Mamuńka moja zabita! Rzeź Woli – zbrodnia nierozliczona, Tomasz Łysiak (niezalezna.pl).doc

(72 KB) Pobierz

Mamuńka moja zabita! Rzeź Woli – zbrodnia nierozliczona

Dodano: 30.10.2014 [07:10]

Mamuńka moja zabita! Rzeź Woli – zbrodnia nierozliczona - niezalezna.pl

foto: Wikipedia

W piekielnej wizji warszawskiej Woli sięgamy jakichś zenitów ludzkiej wyobraźni. Dziewczynka wepchnięta w płomienie. Ojciec, który rzuca się na Niemca z gołymi rękami i ginie. Kobieta chwytająca za twarz niemieckiego oficera, która prosi: „Nie zabijaj już więcej, zobacz, co zrobiłeś”, a on blednie, słania się, prawie mdleje. Chłopiec wyrzucony z okna i lecący w dół z klapami od munduru niemieckiego wyrwanymi zaciśniętymi w rozpaczy rączkami. Dzieci skulone w kucki pod ścianami budynków. Ogień i dym. Wódka. Jesionka we krwi. Pomidor w dłoni Wiesia. Czwórka dzieci ze szpitala Karola i Marii. Idą przez puste ulice, przez morze płomieni, pośród gruzu i szkła, trzymając się za ręce - pisze Tomasz Łysiak w najnowszym numerze tygodnika „Gazeta Polska”.

„Któżby te bóle i te rany krwawe / malować umiał dobranymi słowy, / co teraz oczy me ujrzały łzawe! / Nie starczy na to naszej ludzkiej mowy, / bo ani język, ni umysł nasz mały / do zrozumienia onych nie gotowy”– takimi słowy Dante Alighieri rozpoczął pieśń opisującą piekło. W istocie dantejskich trzeba czasem rymów, by opowiedzieć to, co trudne do zdefiniowania ograniczonym językiem prozy. Można także, gdy wyobraźnia staje się zbyt mała, sięgnąć do wspomnień tych, którzy piekła doświadczyli na ziemi. I przekazali jego ślad w swych relacjach.

Kiedy mierzymy się z owym śladem, trudno zachować spokój duszy, szczególnie gdy jedna relacja goni następną, kolejna dopełnia treść poprzedniej, nazwisko idzie za nazwiskiem, numery mieszkań mieszają się z numerami ulic, obrazy podwórek, dziedzińców, zaułków, piwnic, kościelnych podziemi płyną z morderczym rytmem salw, zwały trupów piętrzą się w górę, a jedna myśl tylko snuje się w głowie ofiar:„Czy ja przeżyję?”.

Dwie masakry

Do relacji bezpośrednich świadków sięgnął Piotr Gursztyn, konstruując z nich porażającą kanwę dla książki „Rzeź Woli”. Masakra, która pochłonęła prawdopodobnie nawet 60 tys. ludzkich istnień, spełnia wszelkie znamiona ludobójstwa. Pomimo swej skali, brutalności, mechanicznej, zaplanowanej struktury logistycznej zabójczych działań, pomimo wielu niepozostawiających wątpliwości dowodów, nadal jest zaliczana w poczet – jak zresztą podpowiada podtytuł dzieła – zbrodni nierozliczonych. Co więcej, nadal leży w obszarze zainteresowania raczej intelektualnych elit i nie jest znana tzw. ogółowi społeczeństwa. Tymczasem pamięć o tym ludobójstwie powinna stanowić składową światowej wiedzy o II wojnie światowej oraz odpowiedzialności Niemców za zbrodnie.

Gdy w 1794 r. podobnej rzezi na prawym brzegu Wisły dokonali Rosjanie, mordując (według rosyjskich danych) kilkanaście tysięcy warszawiaków podczas insurekcji kościuszkowskiej, było jasne, że taka masakra jest aktem barbarzyństwa sprzecznym z normami cywilizacji chrześcijańskiej i europejskiej. Ale można to było w jakimś sensie położyć na karb azjatyckiego rysu, jaki objawiał się zawsze w kulturze rosyjskiej, stanowiącej przedziwną mieszankę wpływów Wschodu i Zachodu oraz brutalnego dziedzictwa chanów mongolskich. Ówczesny świadek zezwierzęcenia Moskali, Lew Engelhardt, pisał: „Na widok tego wszystkiego serce zamierało w człowieku, a obmierzłość obrazu duszę jego oburzała. W czasie bitwy człowiek nie tylko nie czuje w sobie żadnej litości, ale rozzwierzęca się jeszcze, lecz morderstwa po bitwie – to hańba!”. Rozumiał bowiem, że wojna sama w sobie jest brutalna, a gdy rozgrywa się w mieście, pociąga za sobą ofiary. Nie rozumiał jednak zakrojonej na szeroką skalę akcji mordowania ludności cywilnej. Asumpt do niej dał Aleksander Wasilijewicz Suworow, wskazując w instrukcji zdobywania miast, jak się mają zachowywać żołnierze. 150 lat później, na lewym brzegu Wisły, wobec wybuchu kolejnej insurekcji, rozkaz wyszedł bezpośrednio od Hitlera, który nakazał zrównać miasto z ziemią. Himmler uściślił, że należy mordować cywilów – w tym kobiety i dzieci. Niemieckie oddziały pod dowództwem Heinza Reinefartha, przy pomocy dirlewangerowców, własowców, „ukraińców” i „mongołów” rozpoczęły planową, zakrojoną na szeroką skalę akcję mordowania mieszkańców Woli. Zaczęła się ona 5 sierpnia 1944 r. na obszarach miasta o słabej albo wręcz żadnej aktywności powstańczej. Po prostu wyciągano cywilów z ich domów i mordowano bez litości na ulicach i placach.

Zabita niewinność

Obraz morderstw widziany oczami dzieci. Opowiadany przez dzieci, którym udało się przeżyć. Dziś to starzy ludzie przechowujący w pamięci tamte dramatyczne dziecięce doświadczenia. Nic chyba więcej, nic mocniej, nic bardziej dramatycznie nie brzmi niż owe opowieści. Tak i tylko tak należy patrzeć na rzeź Woli, na wykształconych, rozmawiających w wolnym czasie o sztuce i kulturze Niemców, którzy chwilę po tym, jak cytowali Goethego, gaszą papierosa, a następnie zabijają kilkuletnie maluchy. Tragedia tych wszystkich polskich rodzin, strasznych śmierci, płomieni, bólu, krwi, rozdzierających krzyków, łez, rąk splecionych w modlitwie – wszystko to skupia się, uderza najmocniej przez dzieci. Na nich się ogniskuje. I z tego powodu za mało nawet Dantego i jego talentu, za mało słów, za mało czegokolwiek, co w ludzkiej mocy, by opisać to, czego dokonali wówczas Niemcy na Woli… Kartka za kartką przeprowadza nas autor przez kolejne kręgi piekła.

Mały Wiesio Kępiński razem z rodziną ukrywał się w podziemiach cerkwi. Niemcy zaczęli rozbijać szyby, wrzucać granty do środka. Potem wstawili przez otwory lufy karabinów i kazali wyjść. Jego mama niosła na rękach malutkiego Sylwusia – „pamiętam, że matka mówiła czy głośno, czy cicho, czy normalnie: »Zabiją nas, zabiją nas, zabiją nas«”. Wiesio szedł z rodziną i liczył kroki. Doliczył do stu, gdy zaczęto strzelać. Uciekł. Przeskoczył przez duży wał ziemny, dostał strzał w plecy. Sturlał się i pobiegł dalej. A potem padł w polu z pomidorami. Leżąc, zaczął jeść pomidora, co spowodowało, że zrozumiał, że wszystko dzieje się naprawdę, że nie jest jakimś koszmarnym snem. Oto prawda o niemieckiej Woli. Pasek od spodni małego Wiesia, pasek, który zalewa mu krew. Jego koszula z zakrzepłą, brudną czerwienią to też najważniejsza prawda.

Marysia Cyrańska miała jedenaście lat. Przeżyła egzekucję, gdyż padła i udawała ranną. „Mnie na plecach stanął żołnierz niemiecki, przez co później mnie bardzo plecy bolały i miałam nawet zdartą skórę od gwoździ, którymi buty były nabite”. Buty z gwoździami na plecach dziewczynki. Kolejny fragment tej prawdy.

I dalej.

Opowieść Danieli Karcher: „(…) powiedzieli, żeby mężczyźni poszli na stronę prawą, wskazali gdzie, a kobiety z dziećmi do lat czternastu na lewo. Rozdzielili nas. Wtedy rozdzielili właśnie mojego tatusia i wszyscy mężczyźni tam poszli. (…) Byłam w jesionce, mamusia mi ją dała, bo mówi: »Może gdzieś nas wywiozą«”. A potem jeszcze: „Ze mną była moja mamusia, koło mnie. Po pierwszej salwie słyszałam, jak mówiła, bo już zaczęły się jęki, już ludzie zabici byli (…), »Danusia, żyjesz? Żyjesz?«.»Żyję, mamo«. Byłyśmy w takim kontakcie, nie widziałyśmy się, bo też upadła, wszyscy ludzie upadli, jak zaczęli strzelać, i te trupy też. Mówię: »Żyję, żyję«. Jak przyszła druga salwa, to już po drugiej salwie mamusia mnie nie pyta, jest cisza, tylko ja pytam: »Mamusiu, żyjesz?«. Nic, cisza”.

Na tę jesionkę, którą Daniela dostała od mamusi, padła krew i rozbryzgany mózg dziewczyny o blond włosach, która stała przed nimi. I znowu wszystko się skupia na tym szepcie dziewczynki pod zwałami trupów: „Mamusiu, żyjesz?”. I ta cisza w odpowiedzi. I jesionka we krwi.

Albo opowieść o domu z ulicy Wolskiej, numer 115. O tym, jak udało się przeżyć rodzinie Osińskich. Gdy doprowadzono ich na miejsce kaźni, kazano im się położyć na ziemi, obok już zastrzelonych sąsiadów z innych kamienic. Niemcy zabijali leżących ludzi, tak jakby „kosili trawnik”. Ojciec rodziny wybrał miejsce do położenia się blisko muru, a potem zarządził, by rodzina, po kolei czołgała się do budynku. Zaczęli wymykać się kolejno z matni. Ale mała Helenka, która w 2008 r. zdała o tym relację wolontariuszowi Muzeum Powstania Warszawskiego, bała się tak bardzo, że była jak sparaliżowana i nie mogła się ruszyć. W końcu jednak bojąc się, że przez nią zginie namawiająca ją matka, zaczęła się czołgać. Uratowała się. Ale słyszała jeszcze krzyk innego dziecka. Pięcioletniego kuzyna, który krzyczał:„Ludzie! Mamuńka moja zabita!”. A potem i to dziecko umilkło. Niemcy często strzelali najpierw do rodziców.

Czesław Adamusik wspominał, jak do domu wpadli „ukraińcy”, jak wywlekli całą jego rodzinę i poprowadzili za wiadukt do hal przy Górczewskiej. Potem kazano im się ustawiać wszystkim pod murem. Każda z rodzin tworzyła odrębną „grupkę”. „Matka mnie przytuliła mocno do siebie, już nic nie mówiła, tylko spojrzałem w górę na matkę, to jej ciurkiem łzy leciały”. Potem zaczęło się strzelanie. By nie ułatwiać Niemcom roboty, ludzie położyli się na ziemi. Małego Czesia mama objęła, kładąc swoją lewą rękę na jego szyi. Chwycił ją za kciuk. „W pewnym momencie czuję, że matce słabiej puls bije. Bije, ale tak jakoś coraz to mniejszy, mniejszy, mniej wyczuwalny. W pewnym momencie słyszę, że matce we wnętrznościach, w brzuchu tak jakby się woda przelewała, a jeszcze bałem się odezwać i zapytać matki, czy żyje, bo po prostu strach mi nie pozwalał zapytać się matki i dowiedzieć się, że już nie żyje po prostu. Bałem się tego słowa, zapytać: »Mamo, czy żyjesz, czy nie?«. W tym momencie, jak puls już przestał w ogóle bić, przelewanie się we wnętrznościach również ustało, poczułem bok mokry, cały bok miałem mokry. (…) Miałem pół boku we krwi matki, noga po prostu się nurzała w tej krwi”.

I następna część prawdy – kciuk matczyny w dłoni tego dziecka, a potem bok i nogawka w jej krwi…

Takich dzieci, leżących długo pośród trupów, pod stygnącymi ciałami rodziców, były setki, a zabitych tysiące…

Piekło w szpitalu

Oto 13-letnia Wiesia Chełmińska z matką odwiedzają siostrę w szpitalu św. Łazarza. Widzą, jak Niemcy strzelają do chorych, a potem kazano im zejść do piwnicy, gdzie odbywała się egzekucja…

Wiesia weszła wraz z mamą do tego przerażającego pomieszczenia pełnego krwi i trupów. Niemcy strzelili. Mama zginęła, lecz dziewczynka przeżyła. Leżała w stosie trupów i nasłuchiwała, co się dzieje. A wiszący na ścianie zegar odmierzał kolejne godziny.

„Słyszałam płacz małego dziecka, proszącego Niemca, żeby nie zabijał mamusi i tatusia. Za chwilę padły strzały. Usłyszałam rozpacz dziecka. Krzyczało, że zabili mu tatusia, później mamusię (…). Dziecko zginęło na końcu”. Mijały długie minuty, a Wiesia trwała w stosie martwych ciał. I naraz dostrzegła ruch obok siebie. To był ciężko ranny chłopiec. Krwawił z nosa, uszu i ust. Nie wiedziała, co zrobić, więc tylko wyciągnęła w jego stronę rękę. Pogładziła go po twarzy. Po chwili umarł.

Te relacje, jedna po drugiej, rozdzierają serce. Ta choćby, jak matka odpowiada małej dziewczynce o tym, co będzie w niebie. Że nie będzie tam cierpienia ani bólu. Że wszyscy się tam spotkają z tatusiem. A dziecko pyta, czy jak będą je zabijali, to kula będzie bolała…

A wreszcie opowieść jednej z pielęgniarek szpitala Karola i Marii, która wróciła tam po tym, jak starała się uchronić grupkę dzieci. Okazało się, że wielu pozostawionych maluchów już nie ma. Tak to opisała Wanda Moenke: „Odnalazłam tylko jedno żywe niemowlę zanurzone w kurzu. Nie mogłam doliczyć się dzieci (…), pytałam o nie żołnierzy niemieckich. Odpowiedzieli mi, że widzieli, jak czworo dzieci wzięło się za rączki i poszło przed siebie (…). Wołałam, nikt się nie odzywał”.

Tyle by można ważnych rzeczy napisać o książce Gursztyna. Że jest potrzebna. Że rozpoczyna długą batalię o przywrócenie odpowiedniej pamięci o niemieckich ofiarach. Że wskazuje jasno, z kim mieliśmy do czynienia podczas okupacji – co należałoby dać pod rozwagę tym, którzy tak krytykują powstanie. Że odpowiedzialność za to potworne ludobójstwo ponoszą Niemcy i że cała rzeź wykonywana była w sposób uporządkowany i planowy (to nie wyczyny bandy rozzuchwalonych „własowców”). Że wreszcie rzezi Woli nie można nazywać sprawą lokalną, gdyż stanowi ona wydarzenie na miarę Holocaustu.

Poza wyobraźnią

Ale tego wszystkiego nie dałem rady Państwu napisać, za co przepraszam. Po prostu opis tragedii widzianej oczami dzieci wystarcza za wszystko.

W tej piekielnej wizji warszawskiej Woli sięgamy jakichś zenitów ludzkiej wyobraźni. Dziewczynka wepchnięta w płomienie. Ojciec, który rzuca się na Niemca z gołymi rękami i ginie. Kobieta chwytająca za twarz niemieckiego oficera, która prosi „Nie zabijaj już więcej, zobacz, co zrobiłeś”, a on blednie, słania się, prawie mdleje. Chłopiec wyrzucony z okna i lecący w dół z klapami od munduru niemieckiego wyrwanymi zaciśniętymi w rozpaczy rączkami. Dzieci skulone w kucki pod ścianami budynków. Ogień i dym. Wódka. Jesionka we krwi. Pomidor w dłoni Wiesia. Podziemie kościoła św. Wojciecha pełne śpiących ludzi. Czwórka dzieci ze szpitala Karola i Marii. Idą przez puste ulice, przez morze płomieni, pośród gruzu i szkła, trzymając się za ręce.

I wreszcie, pośród szalejącego morza płomieni, wśród jazgotu, krzyku i płaczu, wobec tego dwuletniego synka, o którym matka opowiadała, jak podbiegł i całował rękę „Mongoła”, by darował życie, wobec tysięcy trupów na dziedzińcach kamienic, nad wszystkim zrywa się krzyk pięcioletniego chłopca. „Ludzie! Mamuńka moja zabita!”. I leci w niebo wysoko, ponad te czasze czarnego dymu, ponad płonące miasto. Gdzie tylko chmury i świst wiatru. I tam cichnie, coraz wyżej i wyżej, aż znika pod nieboskłonem. I już nie słychać słów, już na ziemi zostało tylko głuche echo odbijające się w pustych, wypalonych okiennicach biednych wolskich domów. „Ludzie! Mamuńka moja zabita!”…

Ja właśnie tego dziecięcego krzyku Niemcom wybaczyć nie mogę.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin