Thomas Wylde - Czarna jasność.pdf

(226 KB) Pobierz
Thomas Wylde
Czarna jasność
Kiedy weszła do pokoju, Michael niemal upuścił
szklaneczkę z drinkiem. Stał jakby nigdy nic, słuchając tego,
co jego brat, Jack, mówi o zbliżającym się zaćmieniu, kiedy
nagle drzwi otworzyły się szeroko. Gwar, jazgot i podniecony
szmer przyjęcia uleciały z pokoju, a on poczuł się bardzo
słabo. Mięśnie dłoni rozluźniły się na tyle, że pokryta
wilgotnym nalotem szklanka zaczęła wysuwać mu się z palców.
Kobieta cała świeciła.
Stał w odległości zaledwie trzech metrów od niej, ale nie
potrafiłby powiedzieć, jakiego koloru miała włosy, jak była
zbudowana ani w co ubrana. Czy patrzyła na niego? Nie
wiedział. Emanujący z niej blask przybrał złotą barwę z
czerwono-pomarańczowymi cieniami na brzegach i pulsował jak
płomień.
Rozejrzał się po pokoju, zdumiony faktem, że nikt nie
zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Czyżby chodziło tylko o
niego? Może byli w rezonansie? Niemożliwe. Kiedy spojrzał na
nią ponownie, blask rozjarzył się intesywnym błękitem, potem
fioletem, aż wreszcie zabrakło barw w widmie. Czarne jak śmierć
światło zamigotało i zaczęło przepalać mu skórę niczym
lutownicza lampa.
Ocknął się na stercie miękkich płaszczy w małej sypialni,
oszołomiony bijącym z nich zapachem perfum. Brat stał w
otwartych drzwiach, jarząc się przygaszoną poświatą.
- Jak się czujesz?
Nawet nie spróbował odpowiedzieć.
- Przypuszczam, że nie masz ochoty rozmawiać o zaćmieniu?
- zapytał Jack.
Jęknął.
- Całkowite zaćmienie słońca - powiedział Jack. - Takie
rzeczy nie zdarzają się w Los Angeles codziennie. To już
polityka.
W dalszym ciągu nie odpowiadał.
- Wreszcie udało nam się zwabić cię z gór, a ty wycinasz
taki numer. Jak ci się wydaje, co powinniśmy o tym myśleć?
Żadnej odpowiedzi.
- Alice mówi, że nie ma się czym przejmować, bo i tak
trzeba było jeszcze jednej plamy na dywanie, żeby godnie uczcić
nadejście Nowego Roku.
Michael skrzywił się pogardliwie.
- Ciągle jeszcze nietęgo wyglądasz - zauważył Jack. -
Chcesz pojechać do lekarza?
Odchrząknął, lecz nie zdołał wykrztusić ani słowa. Jack
nachylił się nad nim, po czym wyjrzał na korytarz i zamknął
drzwi.
- Co ty, bierzesz jakieś prochy, czy co?
- Nie... nie widziałeś... jej?
- Kogo?
Michael zakasłał, czując, jak kręci mu się w głowie.
- Nie widziałeś, jak świeciła?
- Naćpałeś się czegoś - stwierdził z uśmiechem Jack.
- Wcale nie - zaprotestował, unosząc się na łóżku. - Ta
kobieta płonęła.
- Hmm...
- Z jej włosów strzelały iskry.
- Oczywiście. - Jack nachylił się ponownie i przesunął
dłonią po gładko zagojonej bliźnie na karku brata. - Chyba nie
jesteś podłączony, prawda?
- W jaki sposób?
- Tak właśnie myślałem.
- Nawet nie mam sprzętu.
- Wiem.
- Kto to był?
Jack wyprostował się.
- Weszło kilka nowych osób. Jak wyglądała?
- Najpierw była czerwona, pomarańczowa i żółta, może
trochę zielona. Potem... Potem zdarzyło się coś... ciemnego.
Jack skinął głową.
- To zdecydowanie zawęża krąg podejrzanych.
Michael opadł na wznak na łóżko i wpatrzył się w sufit
oczami rozjarzonymi wspomnieniem jej oszałamiającego uśmiechu.
Nie, to nie tak. Nie było żadnego uśmiechu, tylko samo
oszołomienie.
- Dziwne... - wyszeptał.
Drzwi uchyliły się odrobinę.
- Jak się czuje twój brat? - zapytała z troską w głosie
Alice i weszła do sypialni. Wrażliwość Michaela zdążyła już
znacznie zmaleć, bowiem ledwo mógł dostrzec emitowane przez nią
światło.
- Jeszcze nie zdecydowaliśmy, czy dobrze, czy źle - odparł
Jack. - Podobno widział jakąś kobietę.
- Nareszcie! - Alice uśmiechnęła się szeroko. - Już
zaczynałam się o niego niepokoić.
Michael jęknął.
- Ona płonęła!
- A teraz w jego sercu tli się słodkie cierpienie -
uzupełnił Jack.
- Przeszyte strzałą Amora - dodała Alice. - Zupełnie jak
na kreskówkach.
- To nie jest żadna kreskówka. Boże, naprawdę nie
widzieliście, jak płonęła?
- Wtedy, kiedy nie byłem podłączony? - Jack zerknął na
Alice. - Nie bardzo.
- Idź do diabła! - roześmiała się Alice.
- Coś się dzieje - powiedział Michael. - Coś okropnego.
Tej nocy śniło mu się, że ogień zszedł do jego chaty z
porośniętych krzakami wzgórz i spalił dokładnie wszystko:
książki, obrazy, płyty, meble, łóżko. Obudził się czując w
ustach smak popiołu i ból głowy, który długo nie chciał
ustąpić.
Późnym rankiem pojechał z powrotem do miasta. Letnie
słońce tak mocno odbijało się w masce samochodu, że aż musiał
zjechać na pobocze i poszperać w schowku na rękawiczki w
poszukiwaniu starych okularów przeciwsłonecznych. Włożył je,
wytarłszy uprzednio szkła o koszulę. Miały powyginane
druty i uwierały w nos tak boleśnie, że kiedy wreszcie dotarł
do domu brata, miał ochotę wyrzucić je za okno.
Wygramoliwszy się z kabiny podszedł do krawędzi trawnika.
Po jego drugiej stronie Jack maszerował wokół otoczonego
ceglanym murkiem klombu róż, przesłonięty wzbijanym w powietrze
kurzem, ścinkami trawy i ciągnąc za sobą wycie elektrycznej
kosiarki.
Michael chciał zawołać, lecz nie pozwoliło mu na to
pulsowanie w głowie. Usiadł w cieniu werandy, czekając aż
Jack odwróci się w tę stronę i zauważy go.
Z domu wyszła Alice, niosąc dwa lodowato zimne piwa.
Uśmiechnęła się, wręczyła mu puszki i skinęła głową w kierunku
Jacka, a następnie zniknęła we wnętrzu budynku, zanim jej mąż
zdążył wyłączyć silnik. Zostawiwszy kosiarkę na trawniku
podszedł do Michaela i wziął od niego piwo. Przełknął jednym
haustem połowę zawartości puszki, po czym wskazał na okulary.
- Coś nie w porządku z twoją twarzą?
Michael zsunął szkła na czoło, ale ledwie cofnął rękę,
przeklęte okulary opadły na swoje poprzednie miejsce. Jack
skinął głową i pociągnął kolejny, olbrzymi łyk. Michael trzymał
swoją puszkę w dłoni, obserwując, jak kapiące z niej kropelki
wody tworzą małą kałużę na zalanym słonecznym blaskiem
chodniku. Jack otarł twarz ramieniem i usiadł na schodkach.
- Wciąż jeszcze wyglądasz na oszołomionego.
- Muszę wiedzieć, kto był wczoraj na przyjęciu.
- Zapytaj o to Alice. Ona zajmuje się tymi sprawami. Ja
jestem tylko facetem, który pokrywa wydatki.
- Czy to było zaaranżowane?
- Ja w każdym razie nic o tym nie wiem.
- Powiedziałaby ci, gdyby tak było?
- Chyba tak.
Michael pociągnął niewielki łyk piwa. Było gorzkie.
- Wczoraj czułem się tak, jakbym się znowu cały wypalił.
- Mówiłeś, że to niemożliwe.
- To o n i mi to mówili, a ja miałem nadzieję, że już
nigdy nie będę musiał przez to przechodzić. Chyba nigdy ci nie
opowiadałem, jak okropne...
- Jesteś pewien, że to nie był tylko odblask?
- Niemożliwe. Zbyt wielkie skupienie.
- Hmm...
- Człowieku, to na pewno była o n a.
- Rozumiem. - Jack wlał w siebie kolejną, potężną porcję.
- W takim razie nie wiem, co ci powiedzieć.
Michael otarł ze swojej puszki wilgotną mgiełkę.
- Racja.
- Przykro mi.
- Wiem.
Jack przechylił uniesioną do ust puszkę, opróżnił ją, a
następnie zgniótł w dłoni.
- Co byś powiedział, gdybym to wszystko zabetonował?
Odpadłaby mi kupa roboty.
Michael podał mu swoje piwo.
- Masz, popracuj nad tym.
Alice klęczała na dywanie w pokoju rodzinnym, przeglądając
kolumnę sportową niedzielnego "Timesa".
- Baseball?
Potrząsnęła głową.
- Wyprzedaż opon. Z lewej strony mam już zupełnie łyse.
- To niedobrze.
- Zobacz, czy nie wspaniale to robią? - Pokazała mu jedno
z ogłoszeń. - Piszą, że mają najniższe ceny, ale opony, które
oferują nie pasowałyby nawet do dziecięcego samochodziku. -
Odwróciła stronę i wygładziła ją dłonią. - O, następne.
- Porozmawiajmy o wczorajszym wieczorze - zaproponował
Michael.
Uśmiechnęła się do niego.
- Im wyżej wchodzą, tym boleśniej obtłukują się przy
upadku.
- To nie może być miłość.
- A co t y możesz wiedzieć na ten temat?
Jej uśmiech zdawał się świadczyć o tym, że uważała swoją
uwagę za żart, ale to była nieprawda.
- Nie zasłużyłem sobie na to.
Nie wycofała się.
- Zbyt często skamlesz, Michaelu. Za łatwo się poddajesz.
Poparzyłeś się? No to co z tego? Jeśli ten ci się nie podoba,
zrób zobie drugi przeszczep, ale tym razem porządny, a nie
jakiś wojskowy szajs.
- Ach, rozumiem. P o r z ą d n y.
Zupełnie, jakby armia pozostawiła mu jakiś wybór.
- Zostały znacznie ulepszone.
- Doprawdy?
- Wydaj trochę pieniędzy. Zrealizuj jeden z tych tłustych
czeków, które bez przerwy ci przysyłają.
- Boże.
- Sam to wszystko na siebie sprowadzasz. Zawsze byłeś
taki...
- Alice, ja tylko chcę wiedzieć, kim ona była, do diabła!
Muszę wiedzieć, czy mogła w jakiś sposób nadawać.
- A co, według ciebie było w niej coś wojskowego?
- Skąd mogę wiedzieć? Nie jestem aż tak czuły.
- Ale widzisz moje światło, prawda?
Widział, lecz bardzo słabo. Pulsująca błękitem i zielenią
poświata była nieczytelna, jeśli nie liczyć wyraźnego odcienia
zakłopotania. Wiedziała o tym, że zadała mu ból, lecz nie
sprawiało jej to żadnej satysfakcji.
- Nie rozmawiamy o światłach, Alice. Z tej kobiety
tryskały megawaty.
Uśmiechnęła się.
- A widzisz? Właśnie to mówiłam Jackowi. Byłeś w
rezonansie.
- W takim razie, niech Bóg ma mnie w swojej opiece.
- Ależ to wspaniałe! Zachowujesz się tak, jakby to było
coś groźnego.
- Bo jest. Dla mnie.
Roześmiała się głośno.
- Mówię poważnie!
Czuł, że jego twarz robi się coraz bardziej gorąca. Czy
oni naprawdę tego nie widzą?
- Biedactwo. Wijesz się na haczyku.
- Och, dziękuję.
- Mam ci powiedzieć, co robić?
- Powiedz mi tylko, kim ona jest, a ja znajdę kogoś, kto
ją sprawdzi.
- Zdawało mi się, że odszedłeś już z czynnej służby.
Popatrzył na nią tak, jak zwykle w takiej sytuacji;
kolejny fałsz, ale ona i tak na pewno o tym wiedziała.
- Przyjdź w przyszły piątek - powiedziała. - Około ósmej.
- Znasz ją?
Uśmiechnęła się tylko.
- Czy ona mnie zna?
Kolejny uśmiech.
- Mówiła coś o mnie?
- Biedaku...
- Niech to szlag!
Usiadł na środku pokoju i zaczął się przyglądać
wszystkiemu, co posiadał: sprzętowi stereo, płytom, wiszącym na
ścianach obrazom i stojącym na półkach książkom; sztalugom,
farbom i płótnom opartym o kamienne ściany; stosom
nie sprzedanych malowideł rozjaśnionych abstrakcyjnymi
pajęczynami blasku, którego nikt nie chciał oglądać;
plastykowym krzesłom i wysiedzianej, przykrytej tanią narzutą
kanapie. Spojrzał przez okno na zakurzone, gęste zarośla,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin