Krzysztoń Jerzy - OBY DNIEM WSKRZESZENIA BYŁ.doc

(45 KB) Pobierz

OBY DNIEM WSKRZESZENIA BYŁ

Powiadam, to była noga ogniomi­strza Obrempallskiego. Kapnęła witraż, 'wpadła do ¡kościoła i w na­wie głównej odtańczyła mazura.

Aż zakrystianin nadbiegłszy huk­nął: „Apage! Nogo ty jedna, to nie tanc- buda jeno świątynia (pańtska!” Wycinając manira pomknęła noga ku wrotom — sta­ruszek proboszcz krzyżem ją ¡błogosławił. Potknęła się na schodach, machnęła koz­ła i legła w pyle pod italskim słonecz­kiem. Tam ją znaleźli chłopcy z naszej baterii. Nie przeczę, ¡but na nodze był mój. Tak się dostałem do rejestru pole­głych.

Bałagan był potworny, trudno się dzi­wić. Amerykanie nam dogrzali z jasnego nieba: zdawało im się, że łoją szkopów. Nasi zobaczywszy sprzymierzeńca na błę­kicie, chmurę jankesów, spokojnie iwci- nali comed beef z menażek. Dopiero jak chrymnęło... Zadekowałem się w mia­steczku, u Giuliettty Włoszki, i akurat ro­mans z nią wiodłem... Podmuch był taki, że stare łoże wraz z nami pomknęło przez pokój jak żaglowiec, legliśmy wśród jego szczątków i wirów pierza szalejących w powietrzu. Ziemia wierzgała, wzgórza sta­wały dęba. Przypadłem do ¡piersi Giułiet- ty, instynkt mi szepnął, że nie znajdę bezpieczniejszej kryjóiwki do skończenia świata, amen. W kotlince, która mnie przygarnęła, pozbyłem się stu pudów strachu. Od tej pory nauczyłem się cenić kobiece błogosławieństwo, niechaj nigdy nie więdną. Odurzony zapachem Giuliet- ty trwałem przy niej, aż ustały drgawki

ziemi. Później spojrzałem w strop i zdzi­wiłem się, że żadna belka nie przetrąciła ¡mi krzyża. Śniada ręka Giulieltty nurza­ła się w moich włosach, ale to nie piesz­czota, GiuliettJta iwyjimioiwała z nich okru­chy tynku. Odszukałem swój batitłe dress i jąłem go czyścić z kurzu i pierza przy skwapliwej pomocy Giulieitty, wiedziała, że dbam o mundur jak o źrenifcę. Radość z życia na migi isię okazywało, bośmy ogłuchli oboje. Giulietta śmiała się i ca­łowała moje ręce. Dopiero jak zobaczyła, co się stało z jej miłosną przystanią — skorupy, drzazgi, strzępy — zaczęła kląć tak nieprzyzwoicie, że zostawiłem ją do­tknięty niemile wulgarnością.

Powiadam, z godzina minęła od bom­bardowania, a słońce ledwie prześwity­wało przez kłęlby kurzu i dymu. Właści­wie majaczyło tak jak w białą noc, którą na zsyłce zdarzyło mi się oglądać. Nie rozpoznawałem niczego i szedłem instyn­ktownie wyciągając ręce, po omacku. Jednakże potknąłem się i upadłem na ka­mienie, nie odczułem przy tym żadnego bólu, kamienie były ociosane i jakby wy­gładzone przez parę pokoleń dreptaczy, przyszło mi na myśl, że upadłem na schodach przed kościołem i ujrzałem ciemne ślady, ślady krwi, aile nie starczy­ło mi odwagi), alby dotknąć ich palcem, bałem się przekonać, że to naprawdę krew, tak jakbym dotknięciem mógł poz­nać czyja, a może Itylko smar czy inne drańsitwo, zresztą czort wie, czy są to schody do kościoła, bo kościoła nie widać,

wolałem umknąć stamtąd jak najdalej, pod butami pryskały kawałki szkła, róż­nobarwnego szkła, szczątki witraża, ale nie słyszałem chrzęstu ani zgrzytu obca­sów, pewnie przygłuchłem paskudnie, da­lej na bruku coś się rozmazało, nie mo­głem poznać, a kiedy poznałem, pomyś­lałem sobie, że to nie do wiary, że .takiej rzeczy nikt nie oglądał, niech nie łże, więc szedłem dalej i nawet mnie nie ze­mdliło, chociaż jestem wrażliwy, a strach legł mi na kaifcu, jakbym nigdy nie za­znał ukojenia u piersi Giulietty Włoszki, i wrzeszczę, bo zostałem wyrzucony z gniazda, w którym się począłem, dobroć kobieca pozbyła się mnie upartym ru­chem mięśni, więc szedłem przez kłęby kurzu i dymu, kiedy pojawiła się przede mną twarz kapelana, tęgiego opoja, usma- rowana gęba z rozchylonymi wargami, potrącił mnie nic nie widząc, kułakiem rozgniatał łzy, patrzyłem za nim w zdu­mieniu, na jego zwaliste plecy (krzepkiego hreczkosieja, pośliznął się parę kroków dalej, na bruku, tam gdzie się rozmazało, ale nie upadł, stał chwilę oniemiały, a potem wyciągnął z kieszeini -chustkę i za­czął cierpliwie ocierać buty, gdy coś go tknęło, osunął się na kolana, nakreślił znak krzyża i modlił się z chustką zaciś­niętą w garści, ale dłużej się nie przyglą­dałem, bo skądś dobiegło mnie śpiewa­nie czy co u licha, nie taikie wyraźne śpiewanie, tyliko jakby ktoś mamrotał nu­cąc, szedłem w stronę tego ochrypłego głosu, im bliżej, tym bardziej wydawał się ochrypły, zamajaczył mi u nóg żoł­nierz wsparty plecami o zgniecioną żelaz­ną beczkę, w mundurze bez dystynkcji, nie mogłem go rozpoznać, bo po czubek nosa był owinięty bandażem, twięc nie było widać ni włosów, ni czoła, ni oczu, tylko twarda szczęka się poruszała naje­żona szczeciną, śpiewał — tańcowała Magda z Wickiem, wybiła mu zęby cyc­kiem — śpiewał w kółko, lewą ręką od­mierzając takt, tak jakby przybijał gwoź­dzie, prawa wisiała na temblaku pod roz­piętą i poszarpaną kurtką battle dressu, tak się chrypnie po dobrej godzinie śpie­wania, podniosłem z ziemi leżącą obok niego manierkę, przytknąłem mu do ust, akurat był przy Wicku, huknął mnie

zdrową ręką w skroń, wypluł wodę, wy­biła mu zę|by cyckiem, śpiewał dalej, ale jakby mu trochę ta wilgoć w ustach po­mogła, ostrożnie, aby mnie jeszcze raz nie zawadził zdrową ręjką, oparłem manierkę

o              jego kolano, poszedłem przez jakieś ze- tlałe szmaty, śmierdziało tłusttą spaleniz­ną, jak iw (kirgiskiej jumcie, gdzie ¡niedaw­no ibaran skwierczał na łoju, wyminąłem osmalony lej, kaWał blachy pancernej wrył się w obnażoną skałę i zastygł w piruecie, patrzyłem na te dziiwy, coraz to nowe, ale nie mogłem zapomnieć tego, co się rozmazało na samym początku mojej drogi i to tyliko miałem w oczach. Nawet nad pożółkłą sadzawką.

Siedział tam w kucki nasz sanitariusz, maczał w mętnej wodzie szalik i ocierał twarz* a portki i bluzę miał lepkie, jak­by się ochlapał cynobrową farbą. Zagad­nąłem go, nie mógł głosu wydobyć, długo kręcił łbem, oczy jego powoli nabrały zwykłego wyrazu, bo wytrzeszczył je na mnie jak żalba, ale był to wyraz mniej więcej naturalny, nie całkiem.

              O Jezu, naitłukli chłopaków... Ognio­mistrza Obrempailskiego roziniosło bez śladu... Ciebie też zabili — przeżegnał się po prawosławnemu i patrzył z głodną ciekawością, niemal z zachwytem.

              Mnie?

              ¡Nogę ci oberwało. Pod kościołem. Po reszcie ani ździebełka. Rozdlm|Uichany w strzępki — spozierał z frasunlkiem —» Ho- spodi, rozmazało cię po kamieniach.

Nastała cisza pomiędzy nami, nic nie pamiętałem z tamtego świata, długo my­ślałem i mozolnie, z przeraźliwą rozpa­czą, ocuciło minie wspomnienie piersi GiulietJty, nie mogłem umrzeć, skoro- je pamiętam, niemożliwe przecie, aiby pa­miętało się po śmierci nafwet taki biust. Pokiwałem głową nad sanitariuszem za­patrzonym we mnie jak w samego Chry- sta Spasa.

              Chłopie, to nie moja noga.

              A czyja?

              Ogniomistrza Obrempalskiego.

              To ty — zerknął na mnie chytrze r— podpisywałeś swoje buty na cholewce od środka?

              Podpisywałem.

:— Podjpis się zgadza. But się zgadza. Szkoda chłopa, hospody pomyłuj — west­chnął. — Porządny był z ciebie chłoip.

              Człowieku, to nie moja noga! Og­niomistrz Obrempalski wczoraj wygrał ode mnie parę butów w pokera, durniu... Jasne?

              Masz świadków?

~r~ Ignac grał i Wojtek —! splunąłem sanitariuszowi pod nogi. — Potwierdzą.

              Ignac i Wojtek... Ano właśnie, ano właśnie... Tak jak i ty, hospodi, więcej nie siądą do pokera... Czekają na żołnier­ski pogrzeb.

Patrzył na mnie z żalem, skurcz prze­biegł mu po twarzy, jaikiby się miał roz­płakać, westchnął pocierając energicznie nos.

              Ot, Ignac, na ten przykład, był mi dłużny flaszkę koniaku, Wojtek flaszek trzy. Trudno, czort pabieri. A ty zawsze honomo oddawałeś przegraną. Z tobą przyjemnie było do kart siadać. Będę cię długo pamięftał.

              Człowielku, zdrów jestem! No zdrów. Zdrów. Uszczyphig, jak Boga mego...

Udał, że nie słyszy, co do niego mówię. Wstał znad sadzawki, zapiął sposoczoną i przepoconą kurtkę battle dressu, garbiąc się ruszył ociężale w dół ku miasteczku, zmordowany dzisiejszą robotą. Wydawał się, postarzały i drobniejszy pod buzują­cymi wciąż Ikłęjbami kurzu. Spociłem się jak mysz, przyklęknąłem nad sadzawką i zdmuchnąwszy żółty nalot zaczerpnąłem garść wody. Smakowała benzyną czy in­nym świństwem, które gdzieś w pobliżu musiało się rozlać. Postanowiłem odszu­kać czym prędzej szefa baterii — jeśli żyje, na litość boską, jeśli żyje. .

Dym zmieszany z 'kurzem gryzł w oczy, wszędzie tliły, się szczotki, a samochód cysterna gorzał potężnym sśŁupem, ¡paskudna woń ¡spalenizny przesy­cała powietrze; w miejscu, gdzie była ku­chnia połowa, został tylko osmalony cedr z oberwanyim konarem i obnażonymi ko­rzeniami nad głęboką wyrwą, w której poniewierała się ugnieciona menażka. Pod cedrem dogorywał pokiereszowany muł, wstrząsały nim drgawki, położyłem mu

rękę na łbie i — wnet zastygł. Cysterna strzeliła ostrym płomieniem i zgasła. Zmierzchało. Ze stanowiska baterii pow­stało niezwykłe rumowisko, plątanina zgniecionego żelastwa.

Szef siedział w kamiennym domku, po­chylony nad stołem, starannie coś kali­grafował. Ze stropu zwisała na sznurze nieosłonięta żarówka. Zajrzałem mu przez ramię. Sporządzał rejestr poległych. Do­strzegłem swoje nazwisko.

              Pomyłka, szefie.

Obrócił się na stołku, przyglądał się przekrwionymi oczami, po chwili zamknął je i westchnął kryjąc twarz w dłoniach. Znienacka zerknął przez rozchylone pal­ce. Opuścił ręce i potrząsnął siwą czu­pryną.

              Nie miej do nas żalu —* powie­dział. — Starailiśmy się podbierać cię do kupy, ale nic z tego. Rozdmuchało cię w drobny mak.

              Pomyłka —* zaśmiałem się — sam szef widzi.

              Gdzie? — pochylił się nad rejestrem

              Urodzony w Drohiczynie, tak? Szesna­stego lipca tysiąc dziewięćset osiemnaste­go roku? Syn Antoniego i Rozalii? Zga­dza się?

              Co szef ma w manierce?

              Grappę.

              Niech szef da pociągnąć.

              Masz.

Golnąłem przyzwoity łyk.

              Dzięki — powiedziałem ocierając usta. — A teraz niech szef wykreśli mo­je nazwisko.

              Nie namawiaj mnie do szwindlów

              nasrożył się. — Poległych nie wolno skreślać z rejestru poległych.

—* Żywy jestem, szefie.

              Tylko noga z ciebie została.

              Nie moja, ogniomistrza Obrempal- skiego.

Szef spojrzał spode łba, nie częstując mnie zapalił chesterfieMa, zaciągnął się kilkakroć w milczeniu.

              Twoja, bombardierze... Sanitariu­szowi też się ukazałeś. Rozpowiadasz, że podobno Obrempalski orżnął cię w poke­ra i wygrał od ciebie buty... Ale ja nie jestem sanitariuszem i na takie dyrdy-

maiki nabrać się nie dam. Każdy chce żyć. Umarli też chcą. Ale nie dają rady.

Potrząsnąłem manierką.

              Szefie, na twoich oczach piję grap- pę!

              Skoro mogłeś się ukazać, to możesz i wypić. Pij. Wiem, że ci cholernie ciężko na duszy. Raz, że rozstałeś się z tym światem. Dwa, że nie można, cię nawet po ludzku pogrzebać. Trzy, że Monte Cassi­no przeżyłeś i Anconę przeżyłeś i co Szwabom się nie udało, to sprzymierzeń­cy amerykańscy, szlag by ich trafił, zdziałali.

              Pusta — powiedziałem podając mu manierkę. — Niech szef sprawdzi.

              ¡Na zdrowie. Wart jesteś dobrej stypy.

              Szefie, dość żartów. Mnie się zimno zrobiło, kiedy zobaczyłem swoje nazwi­sko...

Nie dokończyłem, gdyż wszedł do kwa­tery kanonier Swistalski, ujrzawszy mnie znieruchomiał i zaniemówił. Z uśmiechem zbliżyłem się licząc na jego trzeźwy; roz­sądek, handlowaliśmy do spółki tym i owym jeszcze w Iraku. Jął się cofać przede mną, twarz mu skamieniała, oczy wystopyrczył, słaniał się zsiniały. Kiedy dotknąłem jego ramienia — upadł.

              Dość tego! —* rozsierdził się szef. — Jazda stąd, siło nieczysta! Wynocha!

              Trzeba go ocucić... — wyibąkałem klęcząc przy kanonierze.

              Sam to zrobię. Jak cię jeszcze raz zobaczy, skona ze strachu.

              Ale przecież szef mnie widzi!...

              Mam mocne nerwy. Nie takie rze­czy widziałem, synku... Zmykaj stąd. I nie waż się ukazywać! To rozkaz. Zrozumia­no?

Potężny cień szefa zawisł nade mną, odruchowo strzeliłem obcasami i czmych­nąłem za drzwi. Księżyc świecił nad po­bojowiskiem. Ściskając skronie usiadłem w mroku pod kamiennym murkiem, w głowie miałem istny popłoch. Kanonier Swistalski zemdlał, człowiek, który przy mnie opylił Beduimowi izega«relk bez me­chanizmu mdleje na mój widok... A szef?... gdyby wszystiko było w porządku, czyżby nie skreślił mojego nazwiska z re­

jestru poiległych?... A sanitariusz?.,, jfe. szą mieć powód- inny niż ta nieszczę^ noga Obreim|pallskiego w moim bucie Paskudlna jaikaś rzecz musiała się wyd^ rzyć... Musiało stać się coś, o czym nie wiem.*. Chrytste Panie, nie wiem, że zo­stałem zabity!...

Poraziła mnie ta myśl z kretesem. Nic już nie było we mnie prócz strachu i przerażenia-. Bałem się tak, że krzykną, łbym z mirolkiu na całe nielbo, jednakże straciłem głos, na darmo otwierałem usta jak zidiociały niemowa. W rozjpaczy uką­siłem się w rękę — ocucił mnie ból. Po­mału otrząsałem się z przerażenia: umar­li nie znafją bólu. Zaledfwie odczułem ul­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin