Zahn_Timothy_-t_2_cyklu_Kobra_ -_Kobry Aventiny.doc

(797 KB) Pobierz

Timothy Zahn Kobry Aventiny

Cykl: Kobra tom 2


Lojalista: 2414

Granica między polem a lasem była prosta jak promień światła lasera. Gigantyczne, błękitnozielone cyprysowce rosły tuż za szeroką na pół metra, jaskrawopomarańczo- wą ochronną barierą oddzielającą pierwsze delikatne kiełki pszenicy od rodzimej flo­ry Aventiny. Czasem, kiedy był w filozoficznym nastroju, Jonny widział w tym wielo­aspektowym porządku wzajemne oddziaływanie sił jin i jang: wysokie walczyło z ni­skim, stare z młodym, a rodzime ze sprowadzonym przez człowieka. W tej chwili jed­nak ani w głowie mu było jakiekolwiek filozofowanie.

Podnosząc wzrok znad kartki, Jonny popatrzył na chłopca, który mu ją przyniósł i stał teraz przed nim wyprężony na baczność w postawie uznawanej w wojsku za za­sadniczą.

              I co to wszystko ma znaczyć? zapytał, lekko machając kartką.

              Powiedziano mi, że ta wiadomość nie będzie wymagała żadnych komentarzy, pro­szę pana... — zaczął chłopiec.

              To wiem, potrafię przecież czytać przerwał mu Jonny. Ale jeśli jeszcze raz odezwiesz się do mnie „proszę pana", Almo, to obiecuję ci, że powiem o wszystkim ojcu. Chodziło mi o to, dlaczego Challinor wysyłał cię w tak długą drogę, jeśli tylko zamie­rzał zawiadomić mnie o spotkaniu. Do tych celów już dawno wymyślono przecież inne sposoby.

Poklepał słuchawkę miniaturowego telefonu umieszczonego w kieszeni na biodrze.

              Ce-dwa Challinor nie chciał ryzykować, że dowie się o tym ktoś niepowołany, proszę pana... eee, Jonny — poprawił się pospiesznie chłopiec. — Powiedział mi, że w tym spotkaniu mają brać udział tylko Kobry.

Jonny przyglądał się przez dłuższą chwilę twarzy chłopca, a później złożył kartkę i wsunął ją do kieszeni spodni. Bez względu na to, co planował Challinor, straszenie jego wysłannika nie miałoby żadnego sensu.

              Możesz powiedzieć Challinorowi, że najprawdopodobniej przyjadę powiedział wiec tylko. Niedawno kręcił się tu na skraju lasu kolczasty lampart. Jeżeli nie zabiję

2

go teraz, wieczorem będę musiał jechać jako strażnik na siewniku China.

              Ce-dwa Challinor powiedział, iż powinienem zwrócić ci uwagę na fakt, że to spo­tkanie jest bardzo ważne.

              Tak samo, jak słowo, które dałem. Obiecałem Chinowi, że dzisiaj wieczorem bę­dzie mógł posiać drugą partię ziarna. Jonny sięgnął po mikrotelefon. Jeśli chcesz, sam zadzwonię do Challinora i powiem mu, co o tym myślę zaproponował.

              Nie, już wszystko w porządku odparł pospiesznie Almo. Sam mu powiem. Dziękuję, że zechciałeś poświęcić mi tyle czasu.

Obrócił się na pięcie i ruszył przez pole w kierunku czekającego na niego samocho­du.

Jonny stwierdził, że się uśmiecha, ale uczucie rozbawienia minęło bardzo szybko. W tej części Aventiny nie widywało się wielu nastolatków pierwsze dwa transporty osadników byli to ludzie bezdzietni, a w kolejnych dwóch sprowadzono zbyt mało dzie­ci, aby ten niedobór wyrównać. Jonny czuł w sercu ukłucie bólu na myśl o tym, jak bar­dzo Almo i jego rówieśnicy przeżywają to przymusowe osamotnienie. Pocieszał się tyl­ko, że pewien wzór dla chłopców mogło stanowić czterech żołnierzy z oddziału Kobra przydzielonych do miasteczka ^anksgiving, w którym mieszkał Almo. Jonny był rad, że mały zaprzyjaźnił się z Torsem Challinorem. Przynajmniej cieszył się z tego aż do tej chwili. Teraz nie był już tego taki pewien.

Samochód z Almem w środku odjechał, wzniecając tylko niewielki obłok kurzu, a Jonny odwrócił się i zaczął obserwować górujące nad nim wielkie drzewa. Pomyślał, że intrygą Challinora w stylu płaszcza i lasera pomartwi się nieco później. Teraz miał do zabicia kolczastego lamparta. Upewniwszy się, że przytroczony do pasa ekwipunek bę­dzie bezpieczny, przekroczył ochronną barierę i wszedł do lasu.

Pomimo siedmiu lat spędzonych na Aventinie, ilekroć spoglądał na baldachim z dzi­wacznych liści, zamieniający dzień w przeniknięty rozproszonym światłem półmrok, czuł coś w rodzaju grozy. Już dawno doszedł do wniosku, że jedną z przyczyn takiego lęku musiała być długowieczność drzew. Drugą stanowiła świadomość tego, jak niewie­le naprawdę wiedział człowiek o planecie, którą tak niedawno uznał za swoją własność. Las tętnił życiem roślin i zwierząt, a ludzie ani ich nie rozumieli, ani nawet nie znali. Włączywszy wzmacniacze wzroku i słuchu, Jonny zagłębił się w gęstwinę, starając się spoglądać na wszystkie strony naraz.

Wyjątkowo głośny trzask gałązki rosnącego za jego plecami drzewa był jedynym ostrzeżeniem, ale Jonny żadnego innego nie potrzebował. Jego nanokomputer prawi­dłowo zinterpretował ten dźwięk i doszedł do wniosku, że stanowi zagrożenie. Zanim Jonny miał czas sobie to uświadomić, władzę nad mięśniami przejęły serwomotory, od­rzucając go na bok w tej samej chwili, w której cztery komplety pazurów przecięły do­piero co opuszczone przez niego miejsce. Jonny przekoziołkował po ziemi kilka razy

3

— o włos unikając zetknięcia się z drzewem porośniętym lepką winoroślą — a potem przykucnął. Kątem oka zauważył, że lampart wypręża się do drugiego skoku. Dostrzegł ostre jak igły, schowane w futrze przednich łap kolce — i ponownie władzę nad jego ciałem przejął komputer.

Jedyną bronią, jaką Jonny dysponował, stojąc na odsłoniętym kawałku gruntu, były lasery w opuszkach małych palców. Komputer, nakazując mu wykonać kolejny unik, wykorzystał tę broń ze śmiercionośną dokładnością. Z palców Jonnyego wystrzeliły dwie nitki światła, omiatając łeb obcego stwora z prawej strony na lewą i z powrotem.

Kolczasty lampart zawył z bólu, a Jonny, słysząc ten przeraźliwy skowyt, miał wra­żenie, że wywracają mu się wnętrzności. Lampart tymczasem odruchowo wysunął na boki i do przodu swoje kolce, ale ten odruch nie odniósł zamierzonego skutku, gdyż Jonny już dawno zdążył usunąć się z zasięgu ich ostrzy i szpiców. Ponownie upadł na ziemię, ale tym razem nie przekoziołkował ani nie wstał. Spoglądając przez ramię, zoba­czył, że kolczasty zwierz usiłuje się podnieść, niepomny na ciemne, wypalone na futrze łba pręgi i na uszkodzenia mózgu, jakie musiały się dokonać. Podobne rany z pewno­ścią zabiłyby człowieka, ale zdecentralizowany metabolizm stworzenia z innego świata zapewne był mniej podatny na takie obrażenia. Stwór dźwignął się na łapy, ale nie scho­wał kolców...

W tej samej chwili trafił go w łeb strzał z przeciwpancernego lasera Jonnyego... tym razem rany okazały się bardziej niż wystarczające.

Jonny ostrożnie wstał, krzywiąc się na widok nowych zadrapań i otarć zdobytych w czasie ostatniej walki. W kostce czuł ciepło nieco większe niż powinien po pojedyn­czym strzale z przeciwpancernego lasera. Było to, co od dawna podejrzewał, uczule­nie na wysoką temperaturę wywołane zbyt intensywnym używaniem tej broni podczas ucieczki z rezydencji Tylera.

Wyglądało więc na to, że nawet na Aventinie nie mógł się całkiem pozbyć pamiątek z okresu wojny.

Rozejrzawszy się jeszcze raz, wyciągnął telefon i wystukał numer operatora.

              Ariel odezwał się głos z komputera.

              Połącz mnie z Chinem Restonem powiedział Jonny. Po chwili usłyszał w słu­chawce głos farmera:

              Tu Chino Reston.

              Mówi Jonny Moreau, Chino. Zabiłem twojego kolczastego lamparta. Mam nadzie­ję, że nie chciałeś go wypchać... musiałem niemal zwęglić mu łeb.

              Do diabła z łbem. Czy nic ci się nie stało? Jonny uśmiechnął się.

              Za bardzo się przejmujesz, wiesz o tym? Nie, nic mi się nie stało, nie dałem się na­wet drasnąć. Jeśli chcesz, zostawię przy nim włączony nadajnik z sygnałem namiaro­wym, żebyś mógł przyjść i ściągnąć skórę, kiedy zechcesz.

4

              Dobry pomysł. Dziękuję bardzo, Jonny... naprawdę doceniam to, co zrobiłeś.

              Drobiazg. Pogadamy później.

Jonny nacisnął przycisk przerywający połączenie, a potem ponownie połączył się z operatorem.

              Z Kennetem MacDonaldem powiedział komputerowi.

Tym razem przez dłuższą chwilę w słuchawce panowała zupełna cisza.

              Nie zgłasza się poinformował go w końcu komputer.

Jonny zmarszczył czoło. Podobnie jak wszystkie Kobry na Aventinie, MacDonald nie powinien rozstawać się z telefonem. Być może więc znajdował się gdzieś w lesie lub ro­bił coś równie niebezpiecznego i nie chciał, aby cokolwiek odwracało jego uwagę od pracy.

              Zarejestruj wiadomość polecił.

              Rejestruję.

              Ken, tu Jonny Moreau. Połącz się ze mną, kiedy będziesz mógł, najlepiej jeszcze przed wieczorem.

Wyłączywszy telefon, Jonny umieścił go na poprzednim miejscu, a spod spodu swej podręcznej torby wyjął jeden z dwóch miniaturowych radionadajników. Uruchomił go za pomocą mikroskopijnego przełącznika, podszedł do zabitego lamparta i umieścił na jego grzbiecie. Przez chwilę patrzył na martwego stwora, przyglądając się zwłaszcza kolcom w przednich łapach. Wszyscy aventińscy biolodzy jednomyślnie twierdzili, że ich rozmieszczenie, kierunki wysuwania i wymiary czyniły z nich raczej broń obron­ną niż zaczepną. Jedyny kłopot polegał na tym, że jak dotąd nikt nie stwierdził na pla­necie obecności jeszcze groźniejszych zwierząt, przeciwko którym lampart miałby uży­wać swoich kolców. Jonny pomyślał, że nie chciałby być świadkiem odkrycia pierwszej z tych nieznanych bestii.

Włączywszy ponownie wzmacniacze wzroku i słuchu, odwrócił się i zaczął przedzie­rać przez gąszcz w kierunku wyjścia z lasu.

MacDonald zadzwonił do niego późnym popołudniem, gdy Jonny rozglądał się wła­śnie po spiżarni w poszukiwaniu czegoś, co mógłby przyrządzić na obiad.

              Przepraszam, że kazałem ci tak długo czekać powiedział przedstawiwszy się. Większość dnia spędziłem w lesie w okolicach rzeki. Wyłączyłem telefon.

              Nic nie szkodzi odparł Jonny. Polowałeś na kolczaste lamparty?

              Tak. Jednego udało mi się zabić.

              Mnie także. To musi być ich jakaś kolejna migracja, bo zazwyczaj nie docierają aż tak szybko do obszarów zagospodarowanych przez nas. Sądzę, że przynajmniej przez ja­kiś czas będziemy mieli mnóstwo pracy.

              No cóż, ostatnio życie stawało się trochę nudne. Czego właściwie ode mnie chcia­łeś?

5

Jonny zawahał się przez chwilę. Możliwe, że naprawdę istniał jakiś ważny powód, dla którego Challinor nie chciał powiadamiać ich przez radio o planowanym spotkaniu.

              Czy przypadkiem nie dostałeś dzisiaj jakiejś niezwykłej wiadomości? — zapytał wymijająco.

              Prawdę mówiąc, dostałem. Chcesz, żebyśmy się spotkali i pogadali na ten temat? Poczekaj chwilę, Chrys chce mi coś powiedzieć.

Przez chwilę było słychać niewyraźny głos, mówiący coś z dala od mikrofonu.

              Chrys proponuje, że moglibyśmy obaj wpaść do niej na obiad za jakieś pół go­dziny.

              Przykro mi, ale właśnie zacząłem coś gotować — skłamał Jonny. — Może wpadnę trochę później, jak zjem i posprzątam?

              Wspaniale zgodził się MacDonald. Powiedzmy, około siódmej? Później mo­glibyśmy wybrać się we dwóch na małą przejażdżkę.

Spotkanie u Challinora zostało zaplanowane na pół do ósmej.

              Dobry pomysł powiedział Jonny. A zatem do zobaczenia o siódmej.

Odłożywszy słuchawkę, schwycił ze spiżarni pierwszą lepszą opakowaną porcję, roz­winął ją i umieścił w swojej mikrofalówce. Z przyjemnością skorzystałby z zaproszenia na obiad MacDonald i Chrys Eldjarn należeli do jego najlepszych przyjaciół i zro­biłby to bez wahania, gdyby ojciec Chrys, chirurg, nie wyjechał z miasta, wezwany do przeprowadzenia niespodziewanej operacji. Chrys i MacDonald od bardzo dawna sta­nowili parę, ale nie mieli wielu okazji do przebywania sam na sam, a Jonny nie zamie­rzał pozbawiać ich takiej okazji właśnie teraz. Ani Jonny, ani MacDonald nie mieli zbyt wiele wolnego czasu, bo jako jedyne tutejsze Kobry musieli strzec czterystu sześćdzie­sięciu kolonistów z Ariel przed fauną Aventiny, a czasem też bronić któregoś osadnika przed napaścią innego.

A poza tym pomyślał z kwaśną miną częstsze przebywanie w zasięgu uśmie­chu Chrys tylko by go kusiło, aby ponownie spróbować ją MacDonaldowi odbić, a nie widział żadnego sensu w narażaniu się mu w taki głupi sposób. Ich przyjaźń była czymś zbyt cennym, aby miał ryzykować, że może ją utracić.

Przyrządził sobie jak na jego zwyczaje bez pośpiechu obiad i dokładnie o siód­mej znalazł się przed domem Eldjarnów. Chrys wpuściła go do środka, obdarzając jed­nym ze swoich olśniewających uśmiechów, i poprowadziła do salonu, w którym, sie­dząc na tapczanie, czekał już na niego MacDonald.

              Straciłeś wspaniałe danie odezwał się na jego widok, wskazując mu krzesło, aby usiadł.

              Jestem pewien, że godnie mnie zastąpiłeś odparł Jonny z lekką ironią.

MacDonald był od niego o głowę wyższy i znacznie bardziej krępy, a jego umiejęt­ność pochłaniania dużych ilości jedzenia znano w całej okolicy.

6

              Starałem się jak mogłem. Pokaż mi teraz tę wiadomość, którą otrzymałeś.

Jonny wydostał z kieszeni kartkę i wręczył MacDonaldowi. Tamten przeczytał ją

szybko, a potem podał Chrys, która z podkurczonymi nogami usiadła na tapczanie obok niego.

              Dostałem identyczną stwierdził MacDonald. Masz pojęcie, o co może cho­dzić? Jonny potrząsnął głową.

              Od ostatnich kilku miesięcy „Dewdrop" bada najbliższe systemy gwiezdne po­wiedział. — Czy sądzisz, że mogli znaleźć coś ciekawego?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin