z Giną zaczynały się układać i Marnie była z tego zadowolona. Z Carterem jakoś się ułoży. Musi się ułożyć.

–Okej. Może pójdziemy na lunch.

Gina, co dla niej bardzo nietypowe, milczała, ale do akcji wkroczyła Reese.

–Dobrze się dziś spisałyśmy, dziewczyny. – Uściskała je obie.

–Też tak myślę – przytaknęła Gina.

–No jak? Wszystko w porządku? – zapytała Reese.

Pytanie było rzucone w przestrzeń, lecz Marnie wiedziała, że wszyscy oczekują odpowiedzi od niej. Podczas gdy między nią a Giną było jeszcze wiele niewyjaśnionych kwestii, Reese też na pewno czuła, że nie zachowywała się bez zarzutu – w końcu wiedziała o ciąży oraz poronieniu Giny i cały czas ukrywała

to przed Marnie. Marnie oddała jednak Reese uścisk i położyła dłoń na ramieniu

Giny.

–W porządku – powiedziała. – Później pogadamy.

–Chyba nie zamierzasz wracać do domu sama? – zatroszczyła się o nią Reese. Długa podróż pociągiem do Brooklynu nie zapowiadała się atrakcyjnie, nawet

jeśli w lodówce czeka butelka wina. Na szczęście Marnie miała jeszcze jedno wyjście, a między Tribeką a SoHo było po drodze wiele sklepów, gdzie można kupić wino.

–Nie, przenocuję chyba u Svena, w SoHo.

–Moglibyśmy cię podrzucić.

–Jest jakiś Sven? – zainteresowała się Gina.

–Sven to gej, który podczas nieobecności pozwala mi niekiedy nocować u siebie – wyjaśniła Ginie i odrzuciła propozycję Reese. – Zostanę i dokończę napoczętą butelkę. Potem złapię taksówkę.

Zaczęli się żegnać. Marnie skorzystała z okazji i odciągnęła Ginę na bok.

–Jest jedna sprawa... Nie mów Carterowi, że zostałam wyrzucona z pracy. Nie chcę o tym na razie myśleć.

–Rozumiem.

Pomachała odchodzącym parom i usiadła w fotelu. Wlała do kieliszka resztę alkoholu.

– Marnujesz dobre wino.

Zapomniała o Dylanie, który też został, zapewne by dokończyć drinka. Miał w szklance coś ciemnego z lodem.

–To doskonałe wino i wcale go nie marnuję. Doceniam każdą jego wyborną i znieczulającą umysł kroplę. – Na poparcie swoich słów pociągnęła porządny łyk.

–Ciężki dzień?

Czyżby wstęp do towarzyskiej pogawędki?

–Coś w tym rodzaju. Jestem naprawdę szczęśliwa szczęściem swoich przyjaciółek, ale...

–Nie masz chyba zamiaru zaczynać gadki w stylu: druhna – owszem, panna młoda nigdy.

Niemal się zakrztusiła.

–Gdyby tylko na tym polegał problem, byłoby dużo prościej. Niestety nie wszystkie smutki, jakie człowiek topi w kieliszku, wynikają z miłości lub jej braku.

Dylan milczał. Czekał na wyjaśnienie? Czy byłoby nieuprzejmością nie dostarczyć mu żadnego? Ciekawe, ile wie na temat jej stosunków z Reese, Cassie

iGiną. W każdym razie nie miała zamiaru poruszać tego tematu. Jednak uchyliła drzwi i teraz należy chyba wytłumaczyć, dlaczego wlewa w siebie tyle

chardonnay. Czy to dobrze, czy źle, że ma inny powód, by to robić?

–Straciłam dzisiaj pracę.

–To rzeczywiście cios.

–Wiedziałam, co się święci, wiesz, problemy budżetowe, ale lubiłam tę robotę. – Butelka i kieliszek były puste. Marnie zastanawiała się, czy nie zamówić kolejnej.

–Widzę, że powinienem postawić ci drinka.

Nie potrzebowała dobroczynności. Stać ją było na to, by płacić za drinki mimo braku pracy, przynajmniej dopóty, dopóki Price Paper Consortium daje zyski. Nie potrzebowała również jego towarzystwa, sensowniej byłoby upić się w samotności.

Jednak samotne picie jest czymś żałosnym. W Dylanie nie widziała wymarzonego partnera do kieliszka, ale lepszy on niż ktoś zupełnie obcy, a najwidoczniej jemu też nie spieszyło się do domu.

On również przez cały wieczór nie udawał abstynenta i musiał mieć już dobrze w czubie, co by sugerowało, że także miał co zalewać.

– Kolejne chardonnay? Czy może coś mocniejszego?

Albo jej się zdawało, albo rzucał jej wyzwanie. Zobaczymy, kto kogo, pomyślała. Przywołała kelnera.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin