PAN PARENT - Guy De Maupassant.rtf

(553 KB) Pobierz
PAN PARENT

              Guy De Maupassant

 

             

 

              PAN PARENT

 

             

 

              PAN PARENT

              Mały Jurek przykucnąwszy na środku alei Budował pagórki z piasku. Nabierał go w obie rączki i usypywał piramidę, na której wierzchołku zatknął liść kasztanowy.

              Ojciec siedząc na żelaznym krześle wpatrywał się w niego z tkliwością i w niewielkim publicznym parku przepełnionym ludźmi jego jednego tylko widział.

              Wzdłuż całej kolisto zatoczonej drogi, która obiega trawnik, inne dzieci tak samo były zajęte, podobne do młodych zwierzątek bawiły się w jakieś swoje własne gry, podczas gdy bony obojętnie spoglądały przed siebie bezdusznym wzrokiem, a rozmawiające ze sobą matki pilnowały swoich pociech nie spuszczając ich z oczu.

              Parami, poważnie krocząc przechadzały się mamki, ciągnąc długie, jaskrawe wstążki czepców, a na ręku niosąc coś białego, spowitego w koronki; małe dziewczynki w krótkich sukienkach i z gołymi łydkami rozmawiały ze sobą poważnie w przerwach pomiędzy jedną a drugą gonitwą za obręczami. Dozorca ogrodu w ciemnozielonym mundurze przechadzał się wśród tego narodu malców, ciągle zbaczając z drogi, żeby nie burzyć robót ziemnych, nie nadeptać małych rączek, nie przeszkodzić mrówczej pracy gąsieniczek ludzkich.

              Słońce mające już niebawem zniknąć poza dachami ulicy Saint Lazare, rzucało długie, ukośne promienie na rozbawiony i strojny tłum. Kasztany płonęły żółtawymi blaskami, a trzy wodotryski bijące przed wysokim portykiem kościelnym błyszczały jak żywe srebro.

              Pan Parent patrzał na synka grzebiącego się w piasku.

              Pełnymi miłości oczami śledził każdy jego ruch; zdawało się, że przesyła mu w powietrzu pocałunki.

              Ale podniósłszy oczy na zegar umieszczony na dzwonnicy spostrzegł, że się już spóźnił o całe pięć minut. Wstał więc, wziął małego za rączkę, otrzepał mu sukienkę z ziemi, obtarł rączki i poprowadził w stronę ulicy Blanche. Przyśpieszał kroku, aby nie wrócić do domu później niż żona, a malec, który nie mógł iść tak szybko, biegł drobnym kroczkiem przy ojcu.

              Wziął go więc na ręce i jeszcze przyśpieszył kroku dysząc ze zmęczenia na chodniku stromo wspinającym się w górę.

              Był to człowiek lat może czterdziestu, siwiejący już, trochę otyły, z niespokojną miną dźwigający brzuszek człowieka poczciwego i wesołego, którego okoliczności uczyniły nieśmiałym.

              Przed kilkoma laty ożenił się z młodą kobietą, którą bardzo kochał. Jego żona obchodziła się z nim teraz szorstko i despotycznie. Gromiła go za wszystko, co robił, i za wszystko, czego nie robił, wymawiała mu surowo najmniejsze jego wykroczenia, nawyki, skromne przyjemności, upodobania, sposób bycia i ruchy, nawet okrągłość jego brzuszka i spokojny dobroduszny ton jego głosu.

              Mimo wszystko kochał ją jednak jeszcze, przede wszystkim zaś kochał dziecko, którym go obdarzyła ― Jurka, trzyletniego już dziś chłopczyka, który stał się największą jego radością i największym ukochaniem serca. Skromny rentier żył bez zajęcia z dwudziestu tysięcy franków rocznie, a żona, którą wziął bez posagu, ciągle się oburzała na bezczynność męża.

              Doszedłszy wreszcie do domu postawił chłopca na pierwszym stopniu schodów i ocierając spocone czoło zaczął iść na górę.

              Na drugim piętrze zadzwonił.

              Otworzyła mu stara służąca, która go wychowała od dziecka, jedna z tych rządzących domem sług, które stają się tyranami swoich państwa.

              Pan Parent zapytał niespokojnie:

              ― Czy pani wróciła? Służąca wzruszyła ramionami:

              ― A kiedyż to pan widział, żeby pani wróciła na pół do siódmej?

              Z pewnym zakłopotaniem odparł:

              ― Dobrze, to nawet tym lepiej, będę miał czas przebrać się, bo się bardzo zgrzałem.

              Służąca patrzyła nań z gniewną i pogardliwą litością.

              ― Widać, widać ― odparła ― pot leje się z pana. Musiał pan biec, może nawet niósł pan dziecko, a wszystko po to, żeby czekać na panią do pół do ósmej. Mnie tam już nikt nie nabierze, żeby była gotowa na godzinę. Szykuję kolację na ósmą. Chociaż państwo czekają, to trudno! Mięso nie może się przypalić.

              Pan Parent udawał, że nie słucha.

              ― Dobrze już, dobrze ― bąkał ― trzeba umyć rączki Jurkowi, bo się bawił w piasku. Idę się przebrać, a ty powiedz pokojówce, żeby porządnie ubrała dziecko.

              Poszedł do swego pokoju i zasunął zasuwkę, gdyż chciał być sam, zupełnie sam. Tak już teraz przywykł do łajania i wymówek, że tylko pod osłoną zamków czuł się zupełnie bezpieczny. Nie śmiał już myśleć, jeżeli klucz przekręcony w zamku nie zabezpieczał go od spojrzeń i posądzeń. Padłszy na krzesło, ,aby trochę odpocząć przed włożeniem świeżej bielizny, myślał, że kucharka Julia zaczyna się teraz stawać prawdziwą plagą domu. Nienawidziła jego żony, było to rzeczą widoczną, głównie zaś nienawidziła jego kolegi, Pawła Limousin, który był dawniej nieodłącznym towarzyszem jego kawalerskiego żywota, a teraz, co się rzadko zdarza, został ― poufnym i serdecznym przyjacielem obojga państwa.

              Paweł był rozjemcą między nim a Henryką i bronił go przeciw niesprawiedliwym zarzutom, przeciw dokuczliwym scenom, przeciw wszystkim codziennym utrapieniom nieszczęśliwego pożycia.

              A teraz jakoś już od pół roku Julia pozwalała sobie robić o pani nieżyczliwe uwagi. Wydając co chwila sądy o jej postępowaniu, dziesięć razy na dzień oświadczała:

              ― Ja, gdybym była na miejscu pana, nie pozwalałabym się tak wodzić za nos. Ale niech tam. Każdy robi, jak mu lepiej.

              Raz nawet okazała się zuchwałą względem Henryki, która wieczorem powiedziała tylko mężowi:

              ― Słuchaj, niech mi ta dziewka raz jeszcze odpowie, a wyrzucę ją za drzwi.

              Zdawało się jednak, że ona, która niczego się nie bała, obawia się służącej, a Parent przypisywał tę łaskawość względom dla starej Julii, która jego wychowała, a matce jego zamknęła oczy.

              Ale teraz już było za wiele. Dalej tak być nie może. Co robić? Odprawienie Julii wydawało mu się tak okropnym postanowieniem, że nie śmiał myśleć o tym. Przyznać jej słuszność w sporze z żoną? To było niemożliwe. Przed upływem miesiąca najdalej położenie stanie się nie do wytrzymania.

              Siedział tak opuściwszy ręce, szukając w myśli sposobów pogodzenia jednej z drugą i nic nie mogąc znaleźć. To przynajmniej szczęście, że mam Jurka ― szepnął wreszcie do siebie ― bez niego byłbym bardzo nieszczęśliwy.

              Potem przyszło mu na myśl poradzić się Pawła i już postanowił to uczynić. Ale niebawem wspomnienie niechęci, jaką żywili względem siebie niańka i jego przyjaciel, wzbudziło w nim obawę, że Limousin doradzać będzie odprawienie starej, i znowu pogrążył się w otchłań obaw i wątpliwości.

              Zegar wybił siódmą. Parent zerwał się. Siódma, a on nie zmienił jeszcze bielizny. I wystraszony, zdyszany, rozebrał się, umył, włożył czystą koszulę i ubrał się znowu z takim pośpiechem, jakby w sąsiednim pokoju czekał nań ktoś w bardzo ważnej sprawie.

              Potem wszedł do salonu zadowolony, że niczego już nie potrzebuje się obawiać.

              Rzucił okiem na gazetę, wyjrzał na ulicę i usiadł po chwili na kanapie. Wtem drzwi się otworzyły i wszedł jego synek umyty, uczesany, uśmiechnięty. Parent pochwycił go w ramiona i ucałował namiętnie. Całował najprzód jego włosy, potem oczy, potem policzki, usta, wreszcie rączki. Potem podrzucił go w górę, aż pod sam sufit, wreszcie usiadł zmęczony tym wysiłkiem i posadziwszy sobie Jurka na kolanie kazał mu jechać jakby na koniu.

              Chłopiec śmiał się uszczęśliwiony, wymachiwał rączkami, krzyczał z radości, a ojciec śmiał się i krzyczał także z radości, trzęsąc dużym brzuchem i bawiąc się lepiej jeszcze od syna. Kochał go całym sercem słabych, poddających się, boleśnie co chwila ranionych istot. Kochał go całą siłą namiętności, całą tkliwością wstydliwie w nim utajoną, tkliwością, która nigdy nie mogła ujawnić się, ponieważ nawet w pierwszych chwilach małżeńskiego pożycia żona okazywała się zawsze chłodna i zamknięta w sobie.

              Julia stanęła w drzwiach blada, z błyszczącymi oczyma i głosem, w którym przebijało się najwyższe zniecierpliwienie, oświadczyła:

              ― Proszę pana, już pół do ósmej.

              Parent rzucił na zegar niespokojnym, zrezygnowanym spojrzeniem i szepnął:

              ― Rzeczywiście już pół do ósmej.

              ― A widzi pan. Kolację mam już dawno gotową. Widząc nadciągającą burzę usiłował ją zażegnać.

              ― Przecież mówiłaś sama, że ją zrobisz dopiero na ósmą.

              ― Na ósmą. Pan chyba sam nie wie, co pan mówi! To pan każe dziecku jeść dopiero o ósmej? Powiedziałam, to prawda, ot tak sobie, żeby gadać. Ale dziecko popsułoby sobie żołądek, gdyby zaczęło jadać o ósmej. O, pani to wszystko jedno, pani tam bardzo dba o dziecko. To dopiero matka. Czy to nie obraza boska, taka matka jak pani?

              Parent, drżąc z bolesnego niepokoju, czuł, że mu wypada stanowczo przerwać grożącą scenę.

              ― Julio ― rzekł ― nie pozwalam odzywać się w ten sposób o pani. Zapamiętaj to sobie i staraj się nie zapominać o tym na przyszłość.

              Stara służąca oniemiała ze zdziwienia, zawróciła się i wyszła trzaskając drzwiami tak silnie, że wszystkie kryształy żyrandolu zadzwoniły. Przez kilka sekund lekkie dźwięki jakby niewidzialnych dzwoneczków rozlegały się w milczącej atmosferze salonu.

              Jurek, zrazu zdziwiony, zaczął klaskać w ręce z radości i nadawszy policzki całą siłą płuc wyrzucił z piersi głośne „bums" mające naśladować łoskot drzwi.

              Wtedy ojciec zaczął mu opowiadać bajeczki, ale że myśl jego czym innym była zaprzątnięta, wątek opowiadania rwał mu się co chwila, malec więc nie mogąc zrozumieć, o co chodzi, otwierał szeroko oczy ze zdziwienia.

              Parent nie spuszczał oczu z zegara. Zdawało mu się, że dostrzega nieznaczny ruch wskazówek. Chciałby zatrzymać bieg godzin, unieruchomić czas aż do powrotu żony. Nie miał za złe Henryce jej spóźnienia, ale brał go strach, bał się Henryki zarówno jak Julii, bał się wszystkiego, co mogło nastąpić.

              Wystarczy jeszcze dziesięć minut, żeby sprowadzić nieuniknioną katastrofę, gwałtowne spory i wzajemne wymówki, których nie śmiał nawet wyobrazić sobie. Na samą myśl o tej kłótni, o krzyku podniesionych głosów, o tych dwóch kobietach patrzących sobie twarz w twarz, oko w oko i rzucających sobie nawzajem obelgi, biło mu serce, zasychało mu w ustach, jakby szedł po słonecznym skwarze, opuszczały go siły, słabł tak, że nie był w stanie podnieść z ziemi synka i podrzucić go na kolanie.

              Wybiła ósma i w otwartych drzwiach znowu ukazała się Julia. Nie znać już było na niej zniecierpliwienia, miała jednak daleko groźniejszą minę, złośliwie i chłodno zdecydowanej osoby.

              ― Proszę pana ― zaczęła ― służyłam u mamy pańskiej do ostatniej chwili jej życia, wychowałam także pana od urodzenia aż po dziś dzień. Zdaje się, że mam prawo powiedzieć, że wierna ze mnie sługa.

              Przerwała oczekując odpowiedzi. Parent niewyraźnie bąknął:

              ― Zapewne, zapewne, moja Julio. Ona ciągnęła dalej:

              ― Pan wie, żem nigdy nic nie robiła dla pieniędzy, ale zawsze z przywiązania do pana, żem nigdy w niczym nie okłamała, że nie oszukuję, że pan nigdy nie potrzebował się skarżyć.

              ― Bez wątpienia, bez wątpienia, moja Julio...

              ― Więc kiedy tak, proszę pana, to już tak dłużej trwać nie może. Ja tylko przez przywiązanie do pana nic dotąd nie mówiłam i pan o niczym nie wiedział, ale już tego zanadto, wszyscy się śmieją z pana. Zrobi pan co pan zechce, ale wszyscy wiedzą już o tym, muszą więc i ja w końcu wszystko powiedzieć, choć nie lubią roznosić plotek. Jeżeli pani wraca tak późno, o Bóg wie jakich godzinach, to dlatego, że robi okropności.

              Parent osłupiał z przerażenia, a nie mogąc na razie zrozumieć wyjąkał tylko:

              ― Cicho bądź! Wiesz, że ci zabroniłem...

              Ale ona z nieodpartą stanowczością przerwała mus

              ― Nie, proszę pana, teraz już muszę panu wszystko: powiedzieć. Pani dawno już zgrzeszyła z panem Limousin, ze dwadzieścia razy przynajmniej widziałam, jak się całowali za drzwiami. O, gdyby pan Limousin miał majątek, to pani nie za pana byłaby poszła. Niech pan sobie tylko przypomni, jak doszło do tego małżeństwa, a zrozumie pan wszystko od początku do końca.

              Parent podniósłszy się z krzesła bełkotał zsiniały.

              ― Milcz, milcz... bo... Ona ciągnęła dalej:

              ― Nie, powiem już wszystko. Pani wyszła za pana dla pieniędzy, ale oszukiwała pana od pierwszej chwili umówili się tak między sobą. Niech pan się tylko zastanowi, a zrozumie pan. A że pani nie w smak było, że poszła za pana nie kochając, więc dokuczała panu, czym mogła, dokuczała tak, że aż mi się serce krajało, kiedy; na to patrzałam...

              Ścisnąwszy pięści postąpił ku niej powtarzając:

              ― Milcz, milcz... ― nie miał co odpowiedzieć. Stara niańka nie ustępowała jednak; zdawała się

              zdecydowana na wszystko.

              Tymczasem Jurek najpierw spłoszony, potem przestraszony tymi gniewnymi głosami zaczął przeraźliwie krzyczeć. Stanął tuż za ojcem i z wykrzywioną twarzyczką, z otwartymi ustami wrzeszczał co siły.

              Krzyk dziecka doprowadził ojca do ostateczności. Z otwartymi rękami rzucił się ku Julii i godząc w nią obiema pięściami krzyczał:

              ― Ach ty niegodziwa... przez ciebie mi dziecko zachoruje ze strachu.

              Dotykał jej prawie. Ale ona cisnęła mu w twarz:

              ― Niech mnie pan bije, kiedy pan chce, ale ja dlatego właśnie powiem, że żona pana oszukuje i że Jurek nie jest pańskim synem.

              Parent stanął teraz jak wryty. Ręce mu opadły i stał naprzeciw niej tak zmieszany, że nie zrozumiał, co mówiła.

              Ona dodała:

              ― Dość spojrzeć na niego, aby poznać, czyje to dziecko ― przecież to wykapany portret pana Limousin. Niech pan spojrzy uważnie na jego czoło i oczy. Ślepy, zauważyłby.

              Ale on chwycił ją za ramiona i trzęsąc nią z całej siły bełkotał:

              ― Żmijo, żmijo, wynoś mi się zaraz precz, żmijo. Precz, bo cię zabiję. Precz... precz... precz...

              I rozpaczliwym wysiłkiem popchnął ją aż do sąsiedniego pokoju. Upadła na nakryty stół, tłukąc sobą szklanki, po czym podniósłszy się i zastawiając się stołem od pana, który znowu ją chciał pochwycić, pluła mu w   twarz przerażające słowa:

              ― Niech pan tylko wyjdzie dziś wieczór i niech pan zaraz wróci... Zobaczy pan, zobaczy pan, czy ja kłamię... Niech pan spróbuje... Przekona się pan...

              Dopadła drzwi od kuchni i uciekła. On pobiegł za nią kuchennymi schodami dostał się do jej izdebki, w której zamknęła się na klucz, i stukając do drzwi krzyknął:

              ― W tej chwili wynoś się stąd precz... Julia przez drzwi odparła:

              ― Może pan być pewny. Za godzinę już mnie tu nie będzie.

              Zeszedł na dół powoli, chwytając się poręczy, aby nie upaść, i powrócił do salonu, gdzie zastał Jurka siedzącego na ziemi i tonącego we łzach.

              Parent padł na krzesło i osłupiałym wzrokiem przyglądał się dziecku. Nic już nie pojmował, nic nie widział, odurzony, ogłupiały, oszalały, jakby z wysoka upadł na głowę. Zaledwie przypomniał sobie te okropne rzeczy, o których mówiła służąca. Potem powoli umysł jego uspokoił się i uciszył jak zmącona woda, a ohydna wiadomość otrzymana przed chwilą zaczęła mu szarpać serce.

              Julia mówiła tak wyraźnie, z taką siłą, taką szczerością, taką pewnością siebie, że nie mógł wątpić o jej dobrej wierze. Miał tylko wątpliwość co do trafności jej spostrzeżeń. Mogła się omylić zaślepiona przywiązaniem do niego, powodowana bezwiedną nienawiścią do Henryki. Tymczasem jednak, w miarę jak starał się uspokoić i przekonać samego siebie o nieprawdzie słów; Julii, stawały mu w pamięci tysiące drobnych zdarzeń. Słowa żony, spojrzenia Pawła, mnóstwo drobiazgów niespostrzeżonych, które ledwie pamiętał. Późne wychodzenie z domu, równoczesna nieobecność obojga, gesty prawie nic nie znaczące, ale dziwnie porozumiewawcze, których nie umiał zrozumieć, ale które teraz nabierały dla niego ogromnej wagi, dowodziły łączącego tych dwoje stosunku. W pamięci jego podnieconej bolesnym niepokojem powstawało nagle wszystko, co zaszło od chwili zaręczyn. Wszystko to uprzytomniał sobie teraz: poszczególne słowa, podejrzane ruchy, a ubogi umysł tego spokojnego poczciwca dręczony wątpliwościami przedstawiał mu jako pewność to, co jeszcze mogło być tylko posądzeniem.

              Z gwałtownym rozgoryczeniem grzebał we wspomnieniach pięcioletniego pożycia małżeńskiego, usiłując odnaleźć wszystko, miesiąc po miesiącu, dzień po dniu, a cokolwiek odkrył niepokojącego, raniło mu natychmiast serce ukłuciem bolesnym jak żądło osy.

              Nie myślał o małym Jurku, który tymczasem uspokoił się.

              Widząc jednak, że nikt się nim nie zajmuje, malec począł na nowo płakać.

              Pan Parent pochylił się nad nim, porwał go w ramiona i okrył pocałunkami jego główkę. Pozostawało mu przynajmniej dziecko, cóż go mogła obchodzić reszta. Trzymał je w objęciach i ściskał z ustami wtulonymi w jasne włosy. Pocieszony już i spokojniejszy szeptał:

              ― Jurku, mój mały Jurku, moje kochane dziecko. Nagle przypomniał sobie, co mówiła Julia... Powiedziała przecież, że Jurek był synem Limousina. Cóż znowu! Wszak to niepodobieństwo. Nie mógł temu ani na sekundę dać wiary, ani na chwilę przypuścić coś podobnego. Była to, jak sądził, jedna z tych ohydnych podłości, które lęgną się w nikczemnych duszach służących.

              Powtarzał ciągle:

              ― Jurku, mój kochany Jurku.

              Malec pod wpływem pieszczot uspokoił się znowu.

              Parent czuł ciepło jego małego ciałka. Napełniało go ono miłością, odwagą, szczęściem. Rozkoszne ciepło dziecięce było dla niego w tej chwili ukojeniem, wzmocnieniem i ratunkiem.

              I odsunąwszy od siebie tę małą, lokami okrytą główkę przyglądał jej się z miłością, tonął w niej wzrokiem i upojony powtarzał:

              ― Mój mały Jureczku.

              Nagle przyszło mu na myśl:

              ― Gdyby tak jednak istotnie malec podobny był do Limousina?

              Ogarnęło go dziwne, okrutne, gwałtowne i przemożne uczucie zimna w całym ciele, we wszystkich członkach, jakby mu nagle kości zmieniły się w lód.

              ― Ach, a jeżeli jest podobny do Limousina? Zaczął uważnie przypatrywać się Jurkowi, który jut śmiał się. Szukał w czole, w ustach, w oczach, w policzkach dziecka, czy nie znajdzie czegoś, co by mu przypominało czoło, nos, oczy, policzki ― Pawła.

              Myśl uciekała mu jak człowiekowi, którego chwyta obłąkanie, a twarz dziecka mieniła się w oczach, przybierała dziwaczne rysy, nieprawdopodobne podobieństwo.

              Julia mówiła: „Ślepy zauważyłby”. Było więc w jego twarzy coś uderzającego, coś niezaprzeczonego. Ale co? Czoło? Tak... A może Limousin miał węższe? A zatem usta? Ale Limousin miał brodę... Jak stwierdzić podobieństwo między tłustym podbródkiem chłopca a brodatym podbródkiem mężczyzny?

              Parent mówił sobie w duchu:

              ―Nie widzę już nic, nie poznaję nic, jestem zbyt wzruszony. Nie byłbym w stanie niczego poznać. Trzeba poczekać, muszę mu się dobrze przypatrzeć jutro rano, natychmiast po wstaniu z łóżka.

              Potem przyszło mu na myśl:

              ― A jeżeli się okaże, że jest podobny do mnie? Byłoby dla mnie ocaleniem, byłbym uratowany.

              I dwoma ogromnymi krokami przeszedł salon, aby; twarz dziecka zobaczyć w lustrze obok swojej.

              Posadził sobie Jurka na ręku i sam już nie wiedząc, co czyni, głośno mówił do siebie:

              ―Tak, mamy podobne nosy, podobne... a może nie i taki sam wyraz oczu. Ale nie. Jurek ma oczy niebieskie... A więc... O mój Boże... Boże... ja oszaleję.. nie chcę już więcej patrzeć... oszaleję.

              Uciekł od lustra na drugi koniec pokoju, rzucił się na fotel, posadził chłopca na drugim i zaczął płakać. Płakał głośno, rozpaczliwie.

              Jurek słysząc ojca płaczącego rozpłakał się na nowo.

              W tejże chwili rozległ się dzwonek przy drzwiach wejściowych. Parent zerwał się jakby piorunem rażony ł zawołał:

              ― To ona. Co robić?

              Pobiegł do swego pokoju ― zamknąć się, aby przynajmniej obetrzeć sobie oczy.

              Ale po chwili przestraszył go powtórny dzwonek i wtedy przypomniał sobie, że Julia wychodząc nie uprzedziła o tym pokojówki. Nikt więc nie pójdzie jej otworzyć? Co tu robić?

              Po chwili namysłu poszedł sam.

              I oto nagle poczuł się mężnym, stanowczym, gotowym do walki nie mniej jak do ukrywania swoich wrażeń. Przez ten straszliwy wstrząs dojrzał w ciągu kilku chwil.

              A przy tym chciał wiedzieć prawdę, dążył do jej wyświetlenia z energią człowieka bojaźliwego i z odwagą wzburzonej łagodności.

              Mimo to drżał. Czyżby ze strachu? Tak... Bal się jej może jeszcze? Któż zgadnie, ile rozdrażnionego tchórzostwa czasem zawiera w sobie odwaga?

              Skradał się do drzwi na palcach i stanął obok nich nasłuchując. Serce mu biło jak młotem, słyszał tyl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin