Dlugi deszczowy tydzien - Jerzy Broszkiewicz.pdf

(4020 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ I
Poniedziałkowy deszcz
— Skąd to się wzięło? — powiedziała Ika.
— O szóstej było jeszcze słońce — powiedział Groszek.
— Może siądziemy i będziemy płakać? — chciał spytać z
uprzejmą pogardą Włodek, ale mu nie wyszło, bo świeżo wy-
mutowany bas zawiódł i „kać" w słowie „płakać" zaskrzypiało
jak pianie wylękłego kogutka.
W związku z tym Włodek poczerwieniał, odchrząknął i cofnął
się z werandy do cichego wnętrza domu.
— Nie macie się co śmiać — powiedziała Katarzyna, zwana też
„Albertem". — Mutacja to jest mutacja. Każdy mężczyzna musi
to przejść.
— Ja już to przeszedłem — zagrzmiało basem z wnętrza
domu. — Dawno! Widocznie zaczyna mi się bronchit.
Potem trzasnęły drzwi.
— Znowu się na mnie obraził — szepnęła Katarzyna, zwana
też Albertem.
— Dobrze ci tak, drogi Albercie — stwierdziła Ika, a w głosie
jej nie było litości. — Żaden mężczyzna nie znosi adwokatów.
Szczególnie damskich. I szczególnie wtedy, kiedy już chce być,
a jeszcze nie jest mężczyzną.
— Przepraszam — powiedział Groszek, który podobnie jak
Włodek ukończył już lat czternaście. — Czternaście lat to jest
czternaście lat.
— Trzeba jeszcze rzecz przemyśleć — zaśmiała się z najgorszą
intencją Ika. — Problem istotnie poważny. Czternaście to jest
czternaście, podobnie jak latająca ryba to nie ptak, a muł to nie
osioł. Mutacja zaś to jest mutacja i każdy mężczyzna musi ją
przejść. Zależy tylko, w którą stronę.
— Hi, hi — oświadczył Janek, zwany też „Pacułką".
— Przestańcie się kłócić — powiedziała Katarzyna. — Wystar-
czy, że pada deszcz.
— Właśnie dlatego się kłócimy — wyjaśnił Groszek. — Zmiany
atmosferyczne wywierają zły wpływ na system nerwowy. Także
u dzieci.
— O jakich dzieciach mówisz? — spytała z bardzo niebezpiecz-
nym uśmiechem Ika.
— O sobie — odpowiedział Groszek i na drewnianej werandzie
nastało milczenie.
A deszcz rzeczywiście padał, wzdłuż okapów zbiegały się po-
pielate strugi, rynna dudniła, po trawie otaczającej dom łąki
szedł szemrzący szelest i, co gorsza, wszystko to weszło w jed-
nostajny rytm, który świadczył, że minęła już pierwsza rzęsista
fala i że deszcz się zadomowią w pięknej, lesistej, nadrzecznej
dolinie — choć o szóstej rano było jeszcze słońce.
— Ale rzeczywiście: skąd się to wzięło? — spytał w końcu Wło-
dek, który znów stanął na progu werandy.
Janek zwany też Pacułką westchnął, odłożył drewniany klocek
oraz nóż, dzięki któremu z drewnianego klocka zaczęły się wy-
łaniać dziób i łeb starego pelikana — i powoli poczłapał w głąb
domu. Wrócił po minucie z gazetą i położył ją na stole.
— O — powiedział.
I znów zajął się łbem drewnianego pelikana. Groszek pokiwał
głową nad gazetą.
— No tak — mruknął i czytał dalej głośno. — Nad Polskę połu-
dniową napływa z południowego zachodu zatoka niżowa, nio-
sąca wilgotne powietrze, które...
Odłożył gazetę.
— Trzydniówka? — spytał ostrożnym basem Włodek. Groszek
wzruszył ramionami.
— Trzeba to jeszcze przemyśleć — szepnął do siebie.
Ice nawet nie chciało się już kłócić ani wyśmiewać żadnych
przemyśleń. Przymknęła oczy z rezygnacją, usiadła na wilgot-
nej ławie. Potem zaś naszło ją coś w rodzaju jasnowidzenia, bo
ziewnęła i powiedziała nudnym głosem trzy ważne słowa:
— Długi deszczowy tydzień.
— O — przytaknął Pacułką i otworzył oko pelikana.
A był to poniedziałek, pierwszy wakacyjny lipcowy poniedzia-
łek, godzina dziewiąta dwanaście rano i dokładnie, jak obliczy-
ła zwana Albertem Katarzyna, dziewięćdziesiąta siódma minu-
ta deszczu.
„Na razie deszcz jest tak młody — pomyślał Pacułką — że liczy
mu się wiek na minuty. Potem się postarzeje i zaczniemy go li-
czyć na godziny, dni albo i na doby.
Przynajmniej to jest dobrze, że nie będą cię włóczyć po space-
rach" — myślał dalej wytrzeszczając oko pelikana — i nadzieja
ta wywołała w nim nagły a niespodziewany przypływ wielo-
mówności.
— A deszcz padał — rzekł wesoło — przez czterdzieści dni i
czterdzieści nocy.
Wrażenie było piorunujące: Pacułką wypowiedział za jednym
zamachem dziewięć prawdziwych słów! Katarzyna ledwo złapa-
ła oddech. Sam Włodek cofnął się o krok. Jedna Ika nie straciła
przytomności :
— Ty nie bądź taki religiant, Pacułko — powiedziała ostro.
— E — odpowiedział radosny Pacułką i poszedł sprawdzić, czy
w spiżarni nie zostało ze śniadania jeszcze trochę miodu. Obro-
śnięty drzewem pelikanowy łeb został na stole i gapił się wy-
trzeszczonym okiem na zebrane wokół siebie milczące postaci,
na góry, na dolinę, na las, pola i rzekę.
I — oczywiście — na deszcz.
***
Przez następną godzinę należało się zastanowić: co dalej? Jak
wybrnąć z tego deszczu? A raczej: jak wybrnąć z tej zadeszczo-
nej sytuacji, w jakiej znalazło się pięć młodych osób w swym
pierwszym wakacyjnym dniu?
Wczoraj jeszcze wszystko było „o key" — jak stwierdzał Wło-
dek. Podróż w słońcu, pod otwartym dachem samochodu, pod-
górskimi serpentynami.
Podróż ta odbyła się na dwie raty. W pierwszej turze ojciec Iki
przywiózł żonę, córkę, Groszka i Pacułkę. W turze drugiej mat-
ka Iki zawróciła po Włodka, Katarzynę i resztę bagaży, bo oj-
ciec Iki zaraz po przyjeździe oświadczył, że on dla nich, a oni
Zgłoś jeśli naruszono regulamin