Polskie baśnie i legendy.doc

(341 KB) Pobierz
Gidle: legenda o figurze Matki Bożej Gidelskiej łódzkie

Historya o grabarzu.

Szedł se gróborz bez cmentorz i napotkał caske cłecą, kopnął jo nogą i powiedzioł: przydź do mnie wiecór na bol! Wiecór siedzi w izbie, a tu otwierają sie drzwi, wchodzi jakoś pani pieknie ubrano i powiado mu, że przysła na bol, kiej jo zaprosił. Ale gróborz był bity, tak polecioł zaroz na dwór i przyniósł na talerzu ziemi ze cmentarza, potem poszed do stajni i przyniósł w szklónce kobylego mocu. Postawił to przed tą panią, a jak óna wszystko zjadła i wypiła, tak powiado do niego, żeby jo teroz odprowadził. Idzie z nią gróborz i przyśli na cmentorz do jednego grobu, który był z wierzchu odetkany. Gróborz chcioł sie wrócić ale mu ta pani powiado, że kiej ona była u niego na bolu, to ón teroz musi pójść do ni. Gróborz widzi, że nie peć, tak włazi z nią do grobu i przyśli na wielgo sale, kej sie w dzień zoduszny wszystkie umrzyki schodzo i bańkietujo. Tu go sadowi ta pani za śrebrnem stołem, potem przyniesła mu w szklónce piwa, a sama posła i kozała mu cekać, jaz sie powróci. Siedzi więc gróborz i ceko, co to z tego bedzie, a tu jej jakoś nie widać. Za niedługo przesła bez sale jego żona, ale sie nic nie ozwała, potem sła córka, a potem widzioł dużo swoich znajomców i przyjocieli, jak kiejsik śli, ale sie żodne do niego nie ozwało. Usiedzioł tak, jak mu sie zdało, ze dwie godzin, az przysła ta sama pani i pyto sie go, cy juz chciołby pójść. On powiada, że chciołby i pyto sie ji, jak długo ón tu siedzioł, a óna mu powiado, że trzy godzin. Potem go wyprowadziła a sama sie wróciła. Idzie gróborz z cmentorza i poziera, a tu jakoś inacej mu sie wydaje, patrzy naokoło a tu nikej jego chałpy nie widać, ino stoi jakoś kamienica. Myśli, że pobłądził, ale droga niby ta sama. Wchodzi więc do ty kamienicy i pyto sie jakiegoś pana o swoje chałpe, co tu stoła przy cmentarzu, a ten mu godo, że tu żadnej chałpy niema i nie słyszoł o takiej chałpie. Wtedy gróborz zmiarkowoł, że to coś niedobrego i zacyna opowiadać swój przytrafunek z tą panią i dowiaduje sie dopiero, że ón trzysta lot siedzioł w grobie, a jemu sie zdało, że jacy dwie godzin. I tak musioł umrzyć z głodu, bo nic nie mioł i nikt go nie znoł.

O kowalu.

Był jeden kowol i mioł w swoji kuźni na ścianie obraz Matki Boski i dyabła. Codzień rano kropił obraz Matki Boski święconą wodę a przytern i na obraz dyabła lała się woda. Dyabeł nie mógł tego znieść i postanowił srogo się zemścić. Roz siedzi kowol i przysło do niego kilku panów i prosili go, aby im pozwoluł na chwilkę kowadła, bo chcieliby swojo starą matkę przerobić na młodo. Kowol był ciekawy, jak óni to bedo robić i pozwoluł im. A oni przyprowadzili taką starą kobiete, położyli na kowadle i biją młotami, a potem wrzucili jo do stawu i za chwile wysła ze stawu młodziutko panna. Kowol mioł tez staro matkę i powiado do ni: Matusiu, jo wos przerobie na młodo!

Matka sie ucieszyła, a ón położył jo na kowadle, zacął walić młotem i zabiuł jo. Potem cisnął jo do stawu, ale matka już nie ożyła. Jak sie o tern dowiedzieli, że ón zabiuł matke, tak go wzięli i zamkęli do hereśtu, Siedzi kowol w tym hereście i medytuje, a tu przychodzi do niego jakiś pon i mówi mu: Jo jestem dyabeł, ale cie stąd wyprowadze, jak mi przyobiecos, że mnie nie bedzies kropił kropacem ! - Kowol mu obiecoł, a dyabeł go wyprowadził i kozoł mu kuć na kowadle. Na drugi dzień ido ludzie a tu kowol bije w kowadło aż iskry leco. Oziwio sie, jak ón wyszedł z tego hereśtu, kiedy drzwi były zamknięte. Wzieli go więc i mieli go powiesić. Przyszed znowu do niego dyabeł i powiado mu: Jo cie wybawie, ty stąd wyjdzies, jo sie za ciebie przebiere i mnie powiesa, a ty idź do kuźni i wol w kowadło, Na drugi dzień powiesili dyabła za kowola, a kowol tymcasem kuje na kowadle. Ido ludzie i patrzo a tu kowol kuje. Patrzo na szubienice. a tu wisi wiązanka grochówki. I tak już darowali kowolowi.

Wilcze zęby czy Smocze zęby.

Nasz wspaniały Stefan Batory, co to nie był 'królem malowanym', wniósł do heraldyki polskiej herb swój rodzinny zwany powszechnie "wilcze zęby". W czasach największej naszej potęgi powiewały chorągwie, na których obok powtórzonych na krzyż orłów i pogoni widniały w środku trzy zęby. Z tymi zębami łączy się stare podanie o początku Batorych - w Polsce nieznane. Zapisały je dawne książki obce, z których rzecz wyjmuję.

Są to zęby smocze, nie wilcze podług podania. W Siedmiogrodzie, w okoliey Etsched, żył przed laty w jeziorze bagnistem smok, który sprawiał mieszkańcom wielkie szkody. Aż się znalazł wreszcie odważny człowiek, niejaki Vidus, co zgładził potwora i od tej zmory uwolnił lud. Nazwali go z wdzięczności śmiałym = 'bator' (po węgiersku), od czego ród jego wziął nazwisko Batory, a za herb trzy zęby smocze.

Podanie ludowe dziwnie się zeszło z głównym rysem naszego wielkiego króla, którego by można w samej rzeczy nazwać "śmiałym".

.Dar ogniowi.

W jednym obejściu mieszkało dwóch gospodarzy. Żona jednego ściśle przestrzegała oddawania ogniowi podarku, to jest: stawienia na noc w piecu małego garnuszka z wodą; gdy druga, zaniedbując to czynić, z przesądu pierwszej naśmiewała się. Jedną rażą żona pierwszego wyszła na podwórze i podsłuchała takiej rozmowy dwóch ogniów:

Pierwszy — No, bracie! Ostatnią noc z sobą jesteśmy; na tamtą bowiem ja swoje obejście zniszczę i gdzie indziej pójdę gospodarzyć; gdyż tu dłużej nie mogę wytrzymać, zeschłem na szczyptę, nigdy ani kropli wody.

Drugi — Jak sobie zechcesz! Tylko mego obejścia nie zaczepiaj, bo ja mam dobrą gospodynię.

Tu nastąpiło krótkie milczenie; przerwał je ogień drugi: — Ale, ale tam na górze twojego obejścia jest złókto (naczynie drewniane do odparzania bielizny) mojej gospodyni, żebyś mi go nie spalił.

I znowu nastąpiło milczenie niczym nie przerwane; a na drugą noc, gdy przestrzegana gospodyni rozgniewanego ognia podarku mu nie postawiła, wszczął się pożar, który całe jej obejście zniszczył; zostało tylko na zgliszczu złókto zupełnie nietknięte, do pierwszej gospodyni należące.

Koniec zdrajcy Masława (XI. w.).

Wiosna była czarna jeszcze; drzewa stały głuche na nią, trawa tylko budziła sie już i stroiła modre łąki zielenią. Spłynęły były lody, zlazły śnieżne skorupy, deszcz dobił czarnych śniegów resztki i uwolnił z więzów, co leżało pod niemi.

Z południa leciały ptaki, gwarnem życiem odzywały się pola i lasy. Niedźwiedź zbudził się w borach i szedł wychudły, a rozespany na łowy. Z barci wyleciały pszczoły na pierwsze kwiaty, bociany przechadzały się po łąkach, obejmując panowanie. Górnym szlakiem bujały orły i jastrzębie... Z puszczy, z głębi wychodziła o kiju stara niewiasta, szła i oglądała się trwożnie... zgarbione miała plecy, zsiniałe usta, włos siwy, roztargany rozścielał sie po jej ramionach, gruba siermięga, zdarta i zwalona, pod nią czarne, płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła, podpierając się kijem — bez drogi, bez myśli, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę. Stawała nad leżącą na drodze kłodą i przełaziła przez nią, nie chcąc ominąć, przechodziła nad strumień i brnęła przez niego, nie szukając kładki. Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. Nocą kładła się na mokrej ziemi i spała snem kamiennym. Wilcy chodzili, patrzeli i, nie tknąwszy jej, kryli się w lesie; patrzały na nią, siedząc, niedźwiedzie i wiodły oczyma, gdy poszła; z gałęzi nad głową żbik kociemi oczyma przyglądał się jej i nie ruszał. Na łące pasły się żubrów stada, a podnosiły głowy, prychały i pierzchły przed nią. Głodna schylała się ku trawom i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wody i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła, czując, że coraz, coraz, coraz bliżej było... Las się rozstąpił, w dolinie dymią chaty, na wyżynie dwór stoi, ludzie się koło niego kręcą. Stara stanęła, na kiju się oparła i patrzeć zaczęła: wciągnęła w piersi powietrza... siadła. Z nóg bosych krew ciekła, popatrzyła na nie, nie czuła bólu. Wieczór nadchodził, do wsi było daleko jeszcze, ale jej nie śpieszno. Nieprędko się podniosła i poczęła iść znowu. Szła i stawała. Coś ją ciągnęło, coś odpychało i chciała dalej i bała się; wzrokiem błędnym powlokła dokoła. Pusto było. Dwa kruki czarne siedziały na dębie i kłóciły się z sobą. To jeden sie zrywał, to drugi, trzepały skrzydłami, groziły dziobami... Stara patrzała na nie... wciągnęła powietrze: coś jej piersiom ono powiedziało, siadła, jak zmożona. Łzy puściły się z jej powiek zeschłych i biegły marszczkami jak strumyki po roli zoranej, aż do ust, wpadały do nich i nikły. Piła te łzy swoje. Podparła sie na rynku, głowa kołysać się zaczęła jak dziecię , gdy je matka usypia. Czy tak myśl swą usypiała? Mrok zapadał, do wsi było daleko, na polu pusto, dwa kruki krakały, lecąc przed nią. Podeszła kroków niewiele, padła na ziemię, twarz przyłożyła do niej. Skarżyła się może starej macieży, bo jęk słychać było. Podniosła się z krzykiem i padła znowu. Coś ją ciągnęło, coś odpychało.Mrok padał...Z za lasów, z za czarnych chmur pokazał się rąbek księżyca, czerwony, krwawy, straszny, jak wyłupione oko, z którego się sączy posoka... coraz więcej, coraz wyżej począł się podnosić. Czarna chmurka wpół go przepasała, wyszedł jakby ranny z za borów, obejrzał się, pobladł, pożółknął. Stara spojrzała na niego i głową potrząsła, jak znajomemu drukowi... Zdawała się mówić mu:— Patrz, co ze mną!Księżyc wlókł się dalej, nie odpowiadając, i ręką rzuciła ku niemu z pogardą... szła dalej.Na wzgórzu łysem, przeciw dworu stał dąb ogromny suchy. Trup to był starego drzewa. Korę z niego obdarto, boki mu wypalono, wiatr gałęzie poobłamywał, kilka grubych konarów sterczało od pnia pokaleczonego, jak ręce poobcinane. Dwa kruki siedziały na nim i kłóciły się z sobą. Na najgrubszej gałęzi coś wisiało. Lekki wiatr poruszał tym ciężarem i kręcił nim, jak żywym go czyniąc... Był to trup człowieka z czerwonawym włosem na obwisłej głowie, który powiew wiatru podnosił. Na głowie przybita była spleciona ze słomy korona. Oczy miał otwarta, ale próżne — kruki mu już je wydziobały... I ciało ludzie, czy zwierzęta, pokrajały strasznie, czarnemi szmaty wisiały reszty jego na kościach.Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i szczekały, rychło im wiatr go zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich wstał, szczeknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy podnosząc do góry... Kruki górą, wilcy dołem spirali się o trupa, którym wiatr obracał powoli...Stara szła — i oczy jej padły na wisielca. Stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i rozśmiała wielkim, strasznym, dzikim głosem, a w puszczy odpowiedziało jej echo, dziksze jeszcze, raz drugi.

Wilki pierzchnęły, oba krucy odlecieli... Posiadali dalej. Stara szła, przyglądając się trupowi. Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij, siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła dłonie. Śmiała się znowu. Śmiała sie, a dwie łzy ciekły marszczkami po policzkach do ust i w ustach tonęły. Gałąź, na której wisiał trup, chrzęszczała, jakby się skarżuła, po co jej taki ciężar dźwigać każą. Mokremi oczyma patrzała na trupa stara z jednej, księżyc z drugiej, wilcy z trzeciej strony, a noc obwijała świat płaszczem czarnym... Ściemniało... Stara głowę kołysała znowu, a z ust, do których tyle łez nabiegło, dobył sie cichy śpiew, jaki matki nad kołyską nucą, gdy niemowlę usypiają... Śpiewała długo, patrzała w górę i płakała, aż w piersi tchu zabrakło, w powiekach łez... Siedziała niema, bez ruchu, ale oczy miała w niego wlepione... W tem w borach zaszumiało zlekka, wicher-król przybywał! Czarne chmurki po niebie go niosły. Uradowała mu się stara i oczy jej zaświeciły. Zaszumiało w dolinie, trup sie poruszył i zwijać zaczął. Kręcił nim wiatr tak, iż korona spadła, włosy się rozwiały, poły siermięgi rozeszły szeroko — był to taniec śmierci wisielca! I stara, patrząc na to, wzięła się za siermięgę a wirować i okręcać poczęła, śpiewając coraz głośniej, coraz żywiej, przerywając sobie śmiechem. Wilcy wyć zaczęli, podniósłszy do góry paszcze, wicher się zmagał coraz silniejszy. Wszystko się zdawało w tym tańcu śmierci, przez wiatr przyniesionym, okręcać; trup, stara niewiasta, krucy w powietrzu, wilcy, co drzewo obiegali dokoła i chmury na niebie, z poza których księżyc z bladły to sie odsłaniał, to chował w nie i poszarpanymi otworami ich przyglądał. Jak muzyka świszczał wicher w gałęziach drzew i po jarach i po sutych błot trzcinach. Stara nuciła pieśń, obracała się żywiej coraz szalonym wirem, aż zachrzęściło u góry, stanęła; trup wisielca z gałęzią leciał na ziemię i padł u nóg jej. Stara stanęła nad nim, księżyc wyjrzał z za chmury... patrzała z dala, zbliżała się powoli. Siadła u pnia i ostrożnie głowę z wydziobanymi oczyma wzieła na kolana. W tej chwili pieśń u kołyski na myśl jej przyszła i śpiewać ją zaczęła i płakać znowu... Kruki siadły na dębie i krakały jej nad głową, wilcy się przysunęli tuż, tuż i wąchać zaczęli wisielca.Był dla nich już dojrzałym ten owoc dębowy.W ciemnościach czworo oczu zbójeckich skierowało się na starą, która im łup odbierała — pokazali jej zęby białe. Zmierzyli się z nią oczyma. Ona wzięła kij, stojący u pniam i grozić im zaczęła. — Precz mi, sobaki, od kniaziowskiego ciała! a won! — poczęła głosem ochrypłym. — Nie wiecie, kto to jest! płocki kniaź! król Masław! A taki mój syn, mój syn! Precz, sobaki przeklęte, a won! Wilcy się cofnęli, stara śmielsza była od nich w obronie tych zwłok drogich... Głowę tuliła na kolanach i mruczała do siebie:  — Tak mu skończyć było! tak! Wszystkiego kosztował, a chciało się więcej! Jak był jeszcze dzieciną, rwał się tak za wszystkim. Wrogi nie mogli — drukowie powiesili. Ha! ha! wiedziałam, że tak będzie!Głową kołysać zaczęła i płakać. Spojrzała księżycowi oko w oko, i jakby go o radę pytała.— Nieprawda? wilkom go zjeść nie damy, matka wychowała, matka pochowała... a matkę kto pochowa? Wilcy zjedzą — roześmiała się — na zdrowie! I głowę złożywszy na ziemi, wstała, odgarniając siwe włosy... Z kijem w ręku poszła wprost na wilki, pędząc je, jak psy podwórzowe...— Nie możecie poczekać, paskudne sobaki! — mówiła do nich. — Oddam wam kości moje za niego! Jego nie! Podniosła kij; wilki, odstąpiwszy, opodal posiadały na ziemi. Popatrzyła na księżyc z uśmiechem. — Pomagaj! — zawołała.Uklękła na ziemi przy trupie, na darninie, kościste ręce zatopiła w piasku, odrzuciła zeschłą trawę i mech grzebać poczęła. Zrazu szło powoli, piasek się staczał nazad do dołu, zaczęła coraz gwałtowniej rękami go odrzucać, precz, daleko od siebie. Chwytała garściami całemi, oburącz, kopała, grzebała, odwalała na brzegi. Niekiedy spojrzała na trupa i szeptała po cichu:— Nie bój się, ja ci miękko łużeczko uścielę i kamień znajdę pod głowę, płachtą go obwinę; oczy ci suchym piaskiem zasypię, aby sie pogoiły. Będziesz spał, jak w kołysce, spokojnie!Zdyszana, to spoczywała, klęcząc, to znowu rwała się do roboty zapalczywie. Dół rosnął, rozszeżał się, pogłębiał.

Księżyc jednym bokiem w niego zaglądał, drugi — cień od pnia zakrywał. Stara się zwracała do księżyca po radę.  — Kniaziu! bracie, dość, czy nie? głębiej jeszcze? prawda? głębiej? głębiej wilcy też kopać umieją: ale niedoczekanie! Zamiast kamienia ja się położę, a jak mnie zjedzą, jego im się odechce...Klękła zdyszana odpocząć znowu, ręce jej opadły pokrwawione. Wśród jamy trafiła na korzenie dębu; wyrywając je, palce poszarpała, gdy palce nie starczyły, pochyliła sie rwąc je zębami. — To było życie — mówiła, grzebiąc dalej — oj! życie... Boso dzieckiem chodził, w złocie potem cały, tysiącom rozkazywał, a nie było grobu wykopać komu! Otóż tobie korona! korona...  Na ziemi leżało owe słomiane godło szyderskie; stara je rzuciła precz. Dół był już głęboki, spuściła się weń, dokoła rozgarniając go jeszcze. Miękki piasek łatwo kopać było.Gdy już głową ledwie ponad dół sięgała, wychyliła się do trupa i cicho szeptała:— Czekaj! jeszcze nie gotowy! matka stara, ręce jej pokostniały!Księżyc toczył się dalej po niebie i zwolna zniżał już nawet. Stara grzebała sił ostatkiem, potem dno zaczęła ubijać nogami.Późno w noc, gdy wicher ustał, księżyc się schował, z dołu wylazła stara zdyszana.— Kniaziu, panie, łożnica gotowa! Kamień w niej, obwinięty płachtą i siermięga moja na dnie... Chodź!To mówiąc, oburącz objęła trupa, a poczuwszy go przy tej piersi, która go niegdyś karmiła, przycisnęła do niej, jakby puścić nie mogła i tuliła jak dziecię, a sama jak dziecię płakała...Nad dołem stało czworo wilczych oczu i patrzało...Księżyc znikł, ciemności przyszły, zerwała się stara, ciągnąc trupa do mogiły. Stoczył się z brzegu i twarzą upadł na dno... Skoczyła i ona za nim, aby go na sen włożyć, sił ostatkiem obracając twarz do gry. Obwinęła nogi, pocałowała w czoło.— Śpij, śpij! — rzekła po cichu. — Tak dobrze, tu nikt nie zdradzi...Rękami brzeg ujęła, by wyjść z dołu, piasek sypał sie na nią; wilcy też zębami kłapali.— Poczekajcież! — zawołała. — Com przurzekła, dotrzymam; do dnia daleko.Spojrzała na syna i piasek sypać zaczęła, sypała go z pośpiechem, sypała z wściekłością, z niecierpliwością, zajadle, rękami i nogami... Coraz to spojrzała w dół. Twarz jeszcze widać było, a twarzy żałowała; — zasunęła sie i ona...— Śpij spokojnie!Piasek jak żywy z pod stóp i dłoni jej się wymykał, lecąc do dołu i wypełniał go, zakrywał, aż pozostał tylko ślad poruszonej ziemi i podeptane łożysko...Stara, skończywszy robotę, tchnęła ciężko, obejrzała się dokoła. Dniało ponad lasami, a w pośrodku rozbitych obłoków blada gwiazda jutrzenki patrzała ciekawie. Staruszka szepnęła:— Komu wstawać, a mnie się kłaść trzeba... bywaj i ty zdrowa!Roześmiała sie raz jeszcze, rozciągnęła na świeżym piasku jak długa, jedną rękę jak do snu położyła pod głowę, drugą sobie oczy przykryła, tchnęła ciężko i usnęła.Wilcy siedzieli z daleka, patrzali. Jeden z nich zbliżył się nieco i przysiadł znowu — czekał, — podszedł drugi. W głowach siadł pierwszy, drugi w nogach; warczęli na siebie. Stara spała. Na niebiosach dniało, rumieniało i jaśniało. Dwóch ludzi szło od dworu w las.— Patrz, wisielca z dębu zdjęli!— Niema go?— Wiatr obłamał z gałęzią.Podeszli bojaźliwie... I stanęli...Jeden z nich krzyknął przerażony:— Czarownik był! patrzajcie! — Chłopaśmy powiesili, a tu baba leży, co ją wilcy poszarpali.nStanęli zdumieni.— Czarownik był! — powtórzył drugi.— Dobrze zrobił Kunigas, że go, wymęczywszy, obwiesił! Co naszych przez niego padło! Czarownik był!nI poszli do lasu.nKości starej długo pod dębem bielały, a wiatr słomianą pomiatał koroną.

Baśń o Królewiczu.

Jednemu królewiczowi, ostatniemu z rodu, gdy zginął, zasmuceni stratą rodzice postawili pomnik, wyobrażenie jego postaci i zakochali się nie tyle w rysach jego, ile w przepychu stroju.

A był to strój istotnie bogaty.

Płaszcz, nabity złotą łuską i wysadzany drogiemi kamieniami, zlewał się od ramion do stóp, z pod plaszcza wyglądał pas czerwony, spleciony z korali, a zamiast oczu miał dwa wielkie brylanty, któremi łyskał dumnie, lecz zimno.

Jakoż istotnie królewiczowi stygło niegdyś hardo bijące serce, stawał się wewnątrz próżny, bez krwi i obojętnie patrzał na wierny mu tłum, który się złotym płaszczem, szatą minionej chwały ustawicznie zachwycał.

Mijały lata, zmieniało się wszystko, a on stał nieruchomy w niezmiennej postawie, jak posąg — prawie zamarły. Aż kiedyś, gdy zabłąkana w to miasto jaskółka, szukając noclegu, zafrunęła mu pod piersi, serce królewicza, poczuwszy gorące trzepotanie się ptaka, ocknęło się z uśpienia i jęło przysłuchiwać się, o czem żałośnie świergocze żałobny gość. A jaskółka świergotała o różnych klęskach jego ziemi, o nędzy pod strzechami, o obcych ludziach, depcących kraj, o poniżeniu, o jakimś potoku niedoli i męczeństwa, który wezbrany płynie, wieki płynie.

Królewicz słuchał i dziwił się tym rzeczom strasznym, o których, żyjąc w pałacu i stojąc w dzielnicy bogatych, nic a nic nie wiedział.

— Jaskółko! — szepnął.

— Co, królewiczu?

— O czem świergoczesz, czemu się wciąż trwożysz skrzydłami?

— Nieszczęściem się trwożę; odpoczywając na oknach facyat, widziałam dzieci, jak wapno blade, rodziny tak ubogie, że jedna łuska twojego płaszcza byłaby dla nich majątkiem.

— Jedna łuska! — zastanowił się królewicz i długo walczył z sobą, by wyrzec się tej pierwszej łuski.

Gdy ptak się zbudził o świcie i miał odlecieć, królewicz rzekł:

— Wyrwij jedną łuskę, zanieś najbiedniejszej rodzinie i wróć tu na noc.

Gdy ptak nadleciał, królewicz pytał o losy swego daru, kogo uszczęśliwił.

— Nikogo, panie — odparła jaskółka — spotkałam setki ludzi równie biednych; nie mogąc ich obdzielić, rzuciłam łuskę w potok niedoli, gdzie się rozpłynęła jak kropla w morzu, bez śladu.

Zagniewał się królewicz.

— Weź jedną, weź dwie, wyrwij koral z pasa — rozkazywał w przystępie łaski — rubin wydzióbnij z brzegu płaszcza i rzuć w ten potok na ofiarę ludowi.

Jaskółka uczyniła jak kazał, ale to wszystko tonęło bez śladu.

A królewicz, któremu gorzało coraz silniej serce, wyzbywał się co noc z przepychu swego stroju, aż wreszcie stanął w śpiżowym, czarnym płaszczu, jak w opończy wędrowiec, bez sutego pasa, jedynie z brylantowemi oczyma.

Dzień tak stał, borykając się z sobą, żałując dumnych oczu, butnego swego wejrzenia.

Aż wreszcie się zmógł.

Na jego rozkaz stanowczy jaskółka wydarła oba brylanty i rzuciła w przeklętą wodę — zapieniła się, wir jej na moment się obniżył, ale wkrótce wezbrał na nowo.

— Prowadź mnie — rzekł ślepy z żalu, zbuntowany przeciw samemu sobie królewicz, który w miarę, jak tracił bogactwa stroju, odzyskiwał życie.

I tułając się w ciemności za świergotem ptaka, zeszedł na brzeg szlochającego potoku; zaledwie dotknął stopą wody, zawrzała fala cierpienia i wypełniła go całego po gardło; po puste oczy.

Śpiżowy królewicz drgnął, w dołach głowy stanęły mu świetne łzy, zmieniając się w oczy jasne jak płomień, w orli, młodzieńczy wzrok, którym rozdarł posępną noc i odgadł, skąd sączy się źródło cierpienia ludu, którego męczeńskie serce załomotało mu, jak młot cyklopa w piersi.

I w płaczu pielgrzyma, dążąc za jękiem i łkaniem, ruszył do początku nieszczęścia, by tam je ścisnąć, zatamować i zdusić za gardło żelazną swą ręką.

I oto idzie odrodzony królewicz, jako bezimienny rycerz, a przed nim, gdyby heroldzi zwycięstwa i chwały, wznoszą się jaskółki...

Skrzydła ich czarne, bo wodę smutku trącają w locie, szybkie są jak jego myśli, lecą, niby śmigłe, pierwsze strzały wróżki burzy, wiosny zwiastuny; giną w przepaściach i jakoby z nich znów się ku słońcu podnoszą.

Bogowie Słowiańscy.

(Bożki wodne.)

Bujna wyobraźnia Słowian zaludniała i wody licznemi bóstwami, z których najwyższym był Wodan, brat Peruna, a syn bogini Dziewy.

Bóżkiem jezior był Jeziernin, a prócz tego na dnie jezior i rzek zamieszkiwały liczne rusałki wodne, które ukazywały się przechodzącym mężczyznom. Wabiły ich do siebie i odbierały przysięgę niezłomnej wierności, lecz gody weselne obiecywały dopiero za lat dziesięć i później. Biada tym, którzy przysięgi wierności nie dotrzymywali, gdyż tych zwabiały na śmiertelne łoże pod falami. Mieszkały one na dnie wód w marmurowych pałacach ze złotemi drzwiami i oknami, wabiły także do siebie łakociami kąpiące się dzieci i uprowadzały ze sobą na dno jeziora.

Boginki, nimfy rzeczne pląsały zawsze ciepłą porą przy blaskach księżyca po kwiatach i ziołach polnych i to tak lekko, że nie otrząsały z nich nawet kropel rosy wieczornej.

Były także na dnie wód duchy wodne, to jest Topielce i Topielnice.

Za dawnych czasów przechadzało się raz kilka dziewcząt nad brzegiem Gopła, aby użyć wieczornego chłodu po nadzwyczaj upalnym dniu latowym i pomarzyć o przyszłości przy srebrnych blaskach miesiąca.

Wtem fale Gopła błysnęły licznemi światełkami. Dziewczęta myślały, że to łodzie i statki oświetlone nadpływają, lecz przyjrzawszy się lepiej ujrzały olbrzymich mężczyzn o białem ciele i złotym włosie, pływających po kilkunastu na falach, jak białe stade łabędzi, Na głowach mieli złociste czapki i te świeciły na wodzie jak gwiazdy i ogniki. Rozwartemi ustami chwytali promienie bladego księżyca, aby głód zaspokoić, Gdy bliżej brzegu podpłynęli, rozpierzchły się strwożone dzięwczęta i pobiegły do domu każda w swoją stronę, a Topielnicy schowali się znowu na dnie jeziora.

Na dnie morza Bałtyckiego zamieszkiwali Topielcy z włosami zielonymi na głowach i długich brodach, a gdy morze spokojnem było, kołysali się z lekka na falach morskich, wabiąc do siebie uroczym śpiewem dziewczęta. Gdy zasłuchane w cudowny śpiew zbytnio się przybliżały, Topielcy chwytali je i wciągali do swych grot kryształowych na glębinę.

(Rusałki leśne.)

Śliczna noc wiosenna, pełna czarów i uroków, gdy lasem szedł wędrowiec ze stron dalekich. Noc zaskoczyła go w lesie przed dojściem do celu, a znużenie opanowało go po długiej drodze. Chciał zatem ułożyć się pod jakiem drzewem, by zażyć snu i spoczynku, gdy między gałęziami dębu, pod którym się chciał położyć, ujrzał nadobne dziewice, które długiemi gałęziami, zączepiwszy się o gałęzie drzew, huśtały się swawolnie.

Lica ich śnieżnej białości, zaróżowione lekkim rumieńcem, włosy ciemno zielone, które zdaleka wydawały się czarnymi, zdobne wiankami róznobarwnych kwiatów, a ręce i nóżki małe i zgrabne nęciły powabami dorodnego młodziana. Zapomniał o zmęczeniu i gdy go jednogłośnie zachęcać zaczęły do huśtania się z niemi, nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Pochwycony przez rusałki leśne, załoskotany został przez nie na śmierć, a echo rozniosło po lesie złośliwy chichot rusałek, śmiejących się nad zwłokami nieszczęsnego młodziana.

* * *

Szła raz lasem dziewica tak nadobna, że pozazdrościła jej urody Ochechula, najniebezpieczniejsza z bogiń leśnych i zastąpiwszy drogę dziewicy, zadała jej trzy pytania.

Najpierw zapytała ją: »Co rośnie, a nie ma korzeni?« Gdy strwożone dziewczę milczało, zaśmiała się złośliwie bogini, Ohlas zaś, bożek odgłosu, pochwyciwszy brzmienie tego śmiechu, przedrzeźniał je, roznosząc echem po lesie.

Ochechula zadała dziewczynie drugie pytanie: »Co bieży, a bez powodu?« Strwożona dziewczyna i na to odpowiedzi nie dala.

Tedy adała jej bogini trzecie pytanie: »Co kwitnie, a jest bez kwiecia? «

Nie odebrawszy i na to odpowiedzi, pochwyciła Ochechula dziewczynę i załaskotała ją na śmierć, a złożywszy martwe zwłoki na mchy leśne, pobiegła szukać nowych ofiar.

(Inni bożkowie leśni.)

Światybór był bogiem borów i opiekował się duszą świata roślinnego; w szczególniejszej opiece miał jawory.

Raz lekkomyślny młodzian chciał ze swawoli podciąć jawor święty, aby pokazać, że się bogów nie boi. Już przykładał siekierę do pnia drzewa, gdy posłyszał za sobą ryk przeraźliwy, a obejrzawszy się, ujrzał Światybora w postaci ogromnego niedźwiedzia, uzbrojonego siekierą. Przerażony młodzian zaczął uciekać, lecz dognał go Turosik, służebnik Światybora, o złotych kopytach i kozich rogach. Liczne duchy leśne przyszły z pomocą Turosikowi i otoczyły zuchwałego młodziana, a że już miały podarte obuwie, zatem zabiwszy śmiałka, z żył jego nowe trzewiki sobie zrobiły.

W służbie Światybora był także Polkoń, bożek leśny, który do pasa miał postać ludzką, lecz kopyta i ogon końskie.

Żoną Światybora była Dziewonia, która opiekowała się zwierzyną i myśliwi modlili się do niej o szczęśliwe łowy.

Drzewami i kwiatami polnymi opiekowała si Dziewanna lub Ziewonia. Ziele polne, dziewanna, było jej poświęcone.

Świda był królem dębów, a komu się ukazał, tego spotykała niebawem śmierć.

W wigilijną noc cudów.

(Z ludowych wierzeń.)

...E! co tu godać — trafił się u nos we wsi jeden taki mendrela, co liznął coś nie coś z książki, a potem to się i ze samym wójtem przezbywał o prowdę.

Oj był — ale go jus ni ma! — Jak jon mendrkować, tak sie i domendrkował. Nazywał sie Wojtek. Kiedy jego ociec wodom święconom pole kropił, to on — w śmich; jak matka ziele w ogródku od czarownic siała, to on chciał ją sprać.

Roz — było to we wilijom — kolendujemy se pieknie, jak Bóg przykozoł, a mój Wojtek ciengiem z podełba na starsych wyziro i pyto:

— A posłuchaliście ta, co krowy godajom? abo: a co powiedział wam ten stary byk, ten na jedno oko ślepy? — a nie zapomnieliście owsa wsypać za strzechę? a konia przyprowadziliście dzisioj do chałupy?

My starzy na to nic — a chłopaki inne razem śnim w śmich!

— E! — rzecze mu moja nieboszka — nie baj! nie kpij, a weś konewke i po wiono do studni idź!

— No to dejcie konewke.

Idzien i poszed.

— Czekomy — czekomy. Jusby i na pasterke cas — jego niema. Wzielimy światło poświcić do studni, czy nie pływo po wodzie — gdzie tam! Ale że z takim chłystkiem nie trudno o śpasy i o kpiny nowe — nie szukaliśmy więcy.

Pewnikiem wloz między krowy i śpi — abo na chałpy poszed do dziwek, bo straśny do nich był okonnik — niby nieboszczyk Wojtek. Idziemy już we czterech na pasterke — niby jo, kum Grzela, somsiod Bartek z młodszym bratem Symkiem i stary Baran.

Idziemy... aż tu... Bartek — bęc! bez jakomś kłode.

Macamy palicami, a to... Panie Chryste!... Wojtek do cna nieżywy. — Przynieśliśmy go do chałupy, natarli śniegiem, aż para szła i... dotarli my sie. Oczy mioł tak wywrócone, że... e, wole nie godać za przeproszeniem. Nowy kożuch całkiem na nim był podarty — włos rozczapirzony, jak kiść od maśnicy.

Pytamy się: gdzie, co, jak się stało? a on powoluśsku:

— Oj! widziołem cudowności okrutne, straśliwe rzecy... Kiedym wyciągnął wode ze studni — próbuje — wierutne wino! — Jak mi nie zaszumi w głowie, jak nie pocznę pędzić, tak obaczyłem się gdzieś w dalekim lesie. Takie... cicho... a mie coraz jaśniej robi przed oczyma. Z pod ziemi wyrastają, wysokie filary — kieby wieże — a na nich tyle świec, co gwiozdek na niebie. Już nie widać nic, jeno duże ściany białe, jedna z prawej, druga z lewej strony, a... daleko... na końcu... niby ontorz, pozłocany i kieby słonko świcący.

— Patrze w góre — ciągnął dalej — nieba nie widać, ino sklepienie jakieś, a na nim pełno aniołów, czy też ptaków jakiś. Jak nie zacznom śpiwać! Chryste Boże! A tu naroz... bam, bam, bam, bam zaczeno z pod ziemi jęczeć. Za chwile wyłazi dzwon... taki wielki, jak nasza stodoła. Serce mioł takie, jakby śterech chłopów do kupy związoł. Bam, bam, bam — coraz głośniej i głośniej. Huk taki szed skróś mnie! Kieby sitko we wialni — takem sie trząs.

Odetchnął i tak dalej prawił:

— Jak to zaczeno dzwonić i dzwonić, tak ze wszystkich stron zbiegały się całe chmary przerozmaitych wilków, niedźwiedziów, dzików, lisów i Bóg wi jakiś wściórnaści i bestyi. Wszystko niby parami. Ślice trzymo każdy w zębach i śpiwo, jak na pogrzebie.

Jak te bestye odeszły het — zaczemy iść drzewa — zaś parami. Dąb gruby, jak beczka, chycił se pod pache topole, grab bieluchnom brzoze, buk łysy ze starom sosnom — jak do tańca — i tak reszta, Jarząb z ogromną lipą, abo, taki jałowiec paradował z olszą rudom. Widzieliście?

— Chciałem się pytać, co to takiego? czy ślub, czy parada? — ale mi odrazu mowe zamknęło... Naroz... wszystkie te słupy, te filary poceny się chwiać, a jo uciekam i uciekam, nareszćie zaplątałem się i... bęc.

No i wicie ludkowie, po tych słowach juz ani rus. Jak zacion zęby — już mu ich nie odcięli. Umar nom na renkach. Struchleli my i do rana nik nie przemówił ani słowa.

Bo to we wilijom to — tak! Jest siła bosko i wolo, który sie nie trza sprzeciwiać! Nie trza! o nie trza!

Samo-Sierra.

W czasie wojny hiszpańskiej w r. 1808., którą prowadził cesarz francuski Napoleon, aby obsadzić na tronie Hiszpanii brata swego Józefa, zdarzył się wypadek, jedyny może w dziejach wojskowości, zdobycia górskiego i stromopnącego się wąwozu przez oddział kawaleryi.

A jednak tej sztuki dokazali Polacy.

Było to pod Somo-Sierrą dnia 30. listopada 1808. roku. Rankiem dnia tego — pisze Andrzej Niegolewski, uczestnik tej słynnej szarży — ujrzałem cesarza nadjeżdżającego konno. Jechał on w niejakiem oddaleniu odemnie, na rekonesans ku górom. Powróciwszy, zszedł z konia i usiadł na stołku przy ogniu, który pod drzewem rozpalono. Kiedy tak siedział, jakiś ułan polski przedzierał się w pośród orszaku cesarskiego do ognia, aby sobie fajeczkę zapalić. Oficerowie wzbraniali mu przystępu, co spostrzegłszy cesarz, rzekł:

— Dajcie mu spokój, niech sobie zapali.

Jeden z obecnych oficerów kazał mu za tę łaskę podziękować cesarzowi. Ułan w przewidywaniu, że nie napróżno ściągnięto nas ku górom, obsadzonym Hiszpanami, podniósł rękę i wskazując na siniejące w mgle rannej ich szczyty, odparł:

— Ja mu tam podziękuję!

Wkrótce dano nam rozkaz, by szwadron nasz pod ogniem kartaczy zdobył ten wąwóz, który tak był przez Hiszpanów silnie obwarowany, że według pojęć ludzkich uchodził za niezdobyty.

Najeżony piechotą, uzbrojony szesnastu armatami, które ziały nieustannym ogniem na wszystkich swoich piętrach, a było ich cztery, broniony był zajadle przez ludzi i przez działa, które wszystko, co się na drodze pokazalo, w puch zmiatały.

Szwadron nasz, usłyszawszy komendę i widząc wzrok cesarza zwrócony na siebie, wpadł w wąwóz i jak wicher pędził ku jego szczytowi. Ludzie i konie byli jak szaleni, wśród ogromnego ognia działowego i huku ręcznej broni, zmiatani po drodze przez kule, rwali się naprzód wciąż wyżej i wyżej, nie zważając na poległych i ciągle spadających kolegów. Przerażeni Hiszpanie rzucają broń i uciekają w góry i w niedługą chwilę wąwóz Samo-Sierry zdobyty i droga cesarzowi do Madrytu otwarta.

Cudowna ta szarża nie tylko samego cesarza zbudowała, ale wywarła swój czarodziejski wpływ na całe wojsko. Cesarz, nazajutrz po tej szarży, kazał pulkowi naszemu stanąć w szyku bojowym, a przejeżdżając poprzed jego szeregami, uchylił kapelusza i salutował go słowami: »Cześć najwaleczniejszym z walecznych!«

Boginki.

Boginki, Boginy, Bogienki, występujące w różnych okolicach również pod nazwami: Płaczka, Wieszczyca, Paniuńcia, Odmieńka, Mamuna lub Mamona, mieszane w podaniach z Czarownicami, Zmorami, Dziwożonami, Sibielą lub Południcą, są w wierzeniach ludu, szczególnie małopolskiego, istotami nadprzyrodzonemi, których postać rozmaicie bywa wystawianą; przeważnie słyną one, jako istoty brzydkie, o oczach jak talerze, o zębach jak kły świńskie, dużego wzrostu, o bardzo długich rękach i tylnych częściach, jak kopa siana; od pasa mają ciało zwierzęce, nogi psie; ubrane bywają brudno i ubogo; w niektórych znowu okolicach powiadają, że Boginki są drobne, brzydkie i podobne do cyganek; gdzieindziej wreszcie, że są piękne, że tylko plecy mają czarne i że się biało ubierają. Według jednych podań zamieszkują na dnie wód i mają pałace kryształowe; według innych przebywają na polach, albo na bagnach, pod mostami, wreszcie w głębi lasów i borów. Prawią o Boginkach, że ich jest trzy, że są siostrami, a pod Krakowem i w Kieleckiem lud umie nawet wymienić ich imiona; przebywając na bagnach, piorą sobie bieliznę, tańczą; napastują i mężczyzn, i kobiety, chodzące po polach, szczególnie matki dzieci nowonarodzonych, które nie odbyły jeszcze "wywodu"; czasami kładną się zamiast nich do łóżka i "wydziwiają" (grymaszą) nieznośnie; udają swachy i poją zatrutą wódką gości weselnych; zamieniają dzieci nowonarodzone, podsuwając zamiast nich własne, które odznaczają się potwornością ciała, żarłocznością, złośliwością i głupotą; stąd to do niezdarnych dzieci lud mawia; "Musiały cię Boginki odmienić"; istoty, podrzucone przez Boginki, gmin nazywa Odmieńcami, Odmiankami, Odmieniakami, Podciepami, Podrzutkami, Zamiennikami; około Tarnobrzega złośliwe kobiety, szczególnie dziewczyny, nazywają Boginkami. Boginki mają mężów, których lud gdzieniegdzie nazywa Boginiarzami; miewają z nimi dzieci i często porywają kobiety wiejskie na mamki. Istoty nadprzyrodzone, zamieniające dzieci, znają wszystkie plemiona świata. Wiara w ich istnienie rozwinęła się z dostrzegania tak cielesnych, jak umysłowych nienormalności u dzieci i z tłómaczenia ich drogą ludom pierwotnym właściwego rozumowania.

Rzadki jak Fenix!

Fenix należy do bajecznych ptaków, iako Symbolum rzadkości, od starożytnych malarzy, i poetów nayczęściey wspominany. - Dawni zgodnie przyświadczaią że Fenix będąc iedynym na świecie ptakiem, z popiołów poprzednika się swoiego rodzi. Przepędziwszy on nader długi zakres życia na niedostępnych górach Arabii, gdy uczuje zbliżający się koniec, zbiera naysuchsze rószczki drzew aromatycznych, i z nich gniazdo uścieła. Gniazdo takowe podług iednych ściele na wierzchołku palmowego drzewa, podług drugich, na niebotyczney górze koło miasta Heliopolu w Egipcie. Gdy upał słoneczny zatli ów stos suchych, i smolnych gałązek, Fenix na nim usiada, i machaiąc zwolna skrzydłami całkowite zapalenie przyspiesza. Wtedy dopiero żałosne wydaiąc śpiewy, samego siebie w popiół obraca. Z takowych popiołów, ukształca się robaczek, a z robaczka drugi, żyiący Fenix wychodzi. Fenix ile symbolum dzisieyszym nawet malarzom przydatny bydź może. -

O wężach.

Na Żmujdzi (Kowieńs.) bardzo starzy ludzie jeszcze przed kilkudziesięciu laty nosili na szyi stale żywego węża. Znaczenia tego faktu nie umie objaśnić starzec, który sam widział, będąc młodzieńcem starców, zachowujących ten prastary widać obyczaj.

 

Węże przez zimę żywią się jakimś białym Kamieniem, który liżą. Jeden człowiek wpadł w jamę, do której zebrały się węże na zimę. Ze strachu usiadł i przytaił się w kąteczku. Widział, źe każdego dnia węże lizały ten kamień. Jeden wąż największy przylazł raz do biedaka, co wpadł do jamy, piszczy, to znowu polezie do kamienia, to znowu do niego się przyczołga i omało, zdaje się, nie powie mu: Idź ty i liż ten kamień. Myśli sobie człowiek: co będzie, to będzie, wszak zawsze potrzeba tu ginąć, będę lizać, a może się pożywię; zaczął tedy i on lizać kamień biały, ale jak liznął kilka razy - już i syt.

 

W Lubartowskim mieszkał pewien rybak, nazwiskiem Duchnowski w okolicy lesistej i obfitej we wszelaką zwierzynę oraz gady. Gdy jadąc łódką po stawie, gwiznął trzy razy, ukazywało się zaraz dużo węży różnej wielkości, które płynęły za łódką, niby oswojone. U ludu miejscowego człowiek ten uważany był za czarownika, bo w miesz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin