Lidia i Jan Malczewski - Wybór baśni, legend, podań i mitów.doc

(451 KB) Pobierz

WYBÓR BAŚNI, LEGEND, PODAŃ I MITÓW

 

KAZIMIERZ WŁADYSŁAW WÓJCICKI

Waligóra - Wyrwidąb

 

Żona jednego myśliwca, zbierając w lesie jagody, porodziła tam bliźnięta; a obadwa byli chłopcy; sama zaraz wnet umarła.

Zostawione niemowlęta nie karmiła żadna z niewiast; jednego karmiła wilczyca, a drugiego niedźwiedzica. Co wykarmiła wilczyca, ten się nazwał Waligóra; drugi Wyrwidąb się nazwał. Pierwszy siłą walił góry, drugi, jakby kłosy zboża, najtęższe wyrywał dęby.

Że się kochali wzajemnie, wychodzili na wędrówkę, by obchodzić świat szeroki. Idą przez puszczę ciemną dzień jeden i drugi; w dniu się trzecim zatrzymali, bo drogę zaparła góra i skalista, i wysoka.

-  Co my zrobiem teraz, bracie?! - Wyrwidąb smutnie zawoła.

- Nie troskaj się, bracie miły, ja tę górę precz odrzucę, by nam droga wolną była.

I podpiera ją plecami, i przewraca górę z trzaskiem; odsunął ją na pół mili. Poszli sobie zatem dalej.

Idą prosto, aż dąb wielki stoi na środku drogi; zatrzymuje ich w pochodzie. Wyrwidąb więc naprzód idzie, obejmuje go rękoma, wyrywa z całym korzeniem i rzuca na bliską rzekę.

Ale chociaż tacy mocni, nogi przecież utrudzili; więc pod lasem odpoczęli. Jeszcze sen nie skleił powiek, patrzą, aż mały człowieczek leci ku nim, lecz tak prędko, że ptak żaden ni zwierz żaden nie potrafiłby go zgonić.

Zdziwieni, wstają na nogi, gdy on człeczek w ptasim locie zatrzymuje się przed nimi.

  Jak się macie, parobczaki! - rzekł wesoło i radośnie

- widzę, żeście utrudzeni; jeśli wola wasza będzie, w jednej chwili was zaniosę tam, gdzie jeno zażądacie.

Rozwinął piękny kobierzec.

- No, siadajcie społy ze mną!

Wyrwidąb więc z Waligórą usiedli wygodnie na nim. Człeczek klasnął, a kobierzec niesie ich by ptak na skrzydłach.

- Zapewne was to dziwiło? - człeczek mały znowu rzeknie

- żem tak prędko biegł po ziemi: widzicie, oto trzewiki, com dostał od czarownika; kiedy wdzieję, wtedy biegnę: co krok

- to mila; co skoczę - to dwie.

Waligórą prosi tedy, Wyrwidąb łączy swe prośby, by dał po jednym trzewiku, bo chociaż są tacy mocni, jednak droga nogi trudzi. Poruszony więc prośbami, podarował im trzewiki. Gdy niemało ulecieli, zsadził ich pod wielkim miastem, a w tym mieście był smok wielki, co dzień wiele ludzi zjadał.

Król ogłosił:

..Kto  sie znajdzie, że tego smoka zabije, dwie mam córy do wyboru i oddam mu za żonę i po śmierci tron swójWięc bracia przed królem, oświadczają swą gotowość, że zabiją smoka. Pokazano im jaskinię, gdzie ten polwór zamieszkiwał Wyrwidąb stanął przed jamą, wzniósł z zamachem dąb ogromny, by jak tylko łeb ukaże,  ciosem smoka zgładził. Waligóra zaszedł z tyłu jaskini Z szczerej skały trzęsie jakby snopen żyta.

Smok wypada z jamy nagle, a Wyrwidąb, przestraszony, zapomniawszy i o kłodzie, co ją trzymał w obu rękach, szczęściem, że wdział dany trzewik, bo uskoczył na dwie mile. Smok go nie mogąc dogonić, obrócił na Waligórę; ten w przestrachu skałę podniósł i z zamachem silnie rzucił,

a głaz świszcząc padł na ziemię i przycisnął ogon smoka. Waligórą, choć tak mocny, w tył uskoczył na dwie mile i zobaczył brata swego.

- Idźmy teraz, bracie, razem; smok się z miejsca nie poruszy, ty go uderz kłodą dębu, a ja go przywalę górą.

Idą naprzód więcej śmiało; jeden w ręku niesie górę, a drugi dębem wywija. Zawył smok jak stado wilków, widząc obu przeciwników; chciał się rzucie, lecz daremnie, ogon ciężki głaz przyciska. Wyrwidąb uderza silnie i rozgniata łeb na miazgę, a brat jego rzuca górą i zakrywa całe ścierwo.

Król już czekał; przyjął obu i dał im po jednej córce; a kiedy niedługo umarł, królestwem się podzielili i szczęśliwie sobie żyli.

 

Madej

 

Jechał kupiec przez las gęsty, ciemny; błądził długo i w pomroce nocnej ugrzązł w bagnie bez ratunku. Zasmucony począł rozpaczać, gdy nagle w postaci ludzkiej zły duch mu się pokazał.

- Nie smućcie się, człowieku! - wyrzekł do kupca -ja was wyciągnę z błota i do domu wskażę drogę, ale pod warunkiem, że to, co masz w domu, a o czym ty nie wiesz, mojąś zostanie własnością.

Kupiec pomyślał trochę i rad przystał na podany warunek, nie wiedząc, że żona powiła mu w czasie podróży dalekiej urodnego syna. Diabeł wyciągnął go z błota, wyprowadził na szeroki gościniec, a zmusiwszy kupca do wydania cyrografu, raz jeszcze umowę przypomniał i zniknął.

O ile z radością powitał żonę tak dawno nie widzianą,

0 tyle zasmucił się widząc ładnego syna, którego już złemu duchowi zapisał. Skrycie płakał nieraz poczciwy kupiec, tając łzy gorzkie przed żoną, tymczasem dziecię w pacholę wyrosło.

Było ciche, spokojne i chętne do nauk; w piątym roku już dobrze czytało i pisało, co tym więcej strapione serce ojca jątrzyło, że z dziecięciem tak lubym wkrótce się rozstać musi, oddając na ofiarę diabłu.

Małe pacholę doszedłszy lat siedmiu, uważało smutek ojca

1 łzy rzewne, ile razy zapatrywał się w jego urodne oblicze. Tyle przeto prosił,  tyle nalegał, że kupiec wyjawił mu wszystko.

- Nie troszcz się, mój rodzicu, Bóg mi dopomoże, ja pójdę do piekła i cyrograf odbiorę.

Płakała matka, płakał i ojciec błogosławiąc na tak daleką drogę chłopczynę, który zrobiwszy potrzebny przybór, niebawem wyruszył z domu.

I szedł długo i daleko, aż zawędrował w puszczę ciemną i straszną, a tu w jaskini ukrytej zamieszkał rozbójnik Madej.

Morderca własnego ojca, matkę jeno zachował przy życiu, co mu gotowała strawę. Nikomu nie podarował życia; kogokolwiek dostał, bez litości zabijał. Matka podeszła niewiasta, zabłąkanych w jaskini przechowywała, ale Madej miał węch tak doskonały, iż zaraz poczuwał ludzkie ciało.

Chroniąc się przed burzą, przypadkiem zaszło tam nasze pacholę; stara, litując lat młodych, ukryła go w ciasnym zakątku jaskini, lecz Madej, zaledwie wpadł do niej, poczuł świeżego człowieka. Już biedne dziecię nachyliło głowy pod zabójczą pałką, kiedy rozbójnik dowiedziawszy się, gdzie idzie, podarował mu życie, z warunkiem ażeby zobaczył w piekłe, jakie dlań zgotowano po śmierci męczarnie.

Pacholę, równo ze świtem opuszczając jaskinię, prędko dostało się do piekielnej bramy: święconą wodą i obrazkami, które przylepiało, otworzyło ją snadnie. Zaskoczył mu Lucyper z zapytaniem, czego żąda?

- Cyrografu! na moją duszę przez ojca mego wydanego. Hetman piekielny, chcąc go się pozbyć czym prędzej, wydać cyrograf rozkazał, ale trzymał go kulawy Twardowski, co parzony kropidłem święconej wody nie chciał wrócić cyrografu.

Rozgniewany Lucyper: - Weźcie go na Madejowe łoże!

- zawołał - a Twardowski, przestraszony okropną męką, oddał pismo w tejże chwili.

Ciekawy chłopczyna poszedł zobaczyć tak straszliwe łoże. Było z żelaznej kraty, wysłane ostrymi nożami, iglicami i brzytwami, pod spody palił się ogień nieustanny, a z góry kapała kroplami rozpalona siarka.

I wyszedł z piekła i szedł dzień jeden, dzień drugi, aż trzeciego zaszedł do tejże jaskini, gdzie go już oczekiwał zasmucony Madej. Doniósł więc o tym, co widział, rozbójnikowi.

Zmartwiał z przestrachu zbrodzień; a chcąc tak srogiej męczarni uniknąć, postanowił pokutować.

Wyszli więc razem z jaskini; Madej ukląkł w lesie, zatknął w ziemi przy sobie morderczą pałkę, wiedząc zaś, że młode

pacholę na księdza się poświęciło, przyrzekł, iż dopóty czekać będzie na tym samym miejscu, dopóki nie zostanie biskupem.

Minęło lat kilkadziesiąt, nim on chłopczyna z księdza otrzymał dostojność biskupa.

Raz, przejeżdżając puszczę ciemną i gęstą, nie zajrzaną okiem, doszedł go jabłek zapach przyjemny. Rozkazuje więc swej służbie tego owocu wyszukać; dworzanie wkrótce wracają i donoszą, że w pobliżu jest piękna jabłoń, ale żadnego nie da sobie zerwać jabłka, przy niej zaś klęczy starzec siwobrody.

Biskup idzie na wskazane miejsce i z podziwem poznaje, Madeja, okrytego siwizną, z długą do ziemi brodą, który go o wysłuchanie spowiedzi i rozgrzeszenie zaklinał. Przychylił się kapłan do jego prośby, a dworzanie z osłupieniem patrzyli, jak w czasie tego aktu jabłko po jabłku, zamienione w białe gołąbki, znikało w powietrzu. Jedno tylko pozostało jabłko, była to dusza ojca Madeja, którego sam zamorodo-wał, a ten grzech ciężki utaił, lecz gdy wyznał i ten grzech ostatni, ostatnie jabłko, przedzierzgnięte w siwego gołębia, /a innymi uleciało.

Modlił się gorąco biskup nad grzesznikiem, a gdy dał mu rozgrzeszenie, ciało Madeja w drobny proch się rozsypało.

 

Twardowski

 

Twardowski był dobry szlachcic, bo po mieczu i kądzieli". Chciał mieć więcej rozumu, niż mają drudzy poczciwi ludzie, i znaleźć na śmierć lekarstwo, bo nie chciało mu się umrzeć.

W starej księdze raz wyczytał, jak diabła przywołać można; o północnej porze przeto cicho wychodzi z Krakowa, kędy leczył w całym mieście, i przybywszy na Podgórze, zaczął biesa głośno wzywać. Stanął prędko zawezwany; jak w one czasy bywało, zawarli z sobą umowę. Na kolanach zaraz diabeł napisał długi cyrograf, który własną krwią Twardowski, wyciśniętą z serdecznego palca, podpisał.

Między wielu warunkami był ten główny: że dopóty ni do ciała, ni do duszy czart żadnego prawa nie ma, dopóki Twąrdowskiego w Rzymie nie ułapi.

Na mocy tej umowy diabłu, jako swemu słudze, rozkazał naprzód, by z całej Polski srebro zaniósł w jedno miejsce i piaskiem dobrze przysypał. Wskazał mu Olkusz; posłuszny służka dopełnił rozkaz wydany i z tego srebra powstała sławna kopalnia srebra w Olkuszu.

Drugą rzecz kazał: do Pieskowej Skały by przyniósł skałę, wysoką, przewrócił na dół najcieńszym końcem, ażeby tak wiecznie stała. Posłuszny giermek2', jako pan kazał, postawił skałę, co dotąd stoi i zwie się Skałą Sokolą.

Wszystko, co jeno zażądał żywnie, miał na swoje zawołanie; jeździł na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł, w daleką drogę siadał na koguta i prędzej bieżał niż konno, pływał po Wiśle ze swoją kochanką wstecz wody bez wiosła i żagli, a jak szkło wziął do ręki, zapalał wioski na sto mil odległe.

Upodobawszy jedną pannę chciał się ożenić, ale panna chowała we flaszce robaka i pod tym warunkiem obiecywała oddać temu rękę, kto zgadnie co to za robak.

Twardowski, w ciemię nie bity, przebrał się w dziada łachmany i przyszedł do ładnej panny. Pyta go zaraz, ukazując z dala flaszkę:

Co to za zwierzę, robak czy wąż? Kto to odgadnie, będzie mój mąż.

A Twardowski odrzekł na to:

- To jest pszczółka, mościwa panno! Zgadł w istocie i wnet się ożenił.

Pani Twardowska na rynku Krakowa ulepiła z gliny domek; w nim przedawała garnki i misy. Twardowski za bogatego przebrany pana, przejeżdżając z licznym dworem, tłuc je zawsze czeladzi kazał. A kiedy żona ze złości wyklinała w pień, co żyje, on, siedząc w pięknej kolasie, śmiał się szczerze i wesoło.

Złota miał zawsze by piasku, bo co chciał, to diabeł znosił. Kiedy długo dokazuje, raz był zaszedł w bór ciemnisty bez narzędzi czarnoksięskich. Zaczął dumać zamyślony; nagle napada go diabeł i żąda, aby niezwłocznie udał się prosto do Rzymu.

Rozgniewany czarnoksiężnik mocą swojego zaklęcia zmusił biesa do ucieczki; zgrzytając kłami ze złości wyrywa sosnę z korzeniami i tak silnie Twardowskiego uderza po nogach obu, ze jedną zgruchotał całą. Od onej doby był kulawy i zwany odtąd powszechnie kuternogą.

W ostatku sprzykrzywszy sobie zły duch, czekając dość długo na duszę czarnoksiężnika, przybiera postać dworzana i jak biegłego lekarza zaprasza niby do swojego pana, że potrzebuje pomocy. Twardowski za posłańcem śpieszy do pobliskiej wioski nie wiedząc, że w niej się gospoda nazywała Rzymem.

Skoro tylko próg przestąpił onego mieszkania, mnóstwo kruków, sów, puchaczy osiadło dach cały i wrzaskliwymi głosy napełniło powietrze. Twardowski od razu poznał, co go może tutaj spotkać, więc z kołyski dziecię małe, świeżo dopiero ochrzczone, porywa drżący na ręce, zaczyna piastować, gdy w własnej postaci wpada diabeł do izby.

Chociaż był pięknie ubrany - miał kapelusz trójgraniasty, frak niemiecki, z długą na brzuch kamizelką, spodnie krótkie Twardowski

i obcisłe, a trzewiki ze sprzączkami i wstążkami, wszyscy go poznali zaraz, bo wyglądały rogi spod kapelusza, pazury z trzewika i harcap z tyłu.

Już chciał porwać Twardowskiego, gdy spostrzegł wielką przeszkodę, bo małe dziecię na ręku, do którego nie miał prawa. Ale bies wnet znalazł sposób; przystąpił do czarownika i rzecze:

- Jesteś dobry szlachcic: zatem verbum nobile debet esse stabile4).

Twardowski wiedząc, że nie może złamać szlacheckiego słowa, złożył w kołyskę dziecię, a wraz ze swym towarzyszem wylecieli wprost kominem.

Zawrzało stado radośnie sów, wron, kruków i puchaczy. Lecą wyżej, coraz wyżej. Twardowski nie stracił ducha; spojrzy na dół - widzi ziemię, a tak wysoko poleciał, że wsie widzi takie małe jak komary, miasta duże jakby muchy, a sam Kraków by dwa pająki razem.

Żal mu szczery serce ścisnął; tam zostawił wszystko drogie, co polubił i ukochał, a więc podleciawszy wyżej, gdzie ni sęp, ni orzeł Karpat skrzydłem wiatru nie poruszył, gdzie zaledwo okiem sięgnął, z mordowanej piersi silnie dobędzie ostatku głosu i zanuci pieśń pobożną.

Była to jedna z kantyczek5>, które dawniej w swej młodości, kiedy nie znał żadnych czarów, duszę jeszcze miał niewinną, ułożył na cześć Marii i śpiewał zawsze codziennie.

Głos jego niknie w powietrzu, choć śpiewa z serca serdecznie, ale pasterze górale, co pod nim na górach paśli, zdziwieni podnieśli głowy, chcąc wiedzieć, skąd pieśń nabożna słowa im z chmurą przynosi. Głos jego bowiem nie poszedł w górę, ale przyległ do tej ziemi, by zbudował ludzkie dusze.

Skończył pieśń całą, zdziwiony wielce patrzy, że w górę nie leci wyżej, że zawisł w miejscu. Spojrzy dokoła - już towarzysza nie widzi swojej podróży; głos jeno mocny nad sobą słyszy, co zagrzmiał w sinawej chmurze:

- Zostaniesz do dnia sądnego, zawieszony tak jak teraz! Jak zawisł w miejscu, dotychczas buja, a choć mu słowa

w ustach zamarły, choć głosu jego nikt nie dosłyszy, starcy,

 

Boruta

 

Boruta jest to nazwa sławnego diabła, co dotąd siedzi pod gruzami łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery wieki przeżył; teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował i mało o sobie daje wiadomości. Imię to było głośnym szeroko i długo, a niejeden piskorz szlachecki, chciawszy dogryźć sąsiadowi, przeklinał, żeby go Boruta zdusił albo łeb ukręcił! - a diabeł, chętny złorzeczeniu, dopełniał nieraz życzenia.

W pobliżu zamku łęczyckiego mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie mógł się mierzyć na szable, bo za pierwszym złożeniem przeciwnikowi silnym zamachem wytrącał oręż z ręki. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.

Stąd szlachcic dostał przydomek Boruty; bo mówiono powszechnie, że musiał mu diabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mocy, a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od prawdziwego diabła dostał przydomek siwy; tak więc zwał się Siwy Boruta.

Od onej chwili nikt go nie zaczepił, każdy pomijał lub ustępował z drogi, nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego Boruty wychodziła do sieni albo na podwórze i tam karbowała sobie dymiące łysiny.

To uszanowanie, a raczej bojaźń sąsiadów, co znali moc żylastej prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony nią nieraz w zuchwałej przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu karku nakręci, a skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nieraz, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub za piecem śmiech szyderski.

Siwy Boruta, kiedy pił - a pił nie lada, bo najtężsi bracia piskorze nie mogli go przepić - zawsze pierwszą szklankę wypijał za zdrowie diabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły:

- Dziękuję!

Siwy Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił; postanowił przeto dostać się do skarbów i wziąć z parę

mieszków złota od swego miłego pana brata, jak nazywał diabła Borutę.

O samej północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic, ufając swojej sile i szabli, poszedł do lochów. Wyostrzoną demeszkę1) trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświecał ciemnotę dokoła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach, nareszcie, wybiwszy drzwi jedne, ukryte w murze, ujrzał skarby, a w kącie na bryle złota siedział sam Boruta w postaci sowy z iskrzącymi oczyma.

Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic; spocił się potężnie ze strachu; po chwili przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha, z ukłonem i pokorą:

- Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie! Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwej kapoty kieszenie i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem. Tak je obładował, że zaledwie mógł się obrócić.

Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał garściami ściągać złota; w ostatku, nie mając go gdzie włożyć, począł w gębę sypać, a że miał niemałą, nasypał dosyć i znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły i ucięły mu całą piętę.

Kulejąc, a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki sił, tak dawniej głośnej, ledwo doszedł do domostwa.

Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z napchanej gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie i gdy w kłótni wyzwał sąsiada, ten, którego dawniej jednym palcem obalał Siwy Boruta, pokonał bogacza i zabił.

Domostwo jego pustkami zostało, nikt zamieszkać nie chciał, bo sam diabeł Boruta często przesiadywał w starej wierzbie, co na podwórzu rosła; odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby przenosząc na powrót do zamku łęczyckiego.

Demeszka - szabla ze świetnej stali wyrabianej w Damaszku.

 

ANTONI JÓZEF GLIŃSKI

0 Kmiotkui i o soczewicy

 

Był sobie jeden kmiotek tak leniwy, że ciągle z założonymi chodząc rękami, do niczego się nie brał i chciał, żeby robota albo sama się robiła, albo ktoś ją za niego zrobił.

Przychodzi raz kmiotek do gumna, patrzy - aż na toku leży soczewica wymłócona, wywiana, trzeba by ją tylko do worka wsypać, ale ani weź nie chce się.

Stanął więc, popatrzył, położył worek, pokłonił się soczewicy i rzecze:

- Soczewico, wleź do worka!

Soczewica spokojnie sobie na toku leży i ani ruszy się do worka; idzie więc kmiotek do szczurów, kłania się i mówi:

-  Szczury, idźcie soczewicę jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Szczury jedzą sobie pszeniczkę i ani myślą o soczewicy; idzie więc kmiotek dalej, przychodzi do kota i kłaniając się mówi:

- Kocie, idź szczury łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Kot zajada ser tłusty, nie w głowę mu więc szczury; kmiotek postał, poskrobał się w głowie, idzie na łąkę do łozy, kłania się i mówi:

- Łozo, idź kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Łoza szumi na łące i ani ruszy się z miejsca; kmiotek pokiwał głową, przychodzi do kozy, kłania się i mówi:

- Kozo, idź łozę gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Koza ogryza pączki młodej brzózki, nie w głowie więc jej łoza; kmiotek pogroził palcem po nosie, idzie dalej, napotyka wilka, kłania się i mówi:

- Wilku, idź kozę dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.

Wilk tylko co na paszy zjadł źrebię, jeszcze paszczę miał we krwi świeżej, nie myślał więc o kozie i pobiegł dalej; kmiotek popatrzył na wilka, zauważył, gdzie ma legowisko, poszedł do psów, kłania się i mówi:

- Psy, idźcie wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.

Psy goniły za zającem, wysłuchawszy więc mowy kmiotka, wolały dalej za nim pędzić niż z niesmacznym wilkiem iść w zapasy; kmiotek zatem postał, pomyślał, ruszył do myśliwych, przychodzi, kłania się i mówi:

- Myśliwi, idźcie psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.

Myśliwi polowali na sarny, z których mieli skórę i mięso, nie zechcieli więc na psów napadać, z którymi często polowali w kniejach, kmiotek ruszył do ognia, przychodzi, kłania się i mówi:

-  Ogniu, idź myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.

Ogień z trzaskiem pożerał suchą olchę, nie zechciał więc iść na myśliwych; kmiotek przychodzi do sadzawki, kłania się i mówi:

- Wodo, idź ogień zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Woda chciała się wydobyć ze stawu, podmywając więc ciągle tamę o ogniu myśleć nie chciała; kmiotek poszedł dalej, przychodzi do wołu, kłania się i mówi:

- Wole, idź wodę pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Wół brodził sobie rankiem po bujnej runi żyta, zajadał ją z rosą, nie mając więc pragnienia, nie zechciał iść do wody, a kmiotek poszedł dalej, przychodzi do kija, kłania się i mówi:

- Kiju, idź wolu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Kij stał sobie w cichym i ciepłym kącie, nie chciał spokojności swojej przerywać, pozostał więc na miejscu, a kmiotek idzie do robaków, kłania się i mówi:

- Robaki, idźcie kij toczyć, kij nie chce wołu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Robaki czołgały się po miękkiej i zielonej darni, wolały więc na miejscu pozostać niż wspinać się na kij suchy

i twardy; kmiotek popatrzył, zawrócił się i przybywszy do kur, kłania się i mówi:

- Kury, idźcie robaki kłuć, robaki nie chcą kija toczyć, kij nie chce wołu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Kury grzebały się na własnym śmietnisku, gdzie ziarnka pszenicy i smaczne okruchy znajdowały, nie chciały się więc do darni po robaki trudzić, a kmiotek zniecierpliwiony, plunął zagniewany, ruszył prosto do orła, przybył, pokłonił się i rzecze:

- Orle, idź kury drzeć, kury nie chcą robaków kłuć, robaki nie chcą kija toczyć, kij nie chce wołu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.

Orzeł, nastawiwszy szpony, jak rzuci się do kur, kury do robaków, robaki do kija, kij do wołu, wół do wody, woda do ognia, ogień do myśliwych, myśliwi do psów, psy do wilka, wilk do kozy, koza do łozy, łoza do kota, kot do szczurów, szczury do soczewicy, a soczewica - szust do worka i worek się zawiązał.

 

ELIZA ORZESZKOWA

Fragment książki „Nad Niemnem"

Legenda

o Janie i Cecylii

 

- Było to w starych czasach, w sto lat albo może jeszcze i mniej potem jak litewski naród przyjął świętą chrześcijańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi. Niewiadomego oni byli nazwiska, niewiadomej kondycji, i to tylko można było poznać i z mówienia ich, i z ubioru, że przyszli z Polszczy. Dla jakiej przyczyny porzucili oni swój kraj rodzony i aż tu przywędrowali, zarówno niewiadomym było. Kiedy spotykający ich podczas ludzie pytali ich o nazwisko, odpowiadali, że przy chrzcie świętym nadano im imiona: Jan i Cecylia. A kiedy ktokolwiek chciał wiedzieć, dokąd i dla jakiej przyczyny wędrują, mówili: „Szukamy puszczy!" Widać było ze wszystkiego, że bali się jakiegoś pościgu i żądali skryć się przed ludźmi, a żyć tylko pod boskim okiem. Całej pewności co do tego nie ma, ale takie o nich chodziły głosy, że kondycja ich była nierówna, bo on był ciemnej twarzy i bardzo w sobie silny, tak jak to rzadko pomiędzy panami, a najczęściej w pospólstwie bywa, a ona, czy to szła, czy to stała, czy mówiła, czy milczała, wydawała z siebie pańską wspaniałość i piękność. Ale jak tam było z ich początkiem, wszystko jedno, dość że nietrudno znaleźli to, czego szukali. Cały tutejszy kraj zalegała podtenczas nieprzebyta puszcza, w której Pan Bóg nasiał co niemiara jezior błękitnych i łąk zielonych, a ludzie pobudowali troszkę osad, w których trudnili się sobie różną przemyślnością. W jednych miejscach, nad jeziorami lub nad rzeczułkami, siedzieli rybaki i bobrowniki; w inszych, tam gdzie stały lipowe lasy, pszczelniki miód i wosk pracowitym zwierzątkom odbierali; niektórym król nakazał, aby dla niego hodowali sokoły, i od tego poszło, że nazywali się sokolnikami, a inszych wolnością obdarował, aby tylko wszelkie posyłki jemu sprawiali i dla tej przyczyny mieli oni nazwanie bojarów1', czyli ludzi wolnych.

0 uprawianie ziemi było im bynajmniej2', ogrody mieli, ale najwięcej rzepę w nich sadzili i len w wielkiej obfitości sieli, bo owiec nie mając i wełny nie znając, odzieży płótnianej tylko używali. Zboże zaś rzadko gdzie zobaczyć można było,

1 to przy miastach, a w głębokiej pusczcy gdzie gdzieniegdzie nikt i nie słyszał o nim. Ale za to byli tacy, co w dębowych lasach żyjąc, trzody świń na żołędziach hodowali, i od tego dane im było brzydkie przezwisko świniarów, i tacy, co przy łąkach mieszkając, bawoły obłaskawiali i dla tej przyczyny nazywali się bawolniki. O pieniądzach to jeszcze gdzieniegdzie i nic nie wiedzieli, a jak kto chciał co sobie potrzebnego kupić, dawał skóry zdarte z ubitych bobrów, niedźwiedzi, lisów, kun i inszych zwierząt albo troszkę miodu i wosku, albo przyswojonego bawoła, karmną świnię i co tam zresztą kto miał. Chaty ich nazywały się numy i były bardzo biedne i smrodliwe, bez pieców i kominów, bo tym leśnym ludziom nieznajoma jeszcze była mularka. W Boga chrześcijańskiego niby to wszyscy już uwierzyli, a jednakowoż w głębokościach puszczy wiele jeszcze kłaniało się bałwanom i żyło z kilkoma żonami. Jan i Cecylia wzdłuż puszczę przeszedłszy poznali różne jeziora i łąki, zachodzili do rybaków, do bobrow-ników, do sokolników i do bojarów, zachodzili takoż do świniarów i do bawolników, ale nigdzie im nie podobało się tak, jak tutaj, nad brzegiem tego Niemna, i na tym właśnie miejscu, gdzie teraz ten pomnik stoi... Widać zobaczyli, że tu najmniej ludzie doścignąć ich mogą, a najlepiej im będzie pod jednym boskim okiem pozostawać. Może już tak im było przeznaczone, ażeby właśnie ten kawał ziemi zaludnić i nasz ubogi, ale długowieczny ród ufundować.

Powolny i przyciszony głos opowiadającego brzmiał na wysokim stoku góry, monotonnością swą podobny do

mruczącego u dołu strumienia. Czasem jednak zatrzymywał się i szukał w pamięci wyrazu lub nazwy, których w życiu codziennym nie używał prawie, ale jak słowa z pacierza, ze starej gadki wyrzucić nie mógł. Teraz z widocznym naprężeniem rysów wiązał przez chwilę w swej głowie wątek opowiadania, bojąc się splątać go albo część jego uronić.

- Podtenczas - zaczął znowu - nie było na tym miejscu żadnego kawałka zoranej ziemi ani żadnego ludzkiego plemienia. Z tej strony rzeki i z tamtej strony rzeki, na prawo i na lewo, naprzód i w tył, rosła jedna tylko puszcza. Jan i Cecylia upatrzyli sobie właśnie to miejsce, gdzie teraz ten pomnik stoi, a gdzie podtenczas stał dąb taki stary, co może i tysiąc lat miał wieku, bo w jego wydrążeniu bawoła skryć byłoby można, i pod tym dębem zbudowali sobie najpierwej chatę, czyli takąż numę bez pieca i komina, nędzną i smrodliwą. Od razu inszej zbudować nie mogli. Lepiej mówiąc, on zrąbywał drzewa, oprawiał kłody i budował, a ona zbierała orzechy i dzikie jabłka, gotowała rybę, doiła bawołicę, którą on rychło sobie obłaskawił, naprawiała odzież, a gdy wieczór przyszedł i on położył się pod dębem, z oszczepem i łukiem napiętym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza się obronić, siadała przy jego głowie śpiewając i grając na harfie. Z wysokiego domu pewno była, bo po anielsku grała i śpiewała i ręce z początku miała takie białe, by lilie. Ale krótko tego było, bo pracując ciężko, w niewygodach i niebezpieczeństwach straszliwych, prędko pociemniała na twarzy i rękach, wyrosła, zmężniała w sobie, że podobną stała się do płowej łani, której trudności i samotności leśne najmilsze. Jak pierwsza matka ludzkiego rodu, miała ona podobno włosy złociste i takie długie, że pokryć nimi mogła siebie i swoją harfę; gdy też późnym wieczorem nad senliwym mężem śpiewała, on, choć senliwy, pieścił się z jej włosami, a potem o wschodzie słonka zdrowy i wesół do roboty wstawał, bo siły miał wzmocnione i serce pocieszone przez nią. Jednakowoż pomimo kochania i wszelakich jego rozkoszy nadchodziły ich takie potrzeby i strachy, że inszym ludziom i pomyśleć o nich byłoby trudno. Wszystko tu było nie tak, jak teraz, ale okropniej i dziczej. Po puszczy chodziły stada żubrów, turów, niedźwiedziów, dzików, i wilków, w gałęziach czaiły się drapieżne jastrzębie i krogulce, szerokimi skrzydłami łopotały krzywodzióbe orły. Nocami wyły puszczyki i po drzewach wieszały się rysie, w ciemności oczami jak latarniami świecące. Czasem kruki i kawki czarną chmurą zakrywały niebo, a dzikie konie napełniały zacisz-noście leśne grzmotem swoich kopyt i przeraźliwym wiż-dżeniem. Nad rzeką i na wszelakich mokrych miejscach lęgło się wielkie mnóstwo obrzydłych żab, tarakanów3), wężów i jaszczurek. I rzeka ta nie była taka jak teraz. Głębinę i prędkość miała ogromniejsze. Wody były wtedy nadmiar silne i gniewliwe. Rozlewały się daleko i o ziemię biły, koryta w niej sobie prując, czego do dzisiejszego dnia te parowy pamiątką ostały.

A po zimie wiosenną porą kry szły ogromne by stada koni dęba stających albo szklarnie góry, przez słonko, co się w nich przeglądało, tęczami nalane. Jak oni to wszystko znieśli i przemogli, Bogu świętemu wiadomo, dość że znieśli i przemogli. Już to jest pewne, że żaden człowiek siły swojej nie zna, nim jej w potrzebie z siebie nie dobędzie. Prawda i to, że wiele rzeczy i stworzeń podtenczas człowiekowi do pomocy stało. Narzędzia do wszelakich robót i myślistw przynieśli z sobą albo różnym sposobem zrobili sobie, dobre i mocne. Las dawał ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin