A. Sarwa - Baśnie i legendy polskie.doc

(1002 KB) Pobierz
Andrzej J

  Andrzej J. Sarwa

  

  Gałązka rajskiej jabłoni

  

   baśnie i legendy polskie

  

 

 

Grzeczność wynagrodzona

  

   Chociaż Franciszek liczył już prawie czterdzieści lat, to przecie krzepki był niczym dąb.

   Postawny i urodziwy mężczyzna miał jeszcze i tę zaletę, iż był bogaty – najbogatszy we wsi.

   Ziemi posiadał dużo, i to urodzajnej. Ponadto krowy, konie, świnie, a drobiu bez liku.

   Mięso często gościło na jego stole, a jaj i omasty nigdy sobie nie żałował.

   Nie dziwmy się zatem, że kiedy przedwcześnie zmarła jego żona, to chociaż jeszcze na jej

mogile nie wyrosła trawa, już swatowie i swatki jęli pukać do drzwi naszego wdowca.

   Mimo iż najpierw nie był skory do ponownego ożenku, to przecież owo ustawiczne

nachodzenie go, namawianie, a przekonywanie w końcu dały rezultat.

   Tym razem długo się zastanawiał, kogoż to poślubić. Wreszcie, po namyśle, jego wybór padł

na trzydziestoletnią wdowę, znaną z zaradności i gospodarności, i chociaż ubogą, to mającą tę

zaletę, iż była niezwykle urodziwa.

   Skoro zatem przeminął roczny, obowiązkowy okres żałoby. Franciszek poprowadził swoją

wybrankę do ołtarza.

   A potem było huczne weselisko. Na tę okazję zabito krowę i dwa świniaki, że o kurach,

gęsiach, indykach i kaczkach nie wspomnę.

   Ucztowała i tańczyła cała wieś i to nie przez jeden dzień tylko. Wesoło było, oj wesoło, bo

i gorzałki nie brakowało, a skoro jej nie brakowało, toteż nikt jej sobie nie skąpił.

   Marianna – tak było na imię nowej żonie Franciszka – zaraz po ślubie sprzedała swoją starą

chałupę i wprowadziła się pod dach męża.

  

   * * *

  

   Teraz nadeszła pora, by powiedzieć, że zarówno Franciszek, jak i Marianna mieli każde po

jednej córce. Franciszkowa zwała się Kasia, Marianny natomiast Rózia.

   Być może, iż dziewczynkom udałoby się ze sobą zaprzyjaźnić, ba! stać prawdziwymi

siostrami nawet, gdyby nie Marianna, która od pierwszej chwili znienawidziła swoją pasierbicę.

   Ileż to zła i krzywdy wyrządziła owemu dziecku, które z natury dobre było, ciche i spokojne,

nikomu nie wadzące i nadzwyczaj posłuszne.

   Swoją Rózię stroiła ponad przepych, gdy tymczasem Kasia chodziła zaniedbana i obdarta,

niczym córka żebraka.

   Swojej Rózi podtykała co najlepsze kąski, podczas gdy Kasia ustawicznie była głodna,

bowiem tyle tylko dostawała – najczęściej stary uschnięty chleb i resztki zupy z obiadu – aby nie

umarła z głodu.

   Rózia sypiała na wielkiej puchowej poduszce, przykrywając się wielką puchową pierzyną,

podczas gdy Kasia kładła pod głowę starą zwiniętą szmatę, a okrywała się lada jakim łachmanem.

   Franciszek, który niegdyś przecież kochał swoją córkę, teraz jakoś zobojętniał na jej los.

I chociaż widział jak źle i okrutnie obchodzi się z nią Marianna, nie reagował na owo zupełnie.

   Czasem tylko, bardzo sporadycznie, zdejmował ze swego talerza jakiś lepszy kąsek i podawał

go Kasi. A ta przyjmowała go z wdzięcznością, ciesząc się z ojcowskiej „dobroci”.

   Jak więc widzicie, dziewczynka byłaby całkowicie osamotniona gdyby nie wielki czarny,

upstrzony białymi łatkami na grzbiecie i ozdobiony białym krawatem na szyi, kot Mruczek.

   Zwierzak nie odstępował Kasi ani na krok, tulił się do niej, ocierał o nogi, a kiedy zapadała noc,

wchodził na jej barłóg, wsuwał się pod wystrzępione okrycie i śpiąc ze swoją panią rozgrzewał ją

ciepłem swego miękkiego futerka.

   Skoro macocha spostrzegła, jak wielka jest przyjaźń między pasierbicą, a Mruczkiem, nie

mogąc tego ścierpieć, precz przepędziła zwierzątko.

   Na darmo kotek próbował, przez wiele kolejnych dni, przekroczyć próg domostwa. Ilekroć

bowiem Marianna go spostrzegała, tylekroć dostawał tak straszne cięgi, iż nieraz z zakrwawionym

pyszczkiem musiał ratować się ucieczką.

   Nie dziwmy się przeto Mruczkowi, że mimo miłości, jaką darzył swoją młodziutką panią,

wyprowadził się z chałupy na dobre, zapuszczając się tylko od czasu do czasu do obory. Miłe mu

bowiem było zdrowie, a może nawet i życie.

   Macocha widząc, że udało się jej pozbawić Kasię jedynego przyjaciela, ucieszyła się ogromnie.

Ta radość trwała przez kilka dni, do chwili, gdy zaczęła przemyśliwać nad jakąś nową podłością,

jakąś nową udręką i złem, które mogłaby wyrządzić dziewczynce.

   Myślała i myślała długo, lecz jakoś nic oryginalnego nie przychodziło jej do głowy.

   Łaziła tedy po chałupie zła i ponura, ciskając garnkami i trzaskając drzwiami, zaniedbawszy

zupełnie zajmowanie się obowiązkami gospodyni.

   Franciszek, który – jak wiecie – całkowicie dostał się pod pantofel nowej żony, nie reagował

na to zupełnie. Ba! Ustępował jej z drogi, mówił nieomal szeptem i bez szemrania spełniał każdy

rozkaz, każdą zachciankę Marianny.

   Nie sprzeciwiał się i temu żądaniu, aby jego Kasia raz na zawsze wyniosła się z izby

i zamieszkała w oborze wraz z krowami.

   Posłusznie zebrał jej lichy przyodziewek, który zawiesił na gwoździu wbitym w ścianę,

a poniżej, na ziemi, wymościł jej posłanie ze słomy, którą cichaczem – aby Marianna tego nie

zobaczyła – przyniósł ze stodoły.

   Pierwszą noc, spędzoną poza izbą, śród zwierząt, dziewczynka przepłakała. Mimo okrutnego

zmęczenia, jej żal był tak wielki i tak wielki smutek, że nie udało się jej ani na moment zmrużyć

oka.

   Jedyną pociechę stanowiło to, iż nad ranem, gdy świt jął różowić niebo, przez niewielkie

niedomknięte okienko wślizgnął się jej przyjaciel – kot Mruczek.

   Pochwyciła go na ręce, przytuliła czule do piersi i obsypała pocałunkami. A on ocierał się

pyszczkiem o jej policzek i głośno mruczał, wyraźnie uszczęśliwiony ze spotkania, na które

obydwoje tak długo czekali.

  

   * * *

  

   Zima zbliżała się wielkimi krokami. Z drzew poopadały ostatnie liście, nocne przymrozki

ścinały kruchymi tafelkami lodu kałuże, które się porozsiadały na środku gościńca. Puste o tej

porze roku pola, rozciągały się het, po horyzont.

   Słońce rzadko teraz gościło na niebie, za to chmury i deszcz były nieomal codziennym

zjawiskiem.

   Kto nie miał na to czasu w lecie, teraz zamaszyście wywijając siekierą rąbał drwa, a potem

układał je popod ścianami stodoły, czy szopy, kędy piętrzyły się wysoko, oczekując swojej kolejki

na spalenie.

   Tego dnia do południa siąpił drobny deszczyk, gruntownie nasączając gliniastą powierzchnię

dróżki wiodącej od chaty Franciszka ku gościńcowi, przemieniając ją w grząskie i lepkie błoto.

W południe deszcz ustał, ale za to z nisko zawieszonych nad ziemią białawych chmur jął prószyć

drobniutki niczym kasza jaglana śnieg.

   Kasia na polecenie macochy pracowicie przebierała groch, z utęsknieniem wyczekując

obiadowej pory, kiedy to będzie mogła się posilić swoja skibką chleba i resztkami zupy. A być

może czymś więcej, jeśli macosze akurat dopisze humor.

   Ale do obiadu było daleko, tymczasem głód tak ścisnął jej wnętrzności, iż momentami słabła,

a przed oczyma wirowały jej czarne plamy.

   Spróbowała żuć surowe ziarno grochu, przez co stępiła nieco ssanie w żołądku, chociaż

bynajmniej nie zaspokoiła łaknienia.

   Mruczek, jakby rozumiejąc niedolę dziewczynki, cicho się wślizgnął do szopy, w której

pracowała i złożył u jej stóp, niesioną w pyszczku, tłustą, szarą mysz.

   Kasia pogłaskała go czule:

   – Oj, kotku, kotku. Mój ty kochany. Lepsze masz serce od ludzi. Dzielić się chcesz ze mną

swoją zdobyczą, ale ja myszy nie jadam. Zjedz sam i niech ci idzie na zdrowie.

   Mruczek zatem, odczekawszy dłuższą chwilę, by się do końca upewnić, czy aby Kasia nie

zmieni zdania, z widomym łakomstwem sam spożył to, co przyniósł z pola, a może z lasu.

   Dzień powoli się kurczył, niebo stawało się coraz ciemniejsze, a powietrze szare. Z dworu do

obory, w której Kasia szykowała się do snu, dobiegał jednostajny szum i plusk ulewy.

   Mruczek przysiadł na legowisku ze słomy okrytej starym łachmanem i pracowicie wylizywał

futerko swoim różowym, ostrym języczkiem.

   Kasia wiedziała, że kładąc się teraz, o tak wczesnej porze, jeszcze przed dojeniem krów, które

stały nieopodal pracowicie przeżuwając siano, narazi się na gniew macochy.

   Lecz nie zważała na to. Czuła się bardzo chora. Czoło miała rozpalone, gardło bolało ją tak, iż

z trudem tylko przełykała ślinę, a prócz tego – co i raz – wstrząsały nią dreszcze.

   Zwinęła się tedy w kłębek na wygniecionym barłogu, najszczelniej jak tylko mogła okrywając

się kapotą, pod którą natychmiast wślizgnął się Mruczek, rozgrzewając ją swoim gibkim ciałkiem.

   Nie wiedzieć kiedy jęła zapadać w bezdenną czeluść snu, lecz nie dane było jej odpocząć.

   Ostry, nieprzyjemny głos macochy otrzeźwił ją w kilka sekund:

   – Ech, ty próżniaku! A nie wyleguj się po próżnicy! Nie masz co robić?! To ja ci zaraz wynajdę

zajęcie!

   Kasia usiadła na posłaniu, przecierając oczy.

   – Co mi każecie? – zapytała pokornie.

   – Zbieraj mi się na nogi i idź pożyczyć skądś ognia, bo nie podsycany zagasł w palenisku, a nie

mam czym rozniecić nowego. No! Idź już! przecież wiesz, że muszę się zabierać do gotowania

wieczerzy!

   Otuliła się Kasia swoją, podszytą wiatrem, kapotką, najszczelniej jak umiała. Wzięła

z podwórza stary dziurawy garnek żelazny, aby doń nagarnąć, w którejś z pobliskich chałup, żaru

i ruszyła w stronę wsi.

   Nie uszła jednak daleko, gdy stado psów z ujadaniem, warczeniem i szczerzeniem kłów

rzuciło się w jej kierunku. Przestraszona cisnęła w nich garnkiem, a widząc iż to nie pomogło,

wzięła nogi za pas i poczęła uciekać w przeciwnym kierunku.

   Lęk dodał jej sił i prędkości, tak iż wkrótce wiejskie zabudowania zostały daleko z tyłu, a ona

sama znalazła się w głębi lasu. Psy na szczęście nie uwzięły się na nią i zawróciły.

   Kasię otaczały teraz wysmukłe pnie sosen. Pod nogami uginała się miękka ściółka złożona

z opadłego igliwia i złuszczonej kory. Pachniało żywicą i zbutwiałym drewnem.

   Jeśli poza lasem się zmierzchało, to w jego wnętrzu od dawna już panowała noc.

   Dziewczynkę ogarnęło przerażenie. Oparła się o sosnę i jęła się zastanawiać, co ma począć

w tej – niemiłej – sytuacji. Zawracać ku wsi, drogą, którą tu przybyła, bała się ze względu na psy,

które gdzieś tam, niedaleko, biegały w rozjuszonym stadzie. Las ją przerażał i chociaż znała skrót,

którym mogłaby powrócić do rodzinnej chaty, lękała się, iż w zupełnych ciemnościach może

pobłądzić.

   Stała dłuższą chwilę, popłakując przy tym z cicha, bo nie wiedziała co począć. Strach przed

psami jednak zwyciężył i prawie po omacku poczęła wędrować przez las, w kierunku, który

wydawał się jej właściwy.

   Uszła tak spory szmat drogi, boleśnie się przy tym raniąc o gałęzie krzewów, które

zastępowały jej drogę, bądź obijając ciało o niewidoczne w mroku pnie drzew, lecz nie umiała

wyjść z boru.

   Miast wędrować ku domowi, najwyraźniej zagłębiała się w las. Zmęczenie i gorączka mocno

się jej dały we znaki. Ciężko dysząc przykucnęła, aby choć trochę odpocząć.

   I wówczas, gdzieś niezbyt daleko, pomiędzy drzewami, zamigotało żółtawe światełko.

   Podniosła się czym prędzej na nogi i podniecona nadzieją ratunku, ruszyła w jego stronę.

   Ledwo zrobiła kilkadziesiąt kroków, gdy oto zarysowała się przed nią ciemna bryła domu

z wielkim oknem rozświetlonym pozłocistym blaskiem.

   Dziewczynka jęła obchodzić budynek dookoła, aż natknęła się na drzwi wejściowe.

   Zawahała się przez moment, ale perspektywa spędzenia ciemnej, zimnej, listopadowej nocy

samotnie w głębi lasu, ostatecznie przełamała jej niezdecydowanie. Zapukała zatem we framugę,

czekając aż jej otworzą.

   Drzwi rozwarły się ze skrzypieniem dawno nie oliwionych zawiasów i za progiem ujrzała

dostatnio przyodzianego mężczyznę, który uśmiechnął się do niej, jednocześnie gestem

zapraszając ją do wnętrza.

   Minęli sień i weszli do głównej izby – a właściwie komnaty. Tutaj dziewczynce aż dech

zaparło z wrażenia. Ujrzała bowiem oto przestronny pokój, którego ściany obwieszone były

cennymi tkaninami, zaś podłogę zaścielał puszysty perski dywan. Po środku izby stał wielki stół

z jakiegoś cennego drewna wypolerowany do połysku, a inkrustowany srebrem i macicą perłową

w fantazyjne roślinne wzory.

   Na wyściełanych aksamitem krzesłach siedzieli nadzwyczaj bogato odziani panowie,

z których każdy, kiwając przyjaźnie głową przedstawił się Kasi:

   – Ja jestem Słońcem.

   – A ja Księżycem.

   – Ja Wiatrem.

   – A ja Mrozem.

   – Ja natomiast Deszczem.

   – Czego sobie życzysz od nas dziewczynko? – zapytali na końcu chórem.

   Kasia patrzyła na nich szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma, nie mogąc wykrztusić słowa.

W końcu jednak przemogła się i rzekła:

   – O dwie rzeczy was proszę. Dajcie mi nieco ognia, abym go mogła zanieść do domu. Jeśli

tego zaraz nie zrobię, macocha zbije mnie okrutnie i nie da kolacji.

   – I czego jeszcze byś chciała? – zapytał Wiatr.

   – Byście mnie, panowie, wywiedli z tego lasu i zaprowadzili do domu, bom pobłądziła.

   – Nic za darmo! Nic za darmo, miłe dziecko – powiedziało Słońce.

   – Ależ ja niczego nie posiadam! Tylko te łachmany, co je mam na sobie – wyjąkała Kasia.

   – Toteż my nie o takiej zapłacie mówimy! – zaśmiał się Deszcz.

   – A o jakiejż to?

   – Po prostu – odezwał się Mróz – przyjrzyj się nam wszystkim na raz i każdemu z osobna,

a potem orzeknij, kto z nas, tu obecnych, jest najpiękniejszy.

   Spełniła Kasia ową prośbę i długo, a dokładnie przyglądała się każdemu, lecz im dłużej

patrzyła, tym trudniej było się jej zdecydować na dokonanie jakiegoś konkretnego wyboru.

   – Wszyscyście jednako piękni – wypowiedziała na koniec nieśmiało.

   – Może jednak ktoś z nas jest piękniejszy nad innych? – zapytał Deszcz.

   – Nie! Nie! – Kasia zdecydowanie pokręciła głową. – Naprawdę wszyscyście jednako piękni!

   – I nie odmienisz zdania? – upewnił się Księżyc.

   – Nie, na pewno nie.

   – Pójdź zatem za mną – rzekło Słońce – i poprowadziło dziewczynkę do kuchennej izby, gdzie

w piecu, pośród siwego popiołu, niczym drogocenne klejnoty błyszczał żar.

   – Nagarnij gorejących ogni w co tylko możesz – mówiło dalej Słońce. – I w zapaskę i za

pazuchę i w chustkę. Poutykaj go też po kieszeniach.

   – A nie zapalę się od tego? – zaniepokoiła się Kasia.

   – Możesz mi wierzyć, że nie. Już nasze moce cię ustrzegą.

   Później zaś Słońce pociągnęło dziewczynkę za rękę i powiodło ku wyjściu.

   Choć na dworze od dawna panowała noc, teraz nagle pojaśniało, tak że bez trudu odnalazła

powrotną drogę.

   Słońce natomiast na odchodne powiedziało jej te słowa:

   – Słuchaj Kasiu. Skoro tylko przybędziesz do chałupy, małą garstką żaru, jaki otrzymałaś od

nas, roznieć ogień w kuchennym piecu. Resztę zasię zakop w ogrodzie i czekaj do rana.

   Gdy tylko pierwsze zorze rozwidnią widnokrąg, idź i odgrzeb to, coś zakopała, a zobaczysz

jakąż to niespodziankę ci zgotowaliśmy.

   – Wy, to znaczy kto?

   – No jakże? Nie wiesz? Ja, Księżyc, Wiatr, Mróz i Deszcz.

  

   * * *

  

   Źle Kasia spała tej nocy. Dziwne i niesamowite spotkanie zaprzątało jej umysł. To też

przewracała się z boku na bok, aż rozbolały ją wszystkie kości.

   Gdy pierwszy świt zaróżowił niebo, dziewczynka nie zwlekając wstała i pobiegła do ogrodu.

Tu, drżącymi z przejęcia dłońmi, rozgarnęła miękką ziemię, w której ukryła otrzymany

poprzedniego wieczora żar.

   Prawdę mówiąc spodziewała się ujrzeć kopczyk poczerniałych i wypalonych węgli. Lecz co to?

Oto spostrzegła pozłocisty błysk. A potem drugi, trzeci, dziesiąty... W wygrzebanym dołku

piętrzyła się przed nią góra złotych monet. Nowiutkich i lśniących, bo w nie to właśnie

przemieniły się płonące węgle.

   – A cóż ty tam masz? – ostry, nieprzyjemny głos macochy doleciał skądś z tyłu do uszu

dziewczynki.

   Przestraszona porwała się na równe nogi.

   Kasia nie umiała kłamać, więc przymuszona opowiedziała o wszystkim, w jaki sposób stała

się właścicielką tak wielkiego skarbu.

   – Ha, cóż. Twoje szczęście. Chociaż na pewno nań sobie nie zasłużyłaś – macocha skrzywiła

się mocno, jakby się octu napiła.

   – Ale jeśli taki kocmołuch i brudas mógł dostać tyle złota, to o ile więcej otrzymać może mój

aniołek, moja córeczka, moja Rózia? Dzisiejszego wieczora wskażesz jej drogę do owej chaty

w lesie. A nie próbuj oszukiwać, bo by się to źle dla ciebie skończyło.

   – Dobrze. – Kasia potulnie kiwnęła głową.

  

   * * *

  

   Skoro zapadła noc Rózia podprowadzona pod same drzwi leśnego domu, ostro w nie

załomotała, a po chwili stała już przed siedzącymi za pięknym stołem Słońcem, Księżycem,

Wiatrem, Mrozem i Deszczem.

   – Po cóż tu przyszłaś, dziewczynko? – zagadnął Wiatr.

   – Byście mi dali nieco ognia, panowie.

   – Nic za darmo! Nic za darmo! Najpierw nam powiedz, który z nas najładniejszy – Księżyc

uśmiechnął się do Rózi szeroko. Tak szeroko, jak tylko Księżyc to potrafi.

   Tymczasem ona, dokładnie przyjrzawszy się każdemu z osobna pogardliwie odęła wargi:

   – Fi! Wszyscyście brzydcy! Słońce, bo oślepia i pali. Księżyc, bo blady niczym suchotnik.

   Wiatr, bo dokuczliwy. Mróz, bo ostry. Ale Deszcz z was najgorszy, bo na nikim suchej nitki

nie zostawi.

   – Czy nie zmienisz zdania, dziewczynko? – zapytało grzecznie Słońce.

   – Pewno, że nie!!! Wszyscyście brzydcy i wszyscy dokuczni! A teraz dawajcie ogień!

   – Nagarnij go sobie z paleniska, ile tylko zdołasz unieść – odpowiedział Mróz.

  

   * * *

  

   Rózia spała dobrze i głęboko. Za to jej matka nie mogła zmrużyć oka, taka była ciekawa, ileż

to złota zdobyła jej ukochana córeczka. Gdy zatem dzień zaświtał, obudziła ją potrząsając

energicznie za ramię, a później pędem udały się do ogrodu i dalejże odgarniać ziemię, którą

w nocy przysypały przyniesiony żar. Lecz pracowały na próżno. Między grudkami żółtawej gliny

nic nie zabłysło i nic nie zalśniło. Kupa czarnych, wygasłych węgli spoczywała na dnie

wykopanego dołka. I nic oprócz niej.

   Jeszcze nie dowierzały. Jeszcze owe węgle przetrząsały, z nadzieją, iż znajdą między nimi

choćby jedną, jedyną złotą monetę. Niestety...

   Usmolone po łokcie, ze smętnie pozwieszanymi głowami, wlokąc się noga za nogą, wracały

do domu.

   – Róziu, córeczko...

   – A co, mamo?

   – Odbierzemy złoto Kasi. Na co temu kocmołuchowi takowy skarb?

   – Pewnie, że odbierzemy.

   Lecz na próżno macocha szukała swojej pasierbicy. Kasia przeczuwając bowiem, co ją może

spotkać, spakowała swoje cudownie zdobyte pieniądze w węzełek i ruszyła w świat, szukać

szczęścia.

   Ja tak dokładnie nie wiem co było dalej, ale powiadają ludziska, że zawędrowała do pięknego,

ludnego miasta, gdzie kupiła sobie wygodny dom i wyszła za mąż za najprawdziwszego hrabiego,

z którym długie lata żyła w szczęściu i dostatku.

   A kiedy ojciec na starość po raz drugi owdowiał i został się sam na świecie jak palec, Kasia

przyjęła go pod swój dach, i pielęgnowała czule, nie chcąc pamiętać o tym, iż niegdyś nie bronił jej

i nie ochraniał przed krzywdami, jakie jej wyrządzała macocha.

  

  

 

 

Opowieść o czarodziejskiej lasce

  

   Dawno, dawno temu, w pewnej wsi leżącej nad brzegiem wąskiej, lecz głębokiej rzeki, stał

młyn, a obok młyna obszerny i wygodny dom, który zamieszkiwał młynarz wraz z żoną i córką

jedynaczką.

   Trochę dalej, za zakrętem rzeki, znajdowała się wieś. Ot, taka zwyczajna wieś. Wzdłuż

wyboistej drogi – po obydwu jej stronach – stały chałupy niskie, jakby wpół zapadłe w ziemię.

   Jedne zbite z grubo ciosanych bierwion sosnowych, inne zlepione z kamienia, ale wszystkie

o jednakowo koślawych kominach, słomianych strzechach i wszystkie wybielone wapnem.

   Przed chałupami, w miniaturowych ogródkach, rosły wysokie malwy o różnobarwnym

kwieciu, żółte i pomarańczowe nagietki i nasturcje, białe lilie, kamienne goździki i nieco ziół:

   boże drzewko, melisa, maruna i mięta.

   Z tyłu za chałupami były podwórza a w ich głębi drewniane, również strzechą kryte stodoły,

chlewy, kurniki i stajnie. W niektórych obejściach kilka śliw, wiśni, krzywa jabłoń i grusza

udawały sad.

   Sennie płynęło życie i we wsi, i w młynie, życie któremu rytm wyznaczały pory roku i nic

ponadto.

   Rano obrządzano zwierzęta, dojono krowy, potem po skromnym śniadaniu wyruszano w pole,

w południe posilano się obiadem, pod wieczór obrządzano zwierzęta, znów dojono krowy...

Później pyzaty księżyc wypływał na ciemny granat nocnego firmamentu, wszystko ogarniała cisza

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin