ZIEMKIEWICz. [PIEPRZONY LOS KATARYNIARZA].txt

(470 KB) Pobierz
RAFAŁ A. ZIEMKIEWICz. 



PIEPRZONY LOS KATARYNIARZA

Pierwsi rycerze nie wzięli się z racji swojego
urodzenia, wszyscy bowiem pochodzimy od jednej
matki i jednego ojca. Wszelako gdy zło i nieprawoć
rozpanoszyły się na wiecie, słabi ustanowili ponad
		sobš obrońców.
Jacšues Boulenger, Opowieci Okršgłego Stołu

Prolog
Zacznijmy od tego kamerzysty, który wpatrujšc się z natężeniem w wizjer, rzucił:
-  Nogi trochę szerzej!
Wysokie lustro, wmurowane w białš, zdobionš gipsowymi stiukami cianę odbijało jego przygarbionš, skupionš sylwetkę oraz stojšcych z boku technicznych.
-  Koszula trochę bardziej na boki - cišgnšł monotonnie kamerzysta. - Nie wstydzić się, to ma zrobić wrażenie...
Wreszcie z przecišgłym westchnieniem odkleił się od kamery i przytknšwszy do ust hołubiony w prawej dłoni niedopałek, popatrzył na opartego o stiuk reżysera.
-  No? - zagadnšł ten po chwili milczenia. Dłoń z niedopałkiem wykonała jaki nieokrelony gest.
-  Co mi w tym wszystkim nie pasuje - oznajmił kamerzysta z niewyranš minš. Reżyser oderwał się od ciany i energicznym krokiem podszedł do miejsca, w którym przed chwilš stał jego podwładny. Przykucnšł, zadumał się, zrobił dwa kacze kroki w lewo, wstał, znowu się zadumał, znowu przykucnšł i przesunšł się w głębokim przysiadzie w przeciwnš stronę, wreszcie oderwał wzrok od leżšcej przed nim postaci i skinšł na technicznych.
-  Zrobicie posłów - owiadczył. - No już, już, nie ma czasu na rzebienie w gównie. Ty tutaj, ty tu, a ty obok -porozstawiał technicznych ruchami ręki, a potem nakrelił dłoniš w powietrzu linię od nich, ponad leżšcš postaciš, aż do zamkniętych jeszcze drzwi sali. - Wchodzicie... Gdzie! Stać, baranki boże, udajecie, że wchodzicie! No -odsapnšł i ponownie popadł w zadumę, kontemplujšc ustawiony przed sobš żywy obraz.
-  Za dużo pan masz tych kłaków na piersi - zawyrokował w końcu. - O, włanie. To psuje efekt. - Spojrzał na kamerzystę, który pokiwał głowš w gecie "może, może".
-  To co, mam se ogolić? - zirytował się leżšcy. - Czy założyć podkoszulek?
Reżyser skwitował te słowa wzruszeniem ramion, powracajšc do swoich przysiadów oraz kaczych chodów.
-  Słuchajcie, panowie, zdecydujcie się - przynaglał leżšcy, któremu zdšżył już cierpnšć łokieć i w ogóle było mu w tej rozkraczonej pozycji bardzo niewygodnie. - Ja mam obowišzki...
Reżyser pomachał tylko rękš spoko-spoko, ale w końcu podniósł się i rzuciwszy krótkie: "dobra" pokazał kamerzycie, gdzie ma stać i jak kadrować w czasie transmisji. Potem podszedł do posła Suchorzewskiego i wycišgnšł ku niemu rękę.
-  W porzšdku, może pan wstać. Tylko niech pan pamięta: ekspresja. Na maks ekspresji. To ma zrobić wrażenie - i dodał po chwili, pomagajšc posłowi się podnieć: -A szkaplerzyk trzeba będzie przykleić, bo pod pachę zjeżdża.
-  Przykleić?
Reżyser popukał się w guzik kamizelki.
-  Może być skocz, w obrazie nie widać, albo we pan taki klej od nas z charakteryzatorni Jezus Maria!!!
"Jezus, Maria!" nie odnosiło się oczywicie do kleju ani charakteryzatorni; po prostu podczas stukania się w guzik reżyser zauważył przypadkiem swój zegarek oraz godzinę, którš ten pokazywał.
-  Jezus, Maria! Zbierać mi się wszyscy do wozu, ale już, już, bo nam dybki pouciekajš! Ruchy, ruchy, no! - zaklaskał kilkakrotnie. - Panie pole, my się widzimy wieczorem, już, już!
Po chwili w opustoszałych kuluarach sejmu, ozdobionych patriotycznymi emblematami, popielniczkami na nóżkach oraz gobelinami z wypełnionym herbami województw konturem Rzeczpospolitej, pozostał tylko poseł Suchorzewski. Rozejrzawszy się, czy aby w pobliżu nie kręcš się jakie nadgorliwe sprzštaczki, rozpišł spodnie i przystšpił do upychania w nich koszuli.

I
Robert stał w łazience, pochylony nad umywalkš i w zadumie wodził czubkami palców po policzkach. Stał tak już od dłuższej chwili, porażony odkryciem, które spadło na niego włanie tego poranka.
Jego skóra zwiotczała.
Przy goleniu musiał jš nacišgać palcem. Właciwie musiał to robić już od dawna, ale przyzwyczaił się do swojej jędrnej, gładkiej twarzy tak bardzo, że jako nic dotšd nie zauważył. Dopiero teraz nagle dotarło do niego, że od dłuższego już czasu ta jędrna, gładka twarz przypomina raczej wymiętoszone ciasto, które zarost przebija codziennie niczym ostre końcówki drutu.
Pierwsze odkrycie pocišgnęło za sobš następne. Robert uwiadomił sobie, że we włosach - kiedy nie zaczynały się one chyba tak wysoko? - pobłyskujš nitki siwizny. Zaczšł je wyszukiwać niecierpliwymi palcami. Były.
Dwie poziome kreski nad brwiami nie dawały się wygładzić, choć wykrzywiał twarz na wszelkie możliwe sposoby, wyginajšc brwi i wypychajšc ile się tylko dało podbródek. To już nie był wiadczšcy o skupieniu i powadze mars, przywoływany na twarz w stosownych chwilach. Przyzwyczaił się do tego miejsca, wrósł w nie. Lęgły się pierwsze zmarszczki.
Nie tylko tam. Koło oczu rozgociła się na dobre siateczka drobniutkich rys, od nosa do kšcików ust cišgnęły się jeszcze słabo widoczne, ale już wyrane bruzdy. Nawet wtedy, gdy nie umiechał się ani odrobinę.
Wpatrywał się w to wszystko ze spokojnš rezygnacjš człowieka stajšcego twarzš w twarz z nieszczęciem, ktorego oczekiwał od tak dawna, że omal już o nim zapomniał. Wreszcie ponownie przejechał dłoniš po twarzy, raz jeszcze upewniajšc się, że nie jest tak jędrna i gładka, jak być powinna, potem znowu zaczšł bardzo uważnie oglšdać każdy siwy włos i każdš lęgnšcš się zmarszczkę z osobna. Spróbował bezskutecznie wygładzić czoło, po czym kolejny raz przejechał palcami po zwiotczałych policzkach, usiłujšc bez nadziei zetrzeć i rozcišgnšć rozchodzšce się promienicie od oczu linie.
Co się w nim na moment popsuło, jakby nagły wstrzšs powytršcał poruszajšce Robertem trybiki i gumowe kółka z łożysk, że przestały o siebie zahaczać i chodziły na pusto, nie mogšc skrzesać żadnej myli, żadnego impulsu -był zdolny tylko wodzić bezmylnie dłoniš po zmarszczonym czole, ciastowatych policzkach, siwiejšcych włosach, i znowu, i znowu, i jeszcze raz. Mogłoby to trwać bez końca, gdyby nie usłyszał za plecami rozbawionego głosu żony:
- liczny jeste, liczny. Zawsze to mówiłam. Przestań się podziwiać, narcyzie, lustro potrzebne.
Odsunšł się baz słowa od umywalki, trochę dotknięty, że tak brutalnie cišgnęła go na ziemię, a trochę zdumiony - czyżby Wiktoria niczego dotšd nie zauważyła? - i wyminšwszy jš, stojšcš w drzwiach z tym umieszkiem nakryłam-cię, ruszył w kierunku kuchni. Dotarł jednak tylko do dużego, ciennego lustra w przedpokoju, zawieszonego naprzeciwko drzwi, i tu ponownie zatonšł w swoim odbiciu.
Cały problem polegał na tym, że przywykł do zupełnie innej twarzy w lustrze i nie potrafił się pogodzić ze wiadomociš, że nigdy już nie umiechnie się do niego z tafli posrebrzanego szkła Tamten Robert, że porwał go gdzie pršd przemijajšcych dni, nawet nie bardzo wiadomo kiedy. "Trzynastego po mnie przyszli internici..." Tak to leciało? "W majtkach mam ulotki, w dupie mam patrole, ja WRON-ę..." Nagle uwiadomił sobie, jak bardzo oddalił się od tamtego czasu, który teraz miał być z każdym dniem coraz bardziej nieodżałowany. Od pierwszych spotkań z Wiktoriš, pierwszych pocałunków na skrytej wród krzewów ławce w Łazienkach, od tej rozpierajšcej go wtedy energii, przekonania, że nic nie jest niemożliwe, i drażnišcego nozdrza zapachu wieżej farby drukarskiej. Wszystko skończyło się definitywnie, mogło już tylko obrastać w mit i pięknieć z każdym rokiem, coraz bardziej odległe, aż do dnia, kiedy cały wiat skurczy się do jesz-cze-tylko-jednego uderzenia serca i jeszcze-tylko-jednego oddechu, wyrwanego spod tlenowego namiotu.
I wraz z tym wszystkim skończyła się też prostota i przejrzystoć wiata, w którym żył Tamten Robert. wiata, gdzie wszystko było jasne i oczywiste. Dzień po dniu, niepostrzeżenie, ten wiat zaczaj się cegiełka po cegiełce odwracać przed jego oczami, pokazujšc drugš stronę, a ta druga strona nieodmiennie okazywała się lepka i poronięta jakim olizłym gównem niczym dno okrętu. I na tym włanie polega dorastanie, westchnšł Robert i umiechnšł się gorzko. Z lustra odpowiedziała mu równie gorzkim umiechem jego zwiotczała twarz, na której lęgły się pierwsze zmarszczki: twarz Kataryniarza.
Qu'est ce que fas fait de ta jeunesse - zapytała go twarz w lustrze. - Co zrobiłe ze swojš młodociš?

Panowie z Firmy byli umiarkowanie zirytowani - zirytowani, bo nikt nie lubi pracować wczesnym rankiem, ale umiarkowanie, bo w ich fachu zdarzało się to cišgle. Byli też umiarkowanie uprzejmi. Dali prezesowi spółki Inter-Data czas na ubranie się i pożegnanie z żonš, pozwolili mu wypalić w spokoju papierosa, a nawet zadzwonić do adwokata. Przeszukali szuflady, nie okazujšc przy tym szczególnego zapału i nie zostawiajšc po sobie wielkiego bałaganu. Potem sprowadzili zaskoczonego biznesmena na dół, do czekajšcego pod domem samochodu.
Kiedy ruszyli, mężczyzna siedzšcy obok kierowcy sięgnšł ku wybrzuszeniu czarnego, chropawego plastiku pod przedniš szybš i wprawnym ruchem umiecił palce w niewielkim, dopasowanym do nich wyżłobieniu blisko krawędzi szyby. Szarpnšł, rozkładajšc dwucentymetrowš warstwę wierzchniej okładziny, która od spodu była klawiaturš. W odsłoniętym, obramowanym czerniš prostokšcie
rozjarzył się jednostajnie pulsujšcym błękitem dwunasto-calowy ekran.
Pozostali pasażerowie zdawali się nie zwracać na człowieka obok kierowcy najmniejszej uwagi. Samochód, żegnany obojętnym spojrzeniem strażnika w czarnym drelichu, tkwišcego wewnštrz czworokštnej, przeszklonej budki, minšł nie niepokojony bramę w otaczajšcym osiedle murze. Przetoczył się kilkadziesišt metrów wšskš uliczkš z kierunku Piaseczna ku dwupasmówce, wiodšcej do Góry Kalwarii i mostu na Wile w jednš stronę, a do Wilanowa w przeciwnš. Skręciwszy na Warszawę, samochód zaczaj gwałtownie nabierać szybkoci. Dla pasażerów je...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin