Aleksy Nikołajewicz Tołstoj - Eksperyment inz Garina.pdf

(867 KB) Pobierz
Aleksy Tołstoj
Eksperyment inż. Garina
I
W Paryżu nie brak miejsc, gdzie można dostać smaczny obiad, zamówić butelkę
pierwszorzędnego wina, lub Wypić kieliszek starego koniaku nie brak miejsc, gdzie
wyrafinowane połączenie win i potraw, niby symfonia, przenika organizm ludzki i przejmuje
człowieka rozkoszą, poczynając od koniuszka języka, aż do najskrytszych zakamarków ciała.
Lecz w tym okresie nie wiadomo dlaczego, świat przemysłowy zbierał się w porze obiadowej w
hotelu „Majestic”. Można tam było spotkać przedstawicieli wszystkich narodowości, prócz
Francuzów. Pomiędzy dwoma daniami mówiło się o interesach i zawierało się umowy przy
akompaniamencie orkiestry, przy dźwiękach strzelających z hukiem korków od szampana i
kobiecej paplaniny.
We wspaniałym hotelowym hallu, wysłanym kosztownymi dywanami, w pobliżu szklanego
turnikietu, z godnością przechadzał się wysoki mężczyzna o siwej głowie i energicznej twarzy,
jak gdyby żywcem przeniesiony tu z bohaterskiej przeszłości Francji. Jegomość ten nosił szeroki,
czarny frak, jedwabne pończochy i lakierki, spięte wielkimi klamrami. Był to główny odźwierny,
moralny przedstawiciel T–wa Akcyjnego, eksploatującego hotel „Majestic”, Z założonymi za
Siebie sklerotycznymi rękoma, przystawał przy szklanej ścianie, gdzie wśród palm kwitnących w
zielonych doniczkach publiczność spożywała obiad. W takich chwilach robił wrażenie profesora,
pogrążonego w studiach roślin i ryb za szkłem akwarium. To pewna, że kobiety, znajdujące się
tutaj, były wysokiej klasy. Niektóre z nich, młodziutkie, olśniewały młodością i blaskiem oczu:
błękitnych, anglosaskich, inne — czarnych, jak noc, południowo–amerykańskich, inne jeszcze —
francuskich, fiołkowych. Kobiety przejrzałe, ukazywały swą więdnącą urodę w ostrej przyprawie
wytwornych tualet. Paryscy krawcy doskonale znają się na rzeczy. Tak, kobietom nie można było
zarzucić nic. Lecz starszy portier nie mógł tego powiedzieć o mężczyznach, znajdujących się w
restauracji. Skąd, z jakich gąszczy, wypełzli po wojnie ci dobrze odkarmieni, opaśli młodzieńcy,
krępi, bezczelnie szykowni, o uwłosionych i upierścienionych palcach, i nalanych krwią
policzkach, z którymi z trudem tylko dawała sobie radę brzytwa?
Wiecznie podnieceni, wchłaniali od rana do nocy najrozmaitsze trunki. Uwłosione ich palce
zgarniały z powietrza pieniądze, pieniądze, pieniądze… Przypełzli tu przeważnie z Ameryki, z
przeklętego kraju, który zamierza tanim kosztem zakupić stary, dobry świat, — z kraju, gdzie się
stąpa, tonąc po kolana w złocie.
II.
Przed wejściem do hotelu bezgłośnie stanął Rolls–Royce — podłużna maszyna o
palisandrowej karoserii. Odźwierny, brzęcząc łańcuchem, pospieszył ku turnikietowi. Z początku
wszedł, trzymając ręce w kieszeniach palta, pożółkły krępy człowiek, w meloniku nasuniętym na
oczy. Czarna krótko ostrzyżona bródka zakrywała niemal do połowy jego policzki, a nozdrza
mięsistego nosa były rozdęte. Przybyły przystanął, w oczekiwaniu na towarzyszkę, rozmawiającą
z młodym człowiekiem, który wyskoczył z za kolumny na widok auta. Skinąwszy mu głową,
przeszła przez kręcące się ‘drzwi. Główny odźwierny z miejsca ją poznał: była to słynna Zoe
Montrose, jedna z najszykowniejszych kobiet Paryża. Ubrana była w biały wełniany kostium,
obszyty na rękawach aż do łokci długim futrem z czarnych małp. Jej mały filcowy kapelusik
stworzył wielki Colleau. W ruchach jej przebijała pewność siebie i nonszalancja. Była to piękna
kobieta — szczupła, wysoka, o wysmukłej szyi i nieco może za dużych ustach. Jej
ciemnoniebieskie oczy o stalowym odcieniu miały wyraz zimnej namiętności.
— Zjemy teraz obiad, Rollings? — zapytała mężczyznę w meloniku.
— Nie. Chciałbym z nim pomówić jeszcze przed obiadem, Zoe Montrose uśmiechnęła się, jak
gdyby pobłażliwie wybaczając mu nieco szorstki ton odpowiedzi.
W tej samej chwili do hallu wbiegł młodzieniec, który przed chwilą rozmawiał z Zoe przed
autem. Miał on na sobie wytarte, rozpięte paletko, w ręku trzymał laskę i miękki kapelusz. Jego
wzburzona twarz była upstrzona piegami. Rzadkie, sztywne wąsiki robiły wrażenie
przyklejonych. Najwidoczniej przybyły miał zamiar podać Rollingsowi ręką, lecz ten nie wyjął
swojej z kieszeni i rzekł opryskliwie:
— Siemionow, spóźnił się pan o cały kwadrans!.
— Zatrzymano mnie… Przecież to w naszej sprawie… Najmocniej pana przepraszam…
Wszystko załatwione… Oni się zgadzają… Jutro mogą wyjechać do Warszawy.
— Jeżeli pan będzie tak wrzeszczał, to pana stąd wyproszą, — rzekł Rollings, wpijając weń
wściekłe spojrzenie swych rybich oczu.
— Bardzo przepraszam — ja cichutko… W Warszawie będzie już wszystko przyszykowane,
paszporty, ubrania, broń i pozostałe… W pierwszych dniach kwietnia przejdą przez granicę…
— Idziemy teraz z M–lle Montrose na obiad — przerwał mu Rollings.
Pan zaś pójdzie do tych ludzi i powie im, że muszę ich widzieć dziś, o godzinie 5–tej. Niech
pan nie zapomni uprzedzić, że jeżeli spotkają mnie z ich strony jakiekolwiek kawały, to zwrócę
na nich uwagę policji…
III
O świcie na rzece Kriestówce przybiła do brzegu łódka 1 zatrzymała się nieopodal szkoły
wioślarskiej. Ż łódki tej wyszli jacyś dwaj mężczyźni i tuż nad wodą odbyła się między nimi
krótka rozmowa. Mówił właściwie jeden z nich, mówił szorstko i rozkazująco, drugi wpatrywał
się w ciemną spokojną toń rzeki. Poprzez skąpe zarośla Kriestowskiej wyspy, poprzez granatowy
mrok nocy, zaczynała przeświecać wiosenna zorza. Nie słychać było najlżejszego szmeru,
najlżejszego nawet plusku wody. Następnie obydwaj nachylili się nad łódką, — płomyk zapadki
oświetlił ich twarze. Z dna łódki wyjęli jakieś paczki i ten, który zachowywał milczenie, zabrał je
i znikł w lesie. Ten zaś, który mówił, wskoczył do łódki, odepchnął ją od brzegu i ciszę nocną
przerwało miarowe, częste skrzypicie dulek. Sylwetka wiosłującego człowieka zarysowała się
niewyraźnie na tle zorzy, lecz wnet zatarła się wśród mroku i cieni przeciwległego brzegu. Lekką
fala plusnęła przy klubie wioślarskim.
Tej nocy Taraszkin miał dyżur w klubie. Taraszkin był człowiekiem młodym, a że była
wiosna, więc miast trwonić szybko mknące chwile życia na sen, siedział nad cicha wodą rzeki,
podpierając podbródek kolanami. Miał nad czym się namyślać wśród ciszy nocnej. Już od dwóch
lat przeklęci Moskwicze, którzy nawet nie rozumieją, czym jest zapach prawdziwej wody,
Moskwicze, trenujący się w moskiewskiej kałuży wraz z żabami, raz po raz zwyciężali
wioślarską szkołę zarówno w zawodach pomiędzy pojedynczymi wioślarzami, jak i w zawodach
czwórek i ósemek Było to przykre i upokarzające, upokarzające aż do bólu. Lecz sportsman wie,
że klęska jest przedprożem zwycięstwa. To przeświadczenie, a także pachnący ostrą trawą i
mokrymi drzewami czar wiosennego świtu łagodziły ból i dzięki nim czuł w sobie Taraszkin moc
przetrwania wytężonego, uciążliwego treningu, aż do chwili, wielkich czerwcowych zawodów.
Widział on, jak przybiła, a następnie odpłynęła łódką, lecz choć zazwyczaj charakteryzował go
spokojny i filozoficzny stosunek do życia, to tym razem jednak młody sportsman został
zaskoczony pewną okolicznością: oto dwaj mężczyźni, rozmawiający ze sobą na brzegu podobni
byli do siebie, jak dwa wiosła. Identyczny wzrost, jednakowe szer0kie palta, jednakowe miękkie
kapelusze, nasunięte, na oczy i wreszcie nawet jednakowe ostre bródki. Ale ostatecznie,
Republika nikomu nie wzbrania włóczenia się po nocy ze swoim sobowtórem. Taraszkin
zapomniałby prawdopodobnie z miejsca o osobnikach z ostrymi bródkami, gdyby nie dziwne
zdarzenie, które miała wkrótce potem miejsce w pobliskim lasku, w na wpół rozwalonej willi o
oknach szczelnie zabitych dekami.
IV
Diabli wiedzą, od kiedy ustaliło się mniemanie, że Rosją jest krajem lądowym. Wystarczy
spojrzeć na mapę, by się przekonać, że tak nie jest — prawie zewsząd otaczają ją morza. A
przecież, prócz tego, wiele jest jeszcze rzek, wiele jezior w głębi kraju. Śmiesznym, doprawdy,
wydaje się fakt, że flota rosyjską istnieje dopiero od dwustu lat. Tę flotę zdążył już wykląć za
Piotra Wielkiego z ambony klasztornej rudy pop Filka, — oby marnie zginęła, oby wszelki ślad
po niej sczezł. Rosyjska wojenna marynarka przeklęta przez popa Filkę, trzy razy zaczynała się
budować i trzy razy ginęła. Co się zaś tyczy marynarki handlowej, to ta, w ogóle godna była
politowania. Nie była w stanie wywieźć nawet nieznacznej cząstki kolosalnych bogactw Rosji:
miliardów pudów chleba, rudy, surowców i milionów metrów kub. drzewa. Należałoby
właściwie napluć w brodę, popowi Filce, krzyczącemu z ambony: — „Nasz klasztor nie może
okrętów budować, nie znamy się na pływaniu, dobrą jest woda dla Niemców i Anglików, my z
przyrodzenia jesteśmy ludzie lądowi, chodzimy w łapciach, okrętów nie potrzebujemy, obejdzie
się bez nich!”.
Należałoby wpoić w rosyjskiego człowieka miłość do wody i fali, tchnącej orzeźwiającym
wiatrem, — wiatr i morze, przestwory oceanów, pstrokacizna i bogactwo życia, wielkie
zagadnienia wszechświatowego porozumienia — ot co winno zastąpić ponure dreptanie w
łapciach po trzech morgach ziemi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin